Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sprzęt. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sprzęt. Pokaż wszystkie posty

piątek, 29 lipca 2016

Muzyka podczas biegania chyba mnie nie opuści ;-)

Ostatnio opisywałem swoje (dość bolesne) rozstanie z mobilnym sprzętem grającym, który towarzyszył mi na zawodach oraz długich wybieganiach. Pogodziłem się ze stratą i czerpaniem radości ze słuchania odgłosów otoczenia, jednak komentarze znajomych dały mi trochę do myślenia i chyba znalazłem rozwiązanie banalne w swojej prostocie...

Nie mam zamiaru biegać ze smartfonem (ani to wygodne, ani praktyczne - pomijając gabaryty, ciągłe otrzymywanie powiadomień potrafi skutecznie wybić z rytmu...), ale nie chce mi się też kupować odtwarzacza. Zapomniałem jednak, że mogę przecież wykorzystać, to, co i tak zabieram ze sobą, czyli zwykły telefon, który opisywałem jakiś czas temu (kliknij tutaj). Pozostaje jedynie wybór słuchawek. Tylko i aż ;-)

Na początku spróbuję zabawę z przewodowym wariantem - w grę wchodzą jedynie słuchawki dokanałowe, które powinny stabilnie tkwić w uszach. W przypadku wypadania/wyszarpywania podczas biegu mogę wykorzystać opcje awaryjne w postaci pozostałości po jakichś innych modelach - plastikowe prowadnice mające na celu utrzymanie kabla za uchem, inne rozmiary wkładek lub klips przytrzymujący przewód przy ubraniu. Jak widać, jest czym kombinować :-)


plastikowe prowadnice na kabel mają na celu nadanie słuchawkom mniej więcej takiego efektu.

Jeśli moje testy nic sensownego nie wniosą, pozostanie mi szukać rozwiązania bezprzewodowego. Słuchawki bluetooth można spotkać w różnych rozmiarach i odmianach, najbardziej optymalne wydają się te z pałąkiem na szyję. Do tej pory ten patent kojarzył mi się jedynie z tanimi chińskimi produktami, jednak okazało się, że nawet moja ukochana marka Skullcandy ma takowe w swojej ofercie (kliknij tutaj). Szczególnie ciekawie wygląda model Inkd, dostępny w różnych kolorach.

Mój aktualny faworyt w kategorii "bezprzewodowe słuchawki sportowe"

Jako że niewielu sprzedawców ma je w swojej ofercie, stwierdziłem, że warto zagłębić się w to, co jeszcze proponuje swoim klientom 360sklep.pl (kliknij tutaj). Muszę przyznać, że kilka gadżetów sportowych (nie tylko do biegania) trafiło do mojej zakładki "ulubione"...

Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak przetestować różne możliwości i zdecydować się na jedną z nich - albo nadal biegać bez muzyki w uszach, co jednak nie wydaje się już tak atrakcyjne jak kilka dni temu. Czasu jest mało, bo od sierpnia zwykłe "klepanie km" zastąpię kolejnym 12-tygodniowym planem treningowym do maratonu, więc żarty szybko się skończą...


niedziela, 10 stycznia 2016

Daj się zauważyć - choćby od du*y strony

Podobnie jak większość biegaczy, pracuję w takich godzinach, że na trening jest czas albo w porze morderczo porannej (coś ok. godziny 5), albo dopiero późnym popołudniem. W obydwu przypadkach oznacza to aktualnie bieganie bez światła słonecznego.

Nie tylko my w takich warunkach widzimy mniej. Przede wszystkim to my jesteśmy często niezauważeni przez kierowców, a nie ukrywajmy, to właśnie samochody są największym zagrożeniem, bo jednak najczęściej biegamy chodnikami, pokonując przejścia dla pieszych.

Większa z moich świecących opasek - na ramię

Kilka razy zdarzyło mi się, że niewiele brakowało do skończenia przebieżki w najlepszym wypadku na masce czyjegoś auta. Wydawać by się mogło, że odblaskowe elementy stroju i kolory inne niż czarny są wystarczającym zabezpieczeniem przed tego typu kolizjami, jednak prawda jest zupełnie inna. Najlepiej sobie to uświadomiłem będąc "po drugiej stronie", kiedy zbliżając się samochodem do przejścia dla pieszych, dopiero w ostatniej chwili spostrzegłem biegacza.

Do wyboru - światło stałe lub mrugane

Uświadomiłem sobie wówczas, jak sami ryzykujemy własnym zdrowiem. Ostrożność przy zbliżaniu się do ulicy w niczym nam nie pomoże, jeśli nie będziemy wystarczająco widoczni. Dlatego też ruszając na trening po zmroku wyposażam się w dodatkowe oświetlenie. Jeśli planuję biegać przez teren nieoświetlony, konieczna jest czołówka. W pozostałych przypadkach zabieram opaskę ze świecącymi diodami. Taki gadżet jest bardzo tani (swoją nabyłem dosłownie za kilka groszy w jakimś chińskim sklepie internetowym), a czasem nawet wręcz rozdawany (np. w pakiecie startowym zeszłorocznego Półmaratonu Warszawskiego).

Opaska na nadgarstek

Tak więc jestem uzbrojony w dwie świecące opaski - mniejszą, na nadgarstek, i dłuższą, na ramię. Oczywiście na trening zakładam tylko jedną z nich - nie muszę przecież być oświetlony niczym choinka. Jest to wystarczające. Po wybraniu trybu "mrugania" (bardziej efektywny niż jednolite światło) jestem na tyle widoczny, że już kilkukrotnie kierowca jadącego z naprzeciwka samochodu (musiałem biec ulicą bez pobocza) zobaczył mnie już z odległości ok. 200 metrów i mógł odpowiednio spokojnie mnie wyminąć. Oszczędziło mi to zbędnego stresu lub odskakiwania w bok, do rowu, w ostatniej chwili :-)

Mechanizm, który skrywa się w opasce - bateria, dioda i rurka ;-) 



A tak prezentuje się to po włożeniu do środka - dwa tryby mrugania i światło ciągłe

Tak więc, drodzy biegacze, chcecie bezpiecznie wrócić po treningu do domu? Bądźcie widoczni dla kierowców, choćby i od dupy strony ;-)

Komplet świecidełek Leniwego Biegacza

piątek, 6 lutego 2015

Niezastąpione gadżety Leniwego Biegacza

Dziś chciałbym skupić się na krótkim opisie sprzętów, z którymi nie rozstaję się nigdy lub prawie nigdy podczas treningów. Chodzi mi o zegarek z pulsometrem oraz słuchawki z odtwarzaczem mp3. Nie są to może modele z najnowszych serii, jednak nie czuję potrzeby ich zmiany.


Do tej pory korzystałem z kilku pulsometrów. Rozpoczęło się od jednego z najprostszych modeli firmy Sigma, potem zainwestowałem w Suunto t3d - wyjątkowej urody zegarek, który jednak nie był wystarczająco funkcjonalny, jak na moje potrzeby, gdyż wskazywanie przebytego dystansu na podstawie krokomierza-klipsa wpinanego w sznurowadła mijało się z faktyczną odległością. O ile przy jednolitym tempie i płaskiej nawierzchni odpowiednie skalibrowanie było zadowalające, o tyle jednak przy podbiegach czy zróżnicowanej prędkości podczas treningu różnice były znaczne. Nawet dokupienie modułu GPS niewiele zmieniło - "łapanie" sygnału trwało tak długo, że w chłodniejsze dni można było nieźle zmarznąć, do tego odczyty pojawiały się na zegarku z pewnym opóźnieniem.


Po przejrzeniu kilku / kilkunastu testów z tego typu sprzętem zdecydowałem się na Garmin Forerunner 210. Zdaję sobie sprawę, że wielu biegaczy nie uznaje nic innego poza modelami 305 lub 310, jednak stwierdziłem, że na moje potrzeby tak duży komputer na rękę nie jest potrzebny i wolę pójść na pewne kompromisy. Zdecydowanie bardziej spodobał mi się pomysł ich skromniejszego wariantu, który jest dużo mniejszy, może pełnić funkcję zwykłego zegarka, a najważniejsze informacje podczas treningów i tak pokazuje.


Możemy przede wszystkim ustawić główną jednostkę prędkości / tempa: wynik bieżący, danego okrążenia lub całego treningu, z tym że nie jest możliwa zmiana podczas biegu - co oczywiście nie jest dla mnie jakimś wielkim ograniczeniem. Ekran podzielony jest na trzy części i przy standardowych ustawieniach pokazuje przebiegnięty dystans, czas treningu / czas okrążenia / puls / godzinę oraz w dolnej części tempo ustalone zgodnie z wcześniej wspomnianymi wariantami. Do tego takie rzeczy jak trening interwałowy, alerty osiągniętego pulsu, sygnał informujący o pokonanym kolejnym kilometrze (lub okrążeniu) - niestety tylko dźwiękowy, brakuje mi nieco opcji 
wibracji (podczas słuchania muzyki lub w głośnym otoczeniu może nam to umknąć).


W zegarku można się kąpać, więc i deszcz nie jest dla niego groźny. Treningi, po pobraniu na komputer odpowiedniej wtyczki, przerzucane są na konto Garmin oraz Endomondo automatycznie przy podłączeniu do ładowarki podpiętej przez port usb, lecz pliki z treningami są przechowywane w oddzielnych plikach, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby podczas wyjazdu mieć ze sobą np. tylko tablet - wówczas zegarek jest odczytywany jak zwykły pendrive i samodzielnie możemy skopiować wskazany bieg (lub inną aktywność).


Tak naprawdę nie mam się do czego przyczepić, dodatkowo na słowa uznania zasługuje support firmy Garmin. Niestety byłem zmuszony zgłosić reklamację - raz w przypadku paska z pulsometrem (wskazywał nierzeczywiste odczyty), raz samego zegarka. Za każdym razem fachowa obsługa wsparcia służyła szybkimi odpowiedziami ze wskazówkami, a gdy żadna z nich nie dawała poprawy działania, sprzęt, bez żadnych dodatkowych kosztów, wymieniono mi na fabrycznie nowy. Pełen profesjonalizm, jakiego brak wielu innym firmom, do tego brak odczucia traktowania klienta jak oszusta pragnącego coś wyłudzić... BRAWO!


- - - - - - - - - 

W przypadku wyboru sprzętu grającego, który miałby umilać treningi również przechodziłem przez różnego rodzaju gadżety - słuchawki przewodowe, bezprzewodowe, ze specjalnymi pałąkami... Żadne połączenie z telefonem nie dawało zadowalającego efektu, zawsze towarzyszył mi pewien dyskomfort - pałętający się kabel, wypadające z uszu słuchawki lub skaczący odtwarzacz w kieszeni lub na pasku. Dopiero użytkowanie Sony NWZ-W273 przyniosło to, czego oczekiwałem - nieskrępowane słuchanie muzyki w dobrej jakości, bez ciągłego pilnowania sprzętu.


Pamięć (4GB) mieści się w słuchawkach, które tak naprawdę są całym odtwarzaczem, ze wszystkimi niezbędnymi przyciskami i portem do ładowania / transferu. Całości dopełnia pałąk, dość sztywny, jednak nie krępujący w żaden sposób ruchów podczas biegania. Za pomocą doczepianej gumki można regulować docisk, jednak zrezygnowałem z niej, a i tak odtwarzacz nie stracił nic ze swojej stabilności. Bardziej istotny pod tym względem jest odpowiedni dobór dousznych nakładek na słuchawki - w zestawie mamy kilka kompletów, dla mnie najlepszy okazał się ten najmniejszy, w przypadku pozostałych co kilkaset metrów "Soniacz" po prostu wypadał z małżowin i musiałem go poprawiać.


Początkowo obawiałem się, jak brak wyświetlacza wpłynie na komfort odpowiedniego ustawiania muzyki, jednak pozytywnie się zaskoczyłem. Oczywiście należy liczyć się z uproszczeniem opcji (przewijanie albumów odbywa się w skokach o jedną pozycję, brak korektora dźwięku), mimo to oferowany przez producenta zestaw odtwarzania (kolejne piosenki, shuffle) jest w zupełności wystarczający a jakość dźwięku bardziej niż zadowalająca. Audiofile mogą kręcić nosami (lub uszami), ale nie oszukujmy się - podczas treningów krystaliczna, predefiniowana muzyka nie jest niezbędna.


Akumulator też cechuje się satysfakcjonującą wytrzymałością - można przez ok. 5 godzin słuchać dość głośno muzyki bez obawy, że zamilknie nam ona z braku mocy... Ładowanie i transfer danych odbywa się za pomocą dołączonego kabla z mini stacją dokującą. Z jednej strony szkoda, że nie skorzystano ze standardowego wejścia micro-usb, z drugiej jednak widocznie producent był do tego zmuszony z obawy o odpowiednią szczelność produktu podczas kontaktu z wodą.


Sterowanie na początku może wydawać się dość trudne, gdyż każda słuchawka posiada kilka przycisków, jednak są one ułożone tak intuicyjnie, że zapamiętanie ich umiejscowienia i funkcji zajmuje naprawdę mało czasu. Poza tym w rzeczywistości podczas standardowego korzystania używam 2-3 z nich.


Tak naprawdę na liście minusów wskazałbym jedynie brak radia - czasem jest ono przydatne. Poza tym reklamowanie odtwarzacza jako idealnego na basen należy traktować warunkowo. Jeśli przez przypadek podczas pływania słuchawki wypadną nam z uszu, sprzęt może ulec awarii, czego doświadczyłem podczas jednego z maratonów. Na ostatnich kilometrach, po polaniu się wodą odechciało mi się słuchać muzyki, więc przerwałem odtwarzanie i zawiesiłem sprzęt na szyi. Okazało się, że w takim ułożeniu uległ namoczeniu i w efekcie dźwięk w jednej ze słuchawek był dużo cichszy - niestety nawet po upływie pewnego czasu nie nastąpiła poprawa. Na szczęście serwis Sony również zaskoczył mnie odpowiednim podejściem do klienta i po diagnozie wskazującej na brak możliwości naprawy lub wymiany części, otrzymałem nową sztukę. Co prawda już nie w przepięknym, jasnoniebieskim wariancie, ale nawet do "nudnego" czarnego ostatecznie się przekonałem :-)


Niedawno zauważyłem, że Sony wydało ulepszony model, jednak lista zmian (większa pojemność, możliwość połączenia z telefonem i pilot w postaci "pierścionka" na palec) nie przekonała mnie do przesiadki i dość istotnej dopłaty.


Od czasu nabycia tych dwóch produktów skończyły się moje utyskiwania na niedogodne rozwiązania, a istniejące wady uważam za tak drobne, że nie rozglądam się za innymi rozwiązaniami.

niedziela, 10 listopada 2013

Czołowe zderzenie z ciemnością

Zmiana czasu na zimowy oraz mój tryb pracy (taki, jak zapewne u większości osób) powodują, że obecnie popołudniowe treningi to zmagania z kiepską widocznością. Zmrok zapada w okolicach godziny 17-tej, a będzie jeszcze gorzej, więc do wiosny nie ma szans na to, żeby poza weekendem cieszyć się bieganiem w blasku słońca. 

Moja standardowa trasa treningowa obejmuje tereny w pobliżu lasu i poligonu, więc nie mam co liczyć na latarnie miejskie. Co prawda znam każdy metr tego dystansu, jednak ciemność robi swoje i czasem można przez przypadek natknąć się na nierówność. Rok temu w takich "okolicznościach przyrody" o mało nie skręciłem kostki, więc po powrocie do domu od razu zacząłem się zastanawiać nad zakupem własnego oświetlenia.

Po krótkim rekonesansie i przeczytaniu opinii, mój wybór padł na najprostszy model czołówki w asortymencie firmy Petzl, Tikkina 2. Szczegółowe dane sprzętu wycenianego na około 50PLN znajdują się na stronie producenta: tutaj

(fot. materiały promocyjne)

Do wyboru mamy cztery energetyczne kolory, do mnie dotarła czołówka niebieska. Solidność wykonania wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie. Guma jest silna ale przyjemna w dotyku, elementy z tworzywa sztucznego nie budzą wątpliwości co do swojej wytrzymałości.


Kilku testów wymaga ustawienie odpowiedniej długości gumowego paska naokoło głowy. Często jest tak, że wydaje się ona wystarczająca, jednak albo się zsuwa (dlatego wolę czołówkę nakładać na czapkę z daszkiem, który automatycznie blokuje ruch w dół) albo po kilku kilometrach nieprzyjemnie uciska czaszkę (za sprawą zmiany krążenia krwi spowodowanej biegowym wysiłkiem). W moim przypadku dyskomfort pojawia się na szczęście w momencie, gdy i tak znajduję się już na oświetlonym fragmencie trasy, więc po prostu zdejmuję czołówkę, owijam ją wokół nadgarstka (nie lubię czuć podskakującego ciężaru w kieszeniach), dzięki czemu pulsowanie w skroniach ustaje.

Jednak oczywiście najważniejszym elementem są dwie diody osadzone w plastikowym korpusie, na którego szczycie znajduje się gumowany przycisk. Diody wyglądają niepozornie, jednak w ciemności pokazują, na co je stać.


Możemy wybierać między dwoma trybami: optymalnym (oświetlającym na odległość ok. 20 metrów przed nami) i oszczędnym (mniej więcej o połowę słabszym). Podczas zeszłorocznych testów doszedłem do wniosku, że zdecydowanie bardziej odpowiada mi ten drugi, szczególnie w mroźne dni. Głównym problemem przy mocnym świetle było to, że para z ust unosząca się do góry skupiała na sobie większość mocy z diod, przez co sam sobie ograniczałem jeszcze bardziej widoczność mając wrażenie, że biegnę w gęstej mgle. Przy trybie oszczędnym nie ma to miejsca, światło przez to, że jest słabsze, nieco bardziej się rozprasza.


Snop światła, który widzimy przed sobą jest wg mnie idealnie wyważony między skupionym a rozproszonym na boki strumieniem. Kilka metrów jest bardzo dobrze doświetlonych wprost przed oczami, jednak nie zapomniano o tym, żeby móc zaobserwować to, co dzieje się na bokach. 

Poza regulacją mocy istnieje też możliwość ustawienia stopnia padania światła. Na początku właśnie ten mechanizm był dla mnie najbardziej ryzykowny, bałem się, że przy pewnym kącie cały korpus nie będzie trzymał się w odpowiedniej pozycji. Na szczęście zastosowane rozwiązanie w praktyce jest wyśmienite. Skok jest wyczuwalny, pewny, nie ma mowy o mimowolnej zmianie ustawień. Nie trzeba też specjalnie się wysilać, żeby wprowadzić korektę, całą obsługę (moc oświetlenia i kąt padania) wykonuję 3 palcami podczas biegu.


Staram się ustawiać czołówkę tak, żeby uzyskać lepsze doświetlenie najbliższej odległości, jednak wiąże się to z tym, że w przypadku treningu w czapce z daszkiem, na ziemi przed naszymi oczami widać cień. Na początku jest to nieco drażniące, jednak po kilku minutach można się przyzwyczaić. Dodatkową korzyścią takiego ustawienia jest mimowolne wyprostowanie sylwetki i mniejsze garbienie się - trzeba jakoś ćwiczyć odpowiednią postawę biegową! ;-) 

Kilka słów o zasilaniu. Czołówka pobiera moc z trzech baterii AAA, cechuje się bardzo dobrym poborem energii, dzięki czemu osiągamy zadowalającą żywotność sprzętu. Na każdym z zimowych treningów korzystałem z niej przez ok. pół godziny i po zeszłorocznym sezonie do dnia dzisiejszego jeszcze nie musiałem zmieniać "paluszków". Baterie mieszczą się za diodami, wg mnie jest to dużo lepsze rozwiązanie na krótkie treningi niż inne, które spotkałem, czyli zasilanie zamocowane na ramieniu, połączone z czołówką przewodem. Oczywiście w przypadku konieczności wymiany baterii w opisywanym modelu musimy się nieco bardziej napracować - mechanizm zamykający jest tak skonstruowany, że podczas biegu nie ma szans na przypadkowe otwarcie.


Reasumując, uważam, że za stosunkowo niewielką kwotę możemy otrzymać sprzęt, który spokojnie wystarczy na treningi w ciemności, o ile nie jest to bieganie po nierównym leśnym terenie. Traktuję czołówkę bardziej jako pomoc niż sprzęt, od którego w 100% zależy moje zdrowie. 

Na pewno nie uratuje nas ona przed zanurzeniem w przypadkowych kałużach, gdyż światło odbija się od podłoża i nie jesteśmy w stanie zobaczyć, czy znajduje się na nim warstwa wody. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku gałęzi okolicznych drzew - najczęściej oświetlane są one za późno, gdy jest już zbyt mało czasu na reakcję. Dlatego idealnym rozwiązaniem jest w miarę bezchmurny wieczór i naturalne oświetlenie z dodatkowym wsparciem kilku diod na czole.


Tymczasem wypadałoby się dobrze wyspać, za kilkanaście godzin odbędzie się XVII Bieg Niepodległości w Pigży/Łubiance, do którego podchodzę nieco sentymentalnie. Dwa lata temu to właśnie tam miał miejsce mój debiut w zawodach, więc co roku staram się brać w nim udział. Do zobaczenia z niektórymi na trasie, przy okazji odliczajmy dni do kolejnego Półmaratonu Św. Mikołajów, który już za niecały miesiąc! :-)

sobota, 28 września 2013

Żarty się skończyły, godziny do najważniejszego startu w sezonie

To już jutro o godzinie 9.00. Start w Maratonie Warszawskim. Na początku sezonu nie przewidywałem tego występu, jednak splot różnych okoliczności sprawił, że w nim pobiegnę. Nie będzie to jednak po prostu kolejny maraton. Okazał się on najbardziej istotnym startem w roku, z kilku powodów:
- muszę sobie udowodnić, że ostatecznie pożegnałem się z kontuzją,
- wypadałoby w końcu poprawić życiówkę ustanowioną w zeszłorocznym debiucie (3:47),
- chyba pierwszy raz czuję się odpowiednio przygotowany do królewskiego dystansu (zarówno fizycznie, co pokazało ostatnie dłuższe wybieganie, ale i psychicznie - każdy km mam rozpisany na opaskach i w głowie),
- bieg ten będzie początkiem walki o Koronę Maratonów Polskich,
- to start w największym polskim maratonie, stawka wyniesie zapewne niewiele mniej niż 10 tys. biegaczy,
- pierwszy raz startuję zgodnie z planem Negative Split, czyli rozpoczynam od wolniejszego tempa i po każdym kolejnym dystansie 5km nieznacznie przyspieszam.

Ostatni tydzień treningowy pod względem biegania był dla mnie męczarnią, bo przez cały czas walczyłem o utrzymanie jednostajnego, równego średniego tempa (w środę 5:15 min/km, w piątek 5:30 min/km). Naprawdę było ciężko, ale zyskałem kolejne doświadczenie i nauczyłem się dyscypliny biegowej. Dodatkowo wczorajsze popołudnie obfitowało w opady deszczu (które oczywiście rozpoczęły się tuż po moim wyjściu z domu i skończyły zaraz po skończeniu treningu) i mroźne, wietrzne powietrze (ręce miałem tak skostniałe, że nie mogłem przekręcić klucza w drzwiach wejściowych ani odczepić psa od smyczy biegowej), więc mój strój trafił od razu w takie miejsce:


Nie był to taki deszczowy bieg, jakie lubię (co zresztą niedawno opisywałem), ale cóż, skoro zawody odbywają się bez względu na pogodę, to treningu dotyczy to tym bardziej...

To było wczoraj, dziś na szczęście nie obudziłem się przeziębiony, więc jestem dobrej myśli. Makaronik zjedzony (tym razem żonka dała się przekonać, że schabowy smażony na smalcu i podany kilkanaście godzin przed biegiem to nie jest najlepsza propozycja kulinarna), budzik nastawiony, pakiet startowy odebrany (dzięki, Grzesiu!).


Aktualnie jestem na etapie pakowania się i przygotowywania do wyjazdu. Pobudka o orzeźwiającej porze (3:30), na miejsce dotrzemy pewnie ok. 7 rano, więc czas na spokojne przebranie się i rozbieganie na pewno się znajdzie. Oczywiście do torby znowu zabiorę za dużo rzeczy, ale w tym przypadku wolę mieć czegoś nadmiar, niż gdybym przed startem zauważył, że zabrakło istotnego detalu (ciekawe, kiedyś nie odczuwałem potrzeby posiadania ze sobą przed / w trakcie / po biegu tylu drobiazgów, ile niezbędnych jest teraz...).


Tej jesieni czeka mnie jeszcze jeden bieg maratoński (z zupełnie innymi założeniami), ale o tym za jakiś czas. Tymczasem wypadałoby się pożegnać i prosić o trzymanie kciuków w niedzielny poranek - każde wsparcie się przyda... A jeśli będziecie przy okazji w pobliżu trasy, to krzepiące słowa kierowane w stronę numeru 9970 będą mile widziane (tfu, słyszane) - z góry dziękuję :-)

Biegacz to jednak dziwny typ człowieka - idzie spać w weekend wtedy, gdy większość ludzi szykuje się do wyjścia na sobotnie imprezy ;-)

Dobranoc!

niedziela, 15 września 2013

Długie wybieganie (przygotowawcze) + powrót w wielkim stylu pasa biegowego

Weekendy mają to do siebie, że albo mijają za szybko, albo zbyt późna pobudka powoduje ból głowy (przynajmniej u mnie). Jako że sobota upłynęła pod znakiem charytatywnego marszu nordic walking, bieganie wolałem przełożyć na niedzielę. Nic nie poprawia humoru tak, jak slalom między ludźmi podążającymi do/z kościoła, jednak na dziś zaplanowałem dłuższe wybieganie, czyli kontakt z naturą, błoto etc. Moje lenistwo nie sprzyja realizowaniu długich planów treningowych, ale przed dystansem maratońskim nadal mam respekt, więc stwierdziłem, że dla uspokojenia niepewności co do realnego czasu, który powinienem osiągnąć za 2 tygodnie na Maratonie Warszawskim, te trzydzieści-kilka km zrobię i już.

Oczywiście zamiary mają to do siebie, że często należy je nieco zmodyfikować (staram się to ograniczać do minimum), dziś zmiany dotyczyły jedynie:
- pory startu (miała być 9 rano, skończyło się na 10.30),
- pogody (miało padać, okazało się, że do popołudnia deszczu nie będzie),
- stroju (w związku z punktem drugim): kurtka przeciwdeszczowa pozostała w domu, jednak 13-14 stopni, mgła i wilgotne powietrze nie kusiły do ubrania się totalnie na krótko, więc na koszulkę treningową naciągnąłem jeszcze jedną, luźniejszą, na ramiączkach,
- sprzętu (znowu, w związku z punktem drugim): zamiast plecaka, który jeszcze pachnie świeżością, wygrzebałem swój pas biodrowy (brak deszczu i w miarę wysoka temperatura to chyba nie są warunki idealne do zasłaniania pleców).

To może krótko o tymże pasie - marki RaidLight, nie wiem ile kosztował (otrzymałem w prezencie od drugiej połówki), czerwono-srebrno-czarny.


W komplecie jest bidon (bardzo szczelny i wygodny w użyciu - jedyna przygoda, jaka mnie z nim spotkała, to zmrożenie izotonika, ale to nie wina samego naczynia tylko warunków, w jakich chciało mi się biegać).


Często na krótszych dystansach korzystam jedynie z "nerki" (do trzymania kluczy lub telefonu), jednak szczerze przyznam, że ten pas jest lżejszy i wygodniejszy mimo większych gabarytów. Nauczyłem się jednak, że przynajmniej na początku biegu muszę przesuwać go na bok, bo pełen bidon ma tendencję do obijania się o plecy (bezlitosne prawa fizyki). W miarę upływu dystansu i ilości płynów w środku sytuacja staje się bardziej komfortowa. Poza wodą (jednak preferuję ją ponad słodkie izotoniki) udało mi się dziś powpychać do bocznych kieszonek: banana (drugie śniadanie, pierwsze w postaci jednego z jego braci spożyłem przed wyjściem z domu), żel dla biegaczy (na "czarną godzinę" - okazało się, że nie było potrzeby korzystania), chusteczki higieniczne oraz telefon (dla świętego spokoju - żona kazała, bo idę w dzicz i różnie to może być...) - a miejsce jeszcze zostało...



Dodatkowo jeszcze zaopatrzyłem się w: ukochanego Garmina i nie mniej uwielbianego Soniacza (obydwa opiszę za jakiś czas, zasługują na osobne wpisy!).

Okazało się, że ubrany byłem (o dziwo!) odpowiednio, pogoda była idealna do gnania do przodu. Wkurzyło mnie to nieco, bo przez to miałem lekki problem z utrzymaniem założonego, wolniejszego tempa (przez co bardzo nierówno przebiegnięte kilometry), ale trening na kujawskiej ziemi uważam za udany. Uspokoiłem dzięki niemu myśli dotyczące najbliższego maratonu, chyba jestem do niego wystarczająco przygotowany, żeby zaatakować życiówkę.

Po ostatniej kontuzji mięśnia dwugłowego nie ma już śladu - wszak udało mi się przebiec 36km bez bólu w udzie, co mnie bardzo cieszy. Co prawda kolana nieco się odzywały, pod koniec treningu nie czułem już świeżości, jednak to wszystko było do przewidzenia.

Intuicja planująca trasę też mnie nie zawiodła. Chciałem nawrócić na 18-tym kilometrze, 300 metrów od tego miejsca skończyła się choćby lekko uklepana droga, więc w sumie jakieś pół kilometra (jedynie) dane mi było dreptać po leśnym, nierównym piachu. Na półmetku przerwa na banana (wcześniej, po ok. 5km obowiązkowe rozciąganie) i powrót do cywilizacji i domu ;-)

Pewne znużenie przyszło po ok. 30-tym kilometrze, jednak wtedy mogłem już skupić się na mijaniu samochodów, ludzi i bloków - czyli tego wszystkiego, od czego uciekłem na ponad 3 godziny. No właśnie - czas biegu. Zakładałem po cichu spokojny, długi bieg, czyli przebiegnięcie 35km w 3,5h. Skończyło się na 36km w czasie 3:16, więc chyba nie wypada teraz wrócić z Warszawy bez nowej życiówki?!?

Maraton ten będzie miał dla mnie jeszcze jedno znaczenie - od niego zaczynam bój o Koronę Maratonów Polskich, czyli zaliczenie 5 największych biegów na tym dystansie w Polsce. Mam nadzieję, że szanowne Panie Kontuzje pożegnają mnie na ten czas i nie zakłócą tej walki :-)

P.S. Dla zainteresowanych link do dzisiejszego treningu: 




poniedziałek, 2 września 2013

Plecak biegowy Crivit z Lidla

Żonka upolowała dziś w Lidlu plecak biegowy. Akurat tego sprzętu w kolekcji mi brakowało, a na dłuższe wybiegania jak znalazł. Pas biodrowy, mimo że wygodny, nie zawsze się sprawdza (np. zimą kilka razy zamarzł mi w nim izotonik).


Dostępne były trzy kolory, jednak do gustu przypadł mi najbardziej jasnozielony, i taki na szczęście ujrzałem wchodząc po południu do domu. Plecak jest solidnie wykonany, odpowiednio usztywniony. Z przodu mamy w sumie trzy kieszenie zamykane na suwak: główną (dużą, z dwoma segmentami), mniejszą (na klucze czy dokumenty) oraz na samym dole, ze schowaną, ściąganą na gumkę siatką (np. na przepoconą po treningu koszulkę).



Tył jest przyjemnie wyprofilowany, całość dobrze przylega do pleców. Nie chciało mi się biegać po mieszkaniu, żeby sprawdzić, jak się trzyma i czy nie tłucze po tyle głowy, ale kilka podskoków upewniło mnie, że nie powinno być problemów. Jeśli mimo wszystko nie będziemy czuli się przekonani, na szelkach mamy jeszcze dwa pasy stabilizujące :-)



Na testy praktyczne przyjdzie pora za jakiś czas, jednak czuję, że będzie z niego pociecha. Psiak też powinien być zadowolony, bo teraz na trening na pewno uda mi się przemycić jakieś smakołyki dla niego ;-) Myślę, że za niecałe 50zł jest to towar, obok którego szkoda przejść obojętnie. Po raz kolejny (mam już m.in. buty i odzież biegową) okazało się, że Crivit umie połączyć wysoką jakość z niewygórowaną ceną.




Tak na marginesie, jeśli zainteresowani jesteście ubraniami kompresyjnymi (z tej samej gazetki reklamowej), odpuśćcie sobie - to zwykła obcisła odzież treningowa, nie mająca nic wspólnego z odpowiednim uciskaniem partii mięśni...