Pokazywanie postów oznaczonych etykietą trasa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą trasa. Pokaż wszystkie posty

sobota, 8 września 2018

Ultra urlop

Wakacje się zakończyły, jednak warto myślami wrócić do jednego z ostatnich akcentów biegowych tegorocznego lata. W połowie sierpnia, korzystając z okazji, udało połączyć się przyjemne z pożytecznym i w trakcie urlopu wziąłem udział w biegu będącym częścią imprezy Ultra Mazury. Oczywiście można twierdzić, że najpierw w kalendarzu zaznaczyłem zawody, potem planując wyjazd rodzinny, ale to jedynie spekulacje ;-)

Pierwszy "piknik", na 20-tym km (fot. K. Lewandowski)

Nie jestem wielkim fanem biegów przełajowych, jako "chłop z nizin" preferuję płaskie trasy, jednak udział w tego typu imprezach ma niezaprzeczalne zalety. Mimo trudniejszego do pokonania profilu, z powodu nawierzchni, pozwalamy nogom odpocząć, nie zwracamy szczególnej uwagi na wszelkie parametry (dokładność pomiaru dystansu, czasu, tempa), dzięki czemu głowa też ma "wolne". Można więc skupić się innych rzeczach i spokojnie zbliżać się do mety.

I tu docieramy do największej wady - wspomniana meta zazwyczaj w takich zawodach znajduje się dużo dalej od startu niż przyzwyczajeni jesteśmy w biegach ulicznych, a u mnie strefa komfortu sięga mniej więcej do dystansu maratonu. Na szczęście organizatorzy coraz częściej zapewniają krótsze biegi "towarzyszące", które są pewnego rodzaju kompromisem.

Takie właśnie imprezy wybieram 1-2 razy w roku. Przydają się jako odskocznia od standardowych, poważniej traktowanych biegów, gdzie trzeba zwracać uwagę na tempo przez cały czas. Tym razem padło na bieg w Starych Jabłonkach, na dystansie teoretycznie 30 km, który w rzeczywistości kończył się po 37 km - ot, urok biegów "ultra" ;-) 

W końcu meta, można kontynuować urlop (fot. K. Lewandowski)

Rodzinną "bazę wypadową" mieliśmy w Ostródzie, więc by dotrzeć w dniu imprezy do Starych Jabłonek, musiałem pokonać samochodem kilkanaście kilometrów. Pogoda od samego rana była wymarzona (do biegania, nie plażowania) - lekki deszcz, zachmurzenie, temperatura daleka od upałów. Skutkowało to tym, że na trasie spożywałem mniej wody niż zazwyczaj i spokojnie mogłem wylać pół litra zgromadzone w dodatkowym bukłaku. Nauczony poprzednimi kilkoma startami przełajowymi zwalniałem ile się dało, bo kryzys mógł przyjść niespodziewanie.

Zuchy z Aniro Run Team, po blisko 40 km biegu, Daniel jeszcze biegnie, bo wybrał dłuższy dystans (fot. K. Lewandowski)

Spokojnie pokonywane kilometry, skupianie się na podziwianiu malowniczych zielonych terenów, zaprocentowało tym, że mimo wcześniejszych obaw i straszenia przez organizatorów wymagającą trasą z dużymi przewyższeniami (blisko 600 metrów), udało mi się cały czas biec z zapasem sił. Już dawno nie czułem się tak komfortowo w biegu długodystansowym. Obyło się bez nieprzyjemnych przygód i z uśmiechem zbliżałem się do końca. Można było się nawet pokusić o podkręcenie tempa na finiszu, bo ostatnie metry prowadziły przez stromy zbieg, na którym przy utracie ostrożności można było w łatwy sposób przewrócić się i doturlać do mety. Na szczęście udało mi się uniknąć tak widowiskowego zakończenia swojego udziału w imprezie.

Po "prysznicu" w jeziorze humory dopisują (fot. K. Lewandowski)

Wstępnie uważałem, że w zupełności satysfakcjonujące będzie zmieszczenie się w czasie 4 godzin, więc ostateczny wynik 3h43m był dla mnie miłą niespodzianką. Zaprocentowało zdobyte wcześniej (małe, ale zawsze) doświadczenie, chłodna (także dzięki deszczowi) głowa i spokojne tempo. Tak więc z uśmiechem mogłem wrócić do nieco mniej aktywnego wypoczynku :-)

sobota, 26 listopada 2016

Jestem biegaczem przed czterdziestką... ponownie!

Mając w pamięci zeszłoroczny spadek formy 3 tygodnie po rekordowym maratonie i następującym po nim biegu na 10km, spodziewałem się podobnej sytuacji także w tym sezonie. Sytuacja była niemalże identyczna - 12 tygodni przygotowań do maratonu, życiówka, potem również rekordowa "dyszka", tym razem z symbolicznym złamaniem 40 minut. Wszystko wskazywało na to, że następnie czeka mnie ostre tąpnięcie kondycyjne i brak mocy w nogach.

Pierwszy kilometr, bieg jeszcze w zwartej grupie (fot. www.t-run.pl)

Z takimi myślami udałem się (standardowo - z Michałem i Piotrem, z którymi startowałem w większości tegorocznych zawodów) do Gniezna, na bieg wyjątkowy i nie do powtórzenia w przyszłości. Odbył się on z okazji budowy obwodnicy Gniezna (droga S5), na świeżo wylanym asfalcie. Dystans 10 km i profil trasy podano nam z topograficzną dokładnością. Martwiły nas jedynie nieco spartańskie warunki (wywiezienie godzinę przed startem w odsłonięty teren przy niskiej temperaturze, brak szatni i pryszniców), jednak takie rzeczy nie są nas w stanie zniechęcić, gdy można mieć idealną szansę na przyzwoity wynik końcowy (trasa bez jakichkolwiek zakrętów, praktycznie płaska, z jednym nawrotem). Co prawda miałem pewne obawy o własne siły - rano obudziłem się z lekkim przeziębieniem, które "na szczęście" wzmogło się dopiero w poniedziałek, więc ostatecznie nie przeszkadzało mi w biegu.

Moim celem było udowodnienie sobie, że będę w stanie ponownie pobiec 10 km w czasie poniżej 40 minut, szczególnie biorąc pod uwagę krytykę dotyczącą odpowiedniego pomiaru dystansu w niedawnym biegu w Gniewkowie (rozbieżności dochodzące 200 metrów to z jednej strony niewiele, jednak z drugiej pokonałem magiczną barierę o kilka sekund, więc taki brak w efekcie kwestionował moje osiągnięcie...)

Końcówka była bardziej samotna... (fot. Kacper Skubiszak)

Łącznie na starcie zameldowało się ok. 600 chętnych do przetestowania świeżej nawierzchni na nieoddanej drodze. Pierwsze kilometry nie szły po mojej myśli, sytuacji nie ułatwiał wiatr wiejący w twarz. Nie mogłem się odpowiednio rozkręcić, traciłem bezcenne sekundy. Walka z samym sobą trwała do półmetka, po którym udało mi się w końcu złapać idealny rytm. Nogi przebierały coraz szybciej, w końcu udawało się uzyskać tempo poniżej 4:00 min/km. Mijanie kolejnych biegaczy motywowało do dalszego wysiłku, do tego trasa okazała się wyjątkowa jeszcze z innego powodu - dzięki temu, że była niemalże idealnie prosta, udawało się utrzymywać kontakt wzrokowy z czołówką przez większość biegu, co również dodawało energii.

Po pokonaniu 9 km zegarek był dla mnie bezlitosny - pokonałem je w czasie 36m05s, więc mój cel mógł mi uciec dosłownie o kilka sekund. Wiedziałem, że jestem w stanie utrzymać tempo 4:00 min/km, jednak nie satysfakcjonował mnie wynik 39m59s ;-)

Tak wygląda człowiek walczący o każdą sekundę na ostatnim kilometrze biegu! (fot. gniezno24.com)

Przez ostatni kilometr hipnotycznie wpatrywałem się w bramę mety, nic więcej nie miało w tej chwili znaczenia. Nie wiedziałem, że mam w sobie jeszcze jakieś pokłady siły, jednak zmusiłem nogi do ostatniego wysiłku, ryzykując, że po prostu potknę się o własne stopy, tak bardzo byłem już zmęczony (biegiem, przeziębieniem, minionym maratonem i dyszką w Gniewkowie?). Postawiłem wszystko na jednej szali - i udało się! Zegar na finiszu pokazał, że bieg pokonałem w czasie brutto 39m40s!!! Ze szczęścia za późno wyłączyłem Garmina, więc musiałem niecierpliwie czekać na smsa z oficjalnymi wynikami. Gdy przyszły, efekt końcowy przerósł moje oczekiwania - od tej pory mogłem już chwalić się życiówką 39m30s!!! Dodatkową miłą informacją było zajęte miejsce open (22.) oraz w kategorii wiekowej (7.) - dla przypomnienia, stawka wyniosła ok. 600 zawodników :-)

Będzie życiówka! (fot. www.t-run.pl)

To był mój ostatni start w zawodach w tym roku, więc sezon zakończyłem bardzo mocnym uderzeniem. Do dwukrotnej poprawy najlepszych wyników w wiosennych półmaratonach i jesiennej życiówki w maratonie udało mi się dołożyć w listopadzie przebiegnięcie dwóch rekordowych dyszek, w których przekroczyłem magiczny i nieosiągalny dotąd próg 40 minut. Taki sezon już się raczej nie powtórzy, więc mogę czerpać zasłużoną radość i powoli przygotowywać się do kolejnego roku i nowych startów.

Biegacz przed "czterdziestką"... na 10 km ;-) (fot. Kacper Skubiszak)

Swoją drogą czuć, że szczyt formy utrzymałem przez maksymalny możliwy czas (upłynął miesiąc od Toruń Marathon do Biegu Drogi S5), gdyż ostatnie przebieżki ukazały spadającą kondycję. Jeszcze tydzień, może dwa, i czas na kilkanaście dni roztrenowania, na czym skorzystać powinny nie tylko moje nogi, ale i rodzina :-)

Medal udokumentowany na fragmencie wyjątkowej trasy

niedziela, 13 listopada 2016

40-tka złamana - życiówka, która "się nie liczy"

Minął tydzień od ukończenia biegu, który od kilku lat jest dla mnie podsumowaniem sezonu biegowego oraz ostatecznym testem możliwości. Chodzi mi o Gniewkowski Bieg im. Rodziny Milewskich na dystansie 10 km, który ma miejsce pod koniec października, już po wszystkich innych ważnych biegach. Jest to idealny czas na sprawdzenie formy, jaką udało się wypracować...

Nie inaczej było tym razem. Po rekordowym dla mnie roku (bardzo ważne życiówki w półmaratonie i maratonie) wróciłem do Gniewkowa, gdzie ostatnio ustanowiłem swój najlepszy czas, 40m07s. Tym razem miałem zamiar powalczyć o złamanie symbolicznej "czterdziestki", od której dzieliło mnie już tak niewiele. Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że dystans nie posiada atestu, więc wynik "się nie liczy" (ukłony w stronę Piotra, którego zeszłoroczne stwierdzenie jest dla naszej grupy puentą na wszystko, co ma miejsce w Gniewkowie). Do tego zmieniono trasę na taką, która już na papierze wydawała się trudniejsza od dotychczasowej, charakteryzującej się minimalną ilością zakrętów, brakiem podbiegów i wręcz legendarnym wiatrem wiejącym w plecy :-) 

Pełne skupienie już na starcie (fot. Mariusz Kryske)

Tym razem miała to być pętla rozpoczynająca się i kończąca na rynku w Gniewkowie, z fragmentami leśnymi oraz drobnymi nierównościami terenu.

Jak zwykle spodziewałem się kompensacji formy dwa tygodnie po szybkim maratonie, do którego przygotowywałem się przez blisko trzy miesiące. Czułem, że mogę powalczyć, więc postanowiliśmy z Piotrem ruszyć razem i utrzymywać średnie tempo minimalnie poniżej 4:00 min/km, by mijając metę przekroczyć upragnioną barierę.

Pierwsze 4 km udało się pokonać idealnie, z lekkim, kilkusekundowym zapasem. Później dopadło mnie zmęczenie, nie pomagała również leśna nawierzchnia z lepkim, spowalniającym piaskiem. Po 8 km Garmin wskazywał, że życiówki jednak nie będzie, bo szacowany wynik końcowy wynosił ok. 41 minut. Postanowiłem jednak nie przejmować się tym i dać z siebie wszystko na ostatnim fragmencie. 

W okolicach półmetka wszystko grało tak, jak powinno. (fot. Jan Chmielewski)

Wbiegając na rynek zauważyłem, że dystans z zegarka będzie o ok. 150 metrów dłuższy od oficjalnego. Szybkie spojrzenie w kierunku czasu wyświetlanego na mecie uświadomiło mi, że jeszcze nie wszystko stracone.

I rzeczywiście tak było - zmuszając się do maksymalnego przyspieszenia wpadłem na metę w momencie, gdy do 40 minut brakowało jeszcze całych 8 sekund. Tak więc znowu okazało się, że Michał może mnie nazywać "Pan Excel", bo przybiegłem niemal z aptekarską precyzją. Od tej pory czas 39m52s traktuję jako życiówkę na dystansie 10 km, mimo, że "to się nie liczy" ;-)

Wpadamy w las (fot. Jan Chmielewski)

Jednak nie można ślepo wierzyć wskazaniom GPS-a z zegarka, bo różnice, mimo że niewielkie, mogą okazać się kluczowe dla ostatecznego rezultatu...

Przed nami jeszcze jeden sprawdzian podczas kolejnych zawodów "na dyszkę" - za tydzień wybieramy się do Gniezna, by wziąć udział w biegu na trasie, którą dopiero niedawno pokryto asfaltem. Areną zmagań będzie nieoddany jeszcze do użytku fragment drogi ekspresowej S5. Tam wręcz z topograficzną dokładnością ustalony jest dystans oraz ew. wzniesienia, więc jedyną niewiadomą będą warunki pogodowe. Jeśli tylko nie "zawieje", będzie można zaszaleć i potwierdzić swoją dyspozycję... 


piątek, 28 października 2016

Życiówka w maratonie poprawiona o jedną przerwę na sikanie

Minęło kilka dni od 34. Toruń Marathon, mam już za sobą pierwszą przebieżkę, podczas której nogi skutecznie przypominały mi o wysiłku, jaki jest za mną. Chyba mogę stwierdzić, że bieg ten kosztował mnie najwięcej wysiłku z wszystkich dotychczasowych siedemnastu na dystansie 42 km.

Mocna ekipa przed startem (fot. Piotr Marach)

W chłodny niedzielny poranek, po spokojnej pobudce i lekkim śniadaniu udałem się w okolicę startu, który mieścił się ok. 3 km od domu. Taki jest plus startu w zawodach w swojej miejscowości - nie trzeba zrywać się w środku nocy lub wybierać dzień wcześniej, by odebrać pakiet. Kolejny jest taki, że co chwilę można się witać z kimś znajomym - pożartować, ponarzekać, zrobić sobie pamiątkową fotkę. Gdyby tylko nie wysiłek, który przed nami, byłby to idealny piknik ;-)

Humory dopisują (fot. Jan Chmielewski)

Maraton ten był przynajmniej z kilku powodów wyjątkowy:
- pierwszy raz, na spokojnie, zorganizowany przez nowe osoby (zeszłoroczny był niejako "kredytem zaufania" od biegaczy z powodu małej ilości czasu na odpowiednie przygotowanie biegu),
- w końcu dane mi było biec trasą w 100% przebiegającą przez moje miasto, nie przez okoliczne wsie, z akcentami toruńskimi (kilka początkowych i końcowych kilometrów),
- pierwszy raz nie biegłem, jak to ujął przed startem mój sąsiad Michał, "na jednym baku" - zaopatrzyłem się w żele ;-)
- miał to być debiut mojej córki w roli kibicki na finiszu (okazało się, że jednak zasnęła w wózku, ale to nieważne...), co miało mnie ponieść na ostatnich metrach przed metą.

Dyszka za nami, lecimy dalej (fot. Jan Chmielewski)

Biegaczom zafundowano lekko stresującą sytuację, gdyż w obrębie strefy startowej, dla ponad 1000 zawodników (maratończycy + uczestniczy towarzyszącego biegu na 10 km) zapewniono (uwaga, uwaga!) jeden toi-toi... Były co prawda jeszcze toalety w szkole (będącej Biurem Zawodów), jednak dystans kilkuset metrów od startu skutecznie zniechęcał do skorzystania z tej opcji.

Punktualnie o 9:05, zaopatrzony w spersonalizowany numer startowy z motywującym hasłem "Zaraz Wracam" ruszyłem w trasę. Założeniem było ukończenie maratonu w czasie 3h17m, więc zegarek ustawił mi docelowe tempo na 4m40s, co okazało się zakresem bardzo komfortowym. Starówka, "stary most", moja "dzielnia" po drugiej stronie Wisły, "nowy most" - dystans mijał szybko i przyjemnie. Po 4-5 km zaczęło się masowe wyprzedzanie biegaczy na 10 km (którzy wystartowali 5 minut wcześniej), co na niektórych fragmentach utrudniało utrzymanie optymalnej prędkości. Znacznie przerzedziło się tuż przed wbiegnięciem w obszar największego toruńskiego osiedla mieszkaniowego "Na Skarpie", gdyż właśnie tam kończyła się trasa krótszego biegu.

Pozdrowienia dla wszystkich leniuchujących w niedzielny poranek! (fot. Sebastian Sierant)

Na 12 kilometrze miałem okazję biec tuż pod balkonem bloku, w którym się wychowałem, dalej trasa prowadziła niemal na trasę wylotową w stronę Warszawy. Tam czekał nas nawrót. Byłem po pierwszej dawce żelu, który właśnie zaczął działać. Wirtualny Partner wskazał, że już po 15 kilometrach dość istotnie przekroczyłem założenia i szacowany czas ukończenia maratonu wynosił 3h12m!!! Starałem się zwolnić, jednak nogi kręciły jak oszalałe. Wiedziałem, że w końcu się to na mnie zemści, ale nie mogłem nic zrobić - udawało mi się przystopować na kilkanaście metrów...

Głupich min ciąg dalszy (fot. Grzegorz Grabowski)

Ostatnim trudniejszym akcentem miał być podbieg na "Średnicówkę", w okolicy półmetka. Sprawnie poszło, niejako nagrodą była teraz płaska trasa aż do samego końca. Kolejne dawki żelu co ok. 8 km powinny mnie wzmacniać, i rzeczywiście tak było, aż do krytycznego 32 km. Tam po raz pierwszy poczułem skurcz w zewnętrznej części uda. Po chwili ustąpił, jednak zacząłem ostrożniej podchodzić do pozostałego do pokonania dystansu. Poważniejsze problemy zaczęły się kilometr później, gdyż nie byłem w stanie pokonać więcej niż kilkaset metrów bez przejścia w marsz. Jak się później okazało, głównym podejrzanym tej sytuacji mogła być zbyt duża dawka kofeiny, jaką spożyłem w żelach (cóż, będzie nauczka na przyszłość).

Jeszcze 200 metrów i fajrant! (fot. Marlena Lewandowska)

Rozpoczęła się dramatyczna walka o wynik końcowy. "Zapas" 3 minut nad celem 3h17m gwałtownie zaczął topnieć, w okolicach Motoareny (38. kilometr) nie pozostało z niego już nic. Desperacki strzał w postaci "żelka" nie pomógł, wiedziałem, że pozostało mi jedynie szarpanie się na choćby symboliczną poprawę zeszłorocznej życiówki (3h19m52s). Moimi wiernymi towarzyszami ostatniego fragmentu był ból i zniechęcenie, jednak resztką sił zmuszałem się do przebycia reszty dystansu. Po wbiegnięciu na Bulwar Filadelfijski (400 metrów do końca) zauważyłem bramę-metę, która wydawała się cholernie daleko. Nie miałem już ochoty na nic, jednak z pomocą przyszła nieoceniona żona z "młodą" w wózku - ich widok dodał sił, których już mieć nie powinienem. Z grymasem bólu złapałem głęboki oddech by rozpocząć finisz. Kilka ostatnich szarpnięć nóg i już - była upragniona meta! Nie byłem w stanie cieszyć się z tego, że właśnie wydarłem nową życiówkę - 3h19m36s!!! 

Zrobiłem to, jest życiówka! (fot. Grzegorz Grabowski)

Poprawa, zaiste, wielka, o niecałe 20 sekund, jednak dla mnie było to tak samo cenne, jak gdybym złamał czas 3h. Wiedziałem ile mnie kosztowały ostatnie kilometry i że zasłużyłem na tę nagrodę!

Tu należą się wielkie podziękowania pani, która za metą pomagała w zdjęciu chipa ze sznurowadła. Obawiałem się o kolejny skurcz w przypadku schylania, więc okazało się to dla mnie zbawienne. Miałem tylko siłę by lekko się uśmiechnąć w podziękowaniu - pierwszy raz spotkałem się z tego typu pomocą wolontariusza. DZIĘKI!

Po wysiłku zasłużony posiłek regeneracyjny :-)

Zdaję sobie sprawę z błędów, które popełniłem - jak to często bywa przedobrzyłem, dałem się porwać nogom napędzanym "dopalaczami", które (przynajmniej w pierwszej połowie biegu) niepotrzebnie zawierały kofeinę.

Już po pierwszym ochłonięciu dopadła mnie jedna myśl: człowiek biegnie niemal 3,5 godziny, by pokonać swój osobisty rekord o kilkanaście sekund, więc wniosek jest jeden - w takich sytuacja jedna przerwa na siku może pozbawić upragnionego celu. Więc, biegaczu, sikaj z rozwagą i zegarkiem w ręku! ;-)

czwartek, 30 czerwca 2016

Studzenie zapału biegowego upałem

Czerwcowe występy w zawodach skutecznie wybiły mi ambitne cele w okresie letnim. Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem biegania podczas upalnych dni, jednak tegoroczne imprezy, w których brałem udział, były w pewien sposób ekstremalne, aż z tęsknotą wspominałem zimowe truchtanie w podwójnych skarpetach przy minus 15 stopniach.

Jeszcze tylko kilometr i do domu!!!

Pierwszym sprawdzianem możliwości podczas pełnego słońca była 17. Dycha Kowalewska. Iście plażowa pogoda mocno kontrastowała z tym, co prezentowała przez kilka wcześniejszych dni.

Podstawa to dobra mina do złej gry... (fot. Jan Chmielewski)

Po starcie zmuszony byłem szybko zmodyfikować swój cel, którym jeszcze tydzień wcześniej był atak na 40 minut. Po kilku km okazało się, że nic nie idzie tak, jak powinno, 3 km od mety zatrzymałem się i miałem dość - tak, podczas biegu na 10 km!!! Udało mi się zmuszać do spokojnego dreptania przez kilkaset metrów, po których ponownie dopadała mnie niemoc, i tak do końca. Sił wystarczyło jedynie na w miarę honorowe pokonanie ostatniego odcinka, z bieżnią kowalewskiego stadionu włącznie.

Z wyniku 44m15s nie mogę być w żaden sposób zadowolony, jednak najważniejsze, że dotarłem w całości i bez robienia sobie krzywdy, a trzeba przyznać, że służby ratownicze miały tego dnia sporo pracy.

Słoneczko świeci, cieszą się dzieci (fot. Jan Chmielewski)

Jakby było mi mało takich przygód, zapisałem się na bieg w Unisławiu, który co roku odbywa się w pierwszy weekend wakacji. Półmaraton (oraz towarzysząca mu Dziesiątka) charakteryzuje się tym, że ZAWSZE jest tam gorąco, duszno i CZĘSTO w powietrzu wisi burza, która zbawienny deszcz zsyła dopiero jakiś czas po zakończeniu imprezy.

Tym razem (wielkie dzięki, Michał, za namówienie!) wziąłem udział w biegu na krótszym dystansie (to był mój swoisty debiut, do tej pory zawsze wybierałem trasę półmaratońską), i do dziś niesamowicie się z tego powodu cieszę.

Zrelaksowani, nie wiedzą, co ich czeka... (fot. Jan Chmielewski)

Już od rana było wiadomo, że tradycji stanie się zadość i chmury na niebie będą towarem deficytowym. Tak więc cel mieliśmy jasny - przetrwać, nie walczyć o czas. Prawie to się udało, ale niepotrzebnie trzymałem się na pierwszych kilometrach blisko Piotra, który był nieco bardziej ambitny. Od połowy dystansu rozglądałem się, czy czasem nie widać gdzieś za mną Asi z Michałem, żeby mieć pretekst do zwolnienia i dobiegnięcia do mety razem z nimi. I stało się tak na 7. km - przyłączyłem się do ich wesołej, małej grupki, i w ten sposób pokonaliśmy pozostałą część biegu, myśląc (nomen omen) ciepło o tych, przed którymi zostało jeszcze kilkanaście km trasy półmaratonu.

Piotr, znowu dałem się porwać za Tobą... (fot. Zdzisław Wiśniewski)

Rezultat byłby w normalnych warunkach dość abstrakcyjny. Uwaga, uwaga: 47m02s!!! Takiego wyniku nie pamiętam w historii swoich startów, ale jeszcze ciekawsze jest to, że w gronie blisko dwustu biegaczy zająłem 37. miejsce. To wystarczy za wszelkie komentarze na temat panujących tego dnia warunków...

I tak sobie dotrwaliśmy do mety - ważne, że uśmiechnięci... (fot. Jan Chmielewski)

Te dwa starty ostudziły moje plany co do letnich, mocnych treningów i stwierdziłem, że lipiec będzie miesiącem "bezmyślnego" zaliczania kilometrów w tempie OWB1, bez jakichkolwiek mocniejszych akcentów. Niech nastąpi swego rodzaju drobny reset przed sierpniem, w którym będzie trzeba zmierzyć się z początkiem przygotowań do jesiennych maratonów.

Najlepsza nagroda po biegu... (fot. Zdzisław Wiśniewski)

środa, 11 maja 2016

Niejedno oblicze biegowej dyszki

Przełom kwietnia i maja to u mnie tradycyjnie udział w biegach na 10km. Nie inaczej było i w tym roku, chociaż tym razem ograniczyłem się w tym okresie jedynie do dwóch startów.

"Zdjęcie rodzinne" (fot. Jan Chmielewski)

Pierwszym z nich był Run Toruń - bieg, w którym uczestniczę od samego początku (z wyjątkiem zeszłorocznej edycji, kiedy to akurat byłem w Pradze) i za każdym razem stwierdzam, że ciąży nad nim w moim przypadku jakieś fatum. Jeszcze nigdy nie byłem w pełni zadowolony z mojego startu, dodatkowo albo łapałem w nim kontuzję, albo ruszałem z nie do końca sprawnym organizmem.

W tym roku miała miejsce ta druga sytuacja. Dwa tygodnie wcześniej, podczas niedzielnego wybiegania stanąłem na prawej stopie tak niefortunnie, że po kilku godzinach, już w domu, poczułem niepokojący ból. Miałem nadzieję, że to jedynie skurcz w okolicach kostki, jednak wszelkie próby rozruszania spełzły na niczym. W efekcie zmuszony byłem odpuścić kilka treningów, by dać nodze odpocząć.

Najgorsze przede mną, więc póki co jest uśmiech... (fot. Jan Chmielewski)

Mimo wszystko stwierdziłem, że wystartuję w Run Toruń. Miał to być występ spokojny, w tempie treningowym, ale oczywiście udzieliła mi się atmosfera biegowego święta "w domu" i dałem się porwać szybkiej stawce zawodników ruszających z "mojej" strefy A. Nie czułem żadnego bólu i w ten sposób udało mi się pokonać połowę dystansu. Spojrzałem na zegarek i ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam tempo na życiówkę, czyli wymarzone złamanie "czterdziestki".

I na tym zakończyło się "rumakowanie". Momentalnie poczułem skurcz w stopie. Starałem się jeszcze przez chwilę utrzymać tempo, jednak nic z tego, zmuszony byłem iść przez kilkadziesiąt metrów. Potem kolejny zryw i próba ratowania wyniku przez ok. 1km i kolejna przerwa. Takim to "gallowayem" pokonywałem dystans już do końca i chyba pierwszy raz w historii startów byłem bliski zejścia z trasy. Nie poddałem się jednak i zaciskając zęby, z grymasem bólu dotarłem do mety.

Ostatni kilometr dłużył się niemiłosiernie... (fot. Jan Chmielewski)

Najbardziej zaskoczony byłem wynikiem. Po włączeniu marszobiegu myślałem, że nieosiągalny jest nawet czas 45 minut, jednak ostatecznie ukończyłem tegoroczny Run Toruń z wynikiem 42m40s, co na te warunki jest dla mnie rewelacją. Dodatkowo podbudowałem się tym, że zająłem 196. miejsce w stawce blisko 2000 biegaczy, więc chyba nie było tak źle. Tylko żal tego, że życiówka była tak blisko...

Kilka dni przerwy od biegania, przez które chciałem dać odpocząć stopie, dały zamierzony efekt. Tydzień później ruszyliśmy do Bydgoszczy, aby w leśnym terenie Myślęcinka pokonać kolejne 10km, tym razem w wersji przełajowej podczas II Biegu Instalatora. Nasłuchaliśmy się niestworzonych historii o profilu trasy, piaszczystych podbiegach i ogólnie wysokim poziomie trudności, więc startowaliśmy z odpowiednią rezerwą.

Piękna, leśna trasa (fot. Bieg Instalatora)

Okazało się, że chyba najgorszym fragmentem był podbieg na pierwszych dwóch kilometrach. Potem było oczywiście "trochę w górę, trochę w dół", ale ogólnie bardzo sympatycznie, w zacienionym obszarze (a pogoda dawała się we znaki - chyba pierwszy bardzo ciepły dzień w roku). Biegło się wyjątkowo dobrze, po kontuzji nie było śladu, więc humor dopisywał. Starałem się utrzymywać dystans do Piotra, który dość istotnie odskoczył na pierwszych kilometrach, ale ciągle miałem go w zasięgu wzroku. Na ostatnich kilkuset metrach, gdy nie miał już kogo gonić, widząc mnie za sobą, znacznie zwolnił, w efekcie czego na metę wpadłem tylko kilka sekund po nim.

Ostatnia prosta... (fot. Bieg Instalatora)

Już na trasie ktoś informował kolejnych biegaczy o zajmowanym miejscu - wtedy to podbudowałem się tym, że mieściłem się w pierwszej 50-tce (w gronie niemal 500 biegaczy); przez pozostały czas wyprzedziłem jeszcze kilku zawodników i na mecie, z czasem 43m25s, zająłem 36. miejsce. Było duuużo lepiej niż się spodziewałem. Do tego bardzo przyjemna atmosfera dość kameralnego biegu z bogatym pakietem startowym, piękna lokalizacja i pogoda - i czego chcieć więcej w weekend? :-)

... i finisz! (fot. Anita Krysztofiak)

Przede mną ostatnie dni intensywnego (18 tygodni), czyli kilka dni stopniowego wyciszenia i regeneracji organizmu. Pozostały trzy treningi (jedynie RT, w tym sobotnie już naprawdę symboliczne: 6 krótkich powtórzeń przy łącznym dystansie biegu 6km) i jedyny maratoński start w pierwszej połowie roku. Weekend spędzimy rodzinnie w Gdańsku, gdzie mam nadzieję na dobry start w niedzielnym biegu.

Czekamy na nagrody - szczęścia w losowaniu nie mieliśmy (fot. Anita Krysztofiak)

Startuję bez zbędnego ciśnienia (celem na tym etapie były życiówki w półmaratonach, co osiągnąłem), zadowolę się przyzwoitym wynikiem w okolicach 3h30m (chyba że pogoda na to nie pozwoli), ale pierwsze kilometry chcę pokonać w docelowym tempie 4m40s, co powinno dać czas na poziomie lepszym od obecnego personalnego rekordu. Nie czuję się na siłach, by przebiec maraton poniżej 3h19m, ale będę się starał - trzeba walczyć o najwyższe cele! Jeśli się nie uda, tragedii nie będzie :-)

Ten widok muszę mieć w głowie w Gdańsku, żeby szybko dotrzeć do mety :-)

czwartek, 21 kwietnia 2016

5%, czyli kolejna magiczna bariera pokonana

Początek tego roku bardzo rozbudził moje oczekiwania co do biegowych wyników. Tym razem wyprawa do Poznania na rekordowy (wypełniony limit zapisanych: 13 000) okazała się dla mnie szczęśliwa.

W mieście tym startowałem chyba nawet częściej niż w rodzinnym Toruniu. Maratony, półmaratony, Maniacka Dziesiątka - zebrało się tego trochę przez kilka lat. Każdy start wiąże się ze wspomnieniami, nie zawsze miłymi (nie tylko życiówki ale też najgorszy wynik w historii startów maratońskich, zupełnie nieudany bieg na 10km), ale ostatnie dwa lata to pasmo sukcesów (zakończenie Korony Maratonów Polskich, życiówka w maratonie - nic to, że utrzymała się jedynie przez kilka tygodni...) i niezapomniane trasy biegowe.

Bojowo nastawiona ekipa z Torunia (fot. Rafał Lewandowski)

W minioną niedzielę wzięliśmy udział w 9. PKO Poznań Półmaraton. Był to drugi z zaplanowanych zawodów na tym dystansie, do którego szykowałem się od stycznia. Solidnie przepracowany okres 10 tygodni dał efekt w postaci życiówki podczas PZU Gdynia Półmaraton, po którym rozpocząłem przygotowania do majowego PZU Gdańsk Maraton (ostatnie 8 tygodni corocznego, sprawdzonego planu przygotowawczego), więc wyścig poznański miał specyficzny wymiar. Z jednej strony ożywiony dobrym wynikiem w Gdyni i zbliżeniem się do granicy 1h30m chciałem wykorzystać zbudowaną formę i przekroczyć kolejny kamień milowy, z drugiej natomiast przygotowania obecnie przeszły z akcentów szybkościowych na bardziej wytrzymałościowe, więc mogło zabraknąć mocy i prędkości na tym dystansie.


(fot. maratonczyk.pl)

Prognoza pogody nie pozostawiała złudzeń - miało padać od 6 rano aż do wczesnych godzin popołudniowych. I tak było, od chwili gdy minęliśmy Gniezno. Wycieraczki pracowały intensywnie nie dając zapominać o tym, że to będzie "mokry bieg" z kałużami w butach.

Rzeczywiście, kilka chwil przed startem nie było szans na jakiekolwiek przejaśnienia, więc żeby się niepotrzebnie nie wyziębić, uzbroiliśmy się w foliowe wdzianka, które miały nas chronić przynajmniej do czasu ruszenia w trasę. Okazało się jednak, że nie było tak źle - deszcz zacinał przez cały czas, jednak nie dawał się mocno we znaki, dodatkowo pomagała bezwietrzna pogoda. Tak więc warunki nie były tak niekorzystne, jak by się wydawało.

Za tą ślicznotką biegłem aż do końca :-)

Wirtualnego Partnera w zegarku ustawiłem na 1h29m, więc ambitnie postanowiłem powalczyć o złamanie psychologicznej bariery. Mój organizm nie zawiódł mnie i pokonywał kolejne kilometry z piekielną precyzją - nie pamiętam tak równego biegu w moim wykonaniu. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że jestem w stanie poprawić "gdyńską" życiówkę, kwestią otwartą pozostawał tylko wymiar progresu. 

Zdjęcie z cyklu "Gdzie jest Wally?"

Tym razem wszystko "zagrało" i nie miałem dość, jak podczas nadmorskiego półmaratonu, już po kilku kilometrach. Małym dyskomfortem było to, że na trzecim kilometrze dystans oficjalny "rozjechał się" w porównaniu ze wskazaniami Garmina (podobnie jak u innych, z którymi rozmawiałem) o ok. 300 metrów i taka właśnie rozbieżność utrzymała się do końca. Stosunkowo najgorzej czułem się na ostatniej, liczącej 3km, prostej, która psuła psychikę już podczas zeszłorocznego maratonu. Jednak tym razem głowa się nie poddała i udało mi się utrzymać tempo gwarantujące wymarzony wynik.



Na finiszu nie byłem w stanie tradycyjnie przyspieszyć, więc miałem świadomość, że dałem z siebie wszystko. Tym większa była moja radość, gdy metę minąłem w momencie, gdy na zegarku wyświetlił się czas 1h29m22s!!! Kolejna poprawa życiówki, ponownie o ok. 2 minuty!!!

Miłym połechtaniem ego było też zajęte miejsce - 529 lokata na 11346 uczestników, czyli zmieściłem się w 5% najlepszych biegaczy 9. PKO Poznań Półmaraton.

Są powody do zadowolenia!!! (fot. Rafał Lewandowski)

Nie było wiele czasu na świętowanie, bo już we wtorek ruszyłem na kolejny trening, z RT na 40-sekundowych odcinkach, dziś natomiast uprawiałem moje "ulubione" WT. Faktem jest, że czuję się po nich gorzej niż w pobiegowy poniedziałek ;-) Ale cóż, jeśli chcę powalczyć za miesiąc w Gdańsku, nie mogę spoczywać na laurach.

Widzę, że moja postawa coraz bardziej odbiega od tytułowego lenistwa, ale nie narzekam, póki efekty są pozytywne :-)

Oby więcej takich biegów z zadowolonymi minami po zakończeniu (fot. Rafał Lewandowski)

niedziela, 13 marca 2016

Drugie oblicze "zimowej" piętnastki

W tym roku zimowe imprezy są takimi jedynie z nazwy. Było tak trzy tygodnie temu w Trzemesznie, ale i podczas ostatniego spotkania spragnionych zawodów biegaczy w Dąbrowie k. Mogilna. Temperatura wyraźnie powyżej zera, jedynie silny wiatr (w sumie tradycyjny na terenie "Wasyla") sugerował ubranie cieplejszych warstw odzieży.

Po lutowym fatalnym starcie i przegraniu walki z przeziębieniem, tym razem byłem nastawiony bojowo, ale bez zakładania rewolucyjnego postępu. Plan treningowy przygotowujący w pierwszym etapie do półmaratonu (Gdynia, Poznań) zmierza powoli do końca (a w moim przypadku do połowy, bo zaraz po nim wskakuję w tryb przygotowań do gdańskiego maratonu), więc forma w miarę ustabilizowana, ale liczę, że jej szczyt dopiero przede mną.


Dzień dobry, przyjechaliśmy z Torunia po nasze życiówki :-) (fot. Jan Chmielewski)

Na miejsce dotarliśmy z odpowiednim wyprzedzeniem, mogliśmy więc bez pośpiechu, spokojnie odebrać pakiety. Tu miła niespodzianka - koszulka techniczna, o której nie było mowy wcześniej. Tak, wiem, każdy z nas nie ma już co z nimi robić, bo wysypują się z szafek, jednak tym razem ucieszyłem się ze znajomej grafiki z biegnącymi żołędziami na koszulce ;-)

Start biegu nie wyszedł tak, jak to zaplanowaliśmy, bo już na starcie straciłem z pola widzenia Michała i mimo kilkukrotnego odwracania się nie zauważyłem go, więc nie mogłem się z nim zrównać, żeby biec razem, co zazwyczaj dawało pozytywne wyniki. Przez chwilę widziałem Piotra, który systematycznie się oddalał - nie zrobiłem zeszłorocznego błędu i nie starałem się do niego zbliżyć, bo groziłoby to zadyszką w połowie dystansu... Tak więc biegłem swoje - no może nie do końca, bo pierwszy kilometr zamknąłem wynikiem 4:06 zamiast zakładane wcześniej 4:25. Zrzuciłem to na karb "pociągnięcia przez tłum" i spodziewałem się, że za chwilę nadejdzie zwolnienie o kilkanaście sekund i wyrównanie tempa.

Nowe zdjęcie do kolekcji idiotycznego pozowania ;-) (fot. Jan Chmielewski)

Moje oczekiwania spełniły się połowicznie - wyrównanie faktycznie miało miejsce, jednak tempo nie chciało istotnie spać i utrzymało się na poziomie 4:15 na odcinkach płaskich oraz 4:20 na długich podbiegach, którymi wzbogacona jest trasa w Dąbrowie

Właśnie to pofałdowanie terenu i wszechobecny wiatr są idealnymi sprawdzianami dyspozycji biegacza. Tym razem nie czułem żadnego dyskomfortu z powodu tych niedogodności, biegło się wręcz idealnie. Po przekroczeniu nawrotu informującego o minięciu połowy dystansu, obawiałem się o to, czy podołam prędkości, którą narzuciły mi nogi. Poczułem jednak uspokajający automatyzm ruchów. We znaki dał się, jak chyba każdemu, nomen omen, 13-ty kilometr, z wiatrem prosto w pysk i niekończącym się podbiegiem okraszonym kilkoma zakrętami.

Dopiero po jego pokonaniu dotarło do mnie, że praktycznie nic nie jest w stanie wyrwać mi nowej życiówki na tym dystansie!!! Zapowiadała się istotna poprawa dotychczasowego osobistego rekordu wynoszącego 1h07m41s, który osiągnąłem równo rok temu, na tej samej trasie. Ostatnie 200-300 metrów przebiegłem w asyście Piotra - zmotywował mnie do ostatecznego wysiłku i pomógł w wyprzedzeniu jeszcze kilku osób na finiszu. Za metą sprawdziłem wynik i zdumiałem się widząc poprawę o ponad 3 minuty - 1h04m24s!!!

Chyba zasłużyłem na wyżerkę?

To się nazywa solidna rekompensata po nieudanym starcie kilka tygodni temu - przy okazji da mi to zapewne większy komfort psychiczny podczas najbliższych półmaratonów i świadomość solidnie wykonanej pracy podczas realizowania planu treningowego...

czwartek, 10 grudnia 2015

Mikołaje w krótkich gaciach

Po bardzo zadowalającym sezonie czas na roztrenowanie. Jeszcze kilka dni lekkich treningów i druga połowa grudnia minie pod znakiem butów biegowych schowanych w szafie.

Zanim to nastąpi, jak zawsze w grudniu jest kilka punktów do "odhaczenia". Jednym z nich jest udział w Półmaratonie Św. Mikołajów, który cztery lata temu był moją drugą imprezą biegową i pierwszą na takim (wówczas wydawało się niewyobrażalnie długim) dystansie...

Słodkie akcenty w pakiecie startowym 

Kiedyś wydawało się, że początek grudnia to zapewniony mróz, ewentualnie śnieg. Od kilku lat zmienia się to na tyle, że nie przypominam sobie dwóch takich samych warunków pogodowych w ostatnich pięciu edycjach. W tym roku było rekordowo pod względem temperatury. 8 stopni na plusie, suche powietrze, brak jakichkolwiek znaków zimy. Nic dziwnego, że wielu "Mikołajów" zdecydowało się na bieg "na krótko". Byłem jednym z nich - postawiłem na krótkie getry i dwie warstwy koszulek. Na długi rękaw (który po kilku kilometrach i tak musiałem podwinąć) obowiązkowo nałożona koszulka czerwona, z logo imprezy. Kilka razy wyłamywałem się z regulaminu, gdy organizator zapewniał "bawełnę" zamiast odzieży technicznej, jednak obecnie nic nie stało na przeszkodzie, żeby dołączyć do "czerwonej fali" pędzącej przez Toruń i las na Barbarce.

Narada rodzinna przed startem 

Oczywiście początek dystansu pokonałem w nieodzownej czapce św. Mikołaja, jednak pozbyłem się jej, gdy zaczął mnie zalewać pot z czoła. Okazało się, że źle ją przymocowałem do paska, w efekcie czego w pewnym momencie przypadkowo się odczepiła i powędrowała własną drogą - no cóż, jedna pamiątka mniej...

Gdzie jest Wally?

Tegoroczna trasa została nieco zmieniona, szczególnie na leśnych odcinkach. Było trudniej niż do tej pory, musieliśmy pokonywać kilka mocnych podbiegów. Luźna nawierzchnia zmuszała do szukania przyczepności na poboczu, między drzewami. Nie narzekam, taki urok tej imprezy - nie biegnie się tu w poszukiwaniu życiówki, liczy się dobra zabawa. Ważne, że było sucho i obyło się bez mało przyjemnych kontaktów z błotem i kałużami.

Przed nami już tylko kilkanaście km leśnej trasy (fot. Jan Chmielewski)

Miły akcent miał miejsce na samym finiszu, kiedy to w tłumie kibiców udało mi się wypatrzeć siostrzenicę, z którą pokonałem ostatnie 100-200 metrów. Na mecie bez chwili wahania przekazałem jej swój medal-dzwonek. Radość i duma dziecka w takim momencie jest nieoceniona. To jest właśnie mikołajkowy klimat, który powinien rozpościerać się tego dnia.

Za zakrętem już tylko finisz!

Mimo że nie przygotowywałem się do tego biegu (kilka przebieżek OWB1 w tygodniu, po 12-13 km każda) a raczej myślami byłem już przy grudniowym roztrenowaniu, wynik na mecie mile mnie zaskoczył. Dzięki ostremu tempu na początku (po ok. 4:25 min/km przed wbiegnięciem do lasu), udało mi się tę dość wymagającą trasę pokonać w 1h35m16s, co jest drugim rezultatem życiowym w półmaratonie. Wiem, że gdybym się więcej przyłożył (biegłem na totalnym luzie i bez wysiłku, jak przystało na Leniwego Biegacza)Jest to dobry prognostyk przed wiosną, kiedy to ze znajomymi będziemy w Gdyni i Poznaniu atakować 1h30m.

Wsparcie siostrzenicy na ostatnich metrach - bezcenne (fot. Katarzyna Gabryszewska)

Na uwagę zasługuje fakt, że w tym roku dystans wymierzono bardzo dobrze, a w poprzednich latach różnie z tym bywało (raz brakowało ponad 600 metrów...). Myślałem, że dwa punkty z wodą (na 5. i 14. km) to będzie zdecydowanie za mało, dlatego też zaopatrzyłem się w bidon "na wszelki wypadek". Na szczęście nie musiałem z niego korzystać i biegło się wyjątkowo swobodnie.

Lubię takie zadowalające i miłe zakończenia sezonu biegowego, który był dla mnie przepeniony satysfakcjonującymi wynikami i życiówkami na każdym z dystansów.

Ostatnie trofeum biegowe w 2015 roku

Nie pozostało mi nic innego jak przez ten tydzień rozruszać się nieco po półmaratonie podczas lekkich treningów biegowych i  korzystać z warunków pogodowych nadal dojeżdżając do pracy rowerem. 

A od 11 stycznia ruszam z kolejnym planem treningowym, który obejmie w sumie 18 tygodni! Ale o tym za kilka dni...