Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przełaj. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przełaj. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 czerwca 2018

Leśne przygody na koniec wiosny


Przełom maja i czerwca upłynął na udziale w biegach przełajowych. W pierwszej kolejności udaliśmy się w okolice Płocka, by zweryfikować niezmiernie dobre opinie znajomych na temat imprezy RYKOwisko.

Do wyboru były trzy dystanse, odpowiadające ilości pokonanych okrążeń długości 35 km (czyli maksymalnie 105 km). Zdecydowaliśmy się na przebiegnięcie "tylko" jednej pętli - nie kręci mnie zupełnie udział w zawodach przekraczających dystans maratonu.

Odprawa przed biegiem

Już po przybyciu do biura zawodów dawało się wyczuwać niepowtarzalną atmosferę życzliwości, luzu i radości z nadchodzącego wysiłku. Całości dopełniało poczucie sielanki, miało się wrażenie, że w tym miejscu czas zwalnia. Podobnie było na trasie. Jeszcze nigdy tak dużo nie rozmawiałem podczas biegu z nieznajomymi, praktycznie co chwilę spotykało się kogoś skorego do podzielenia się wrażeniami :-) Pomijając to, że moja dyspozycja daleka jest od optymalnej, naprawdę nie było ochoty by się spieszyć, chciało się jak najdłużej chłonąć malownicze tereny, które pokonywaliśmy.

Profil trasy nie sugerował wielkich trudności, jak na warunki przełajowe, było niemalże płasko. Pogoda sprzyjała, z jednej strony nie było zbyt upalnie, z drugiej natomiast udało się uniknąć deszczu, który istotnie utrudniłby pokonywanie prowizorycznych kładek nad strumieniami czy błotnistych obszarów.

Zielono mi...

Mimo tej nieco "leniwej" atmosfery trzeba było zmierzać do mety. Pierwotnie chciałem tego dokonać w czasie 4 godzin i można powiedzieć, że cel osiągnąłem - ostateczny wynik 4h01m09s dał mi ostatecznie 87. miejsce w stawce ponad 200 uczestników. Najważniejsze było jednak to, że skorzystałem z okazji na swoiste zresetowanie nóg i głowy na zakończenie pierwszej części tegorocznego sezonu. 


Tydzień później nadarzyła się kolejna okazja do "ścigania się" w lesie, tym razem z okazji kolejnej odsłony Biegu Instalatora w pobliskim Myślęcinku. Impreza ta charakteryzuje się od samego początku specyficznymi, "branżowymi" medalami, nie inaczej było tym razem.

Jako że dystans był znacznie krótszy od tego z RYKOwiska (10 km), zdecydowałem się na rodzinny wypad na łono natury ;-) Córka miała okazję wystartować w biegu dla dzieci (w najmłodszej kategorii), jednak tuż przed startem stwierdziła, że nie skorzysta z tej sposobności, wspinając się mi na ramiona. I tak oto, zupełnie bez wysiłku, zmierzała w stronę drugiego medalu w swojej kolekcji ;-) Na pytanie, dlaczego nie pobiegła, z rozbrajającą szczerością stwierdziła, że "chciała z tatusiem wysioko". Cel osiągnęła...


Ja niestety nie miałem nikogo, kto chciałby mnie donieść do celu, więc zmuszony byłem sam pokonać znajomą trasę. Było ciężko, nie powiem, pogoda nie pomagała, złapała mnie zadyszka i po niezłym początku musiałem znacznie zwolnić. Dobiegłem na finisz z czasem 45m46s - mogło być znacznie lepiej, ale w tym roku staram się po prostu cieszyć z każdego ukończonego biegu.

Silna ekipa... (fot. organizator biegu)

Prawdziwą wisienką na torcie wiosennych tegorocznych startów był półmaraton w Grodzisku Wielkopolskim, ale impreza ta zasługuje na oddzielny wpis.

piątek, 30 czerwca 2017

Łaskawy czerwiec

Zazwyczaj starty zaplanowane na początek lata musiałem traktować z odpowiednią rezerwą - pogoda skutecznie powstrzymywała ewentualne zapędy. Dobre wyniki w pełnym słońcu przy nagle rosnącej temperaturze nie są możliwe, dlatego też do ostatnich startów przed przerwą wakacyjną podchodziłem na dużym luzie - i przynajmniej miło się zaskoczyłem. Okazało się, że aura w tym roku była łaskawa dla biegaczy (może mniej dla wielbicieli kąpieli słonecznych), więc po wcześniej opisanych startach (Toruń, Świecie, Kowalewo Pomorskie) przyszło jeszcze kilka dość udanych. 

Ciekawym sprawdzianem możliwości był udział w Biegu Buraka w Złotnikach Kujawskich. Wiązał się on ze wszystkim co pozytywne w małych, lokalnych biegach. Wielki entuzjazm organizatorów, ciekawe pakiety startowe (m.in. kilogram cukru i sok z buraka) z koszulką bawełnianą (w końcu, bo techniczne już się nie mieszczą w szafie...), oryginalna trasa przebiegająca przez pola i starą cukrownię. Jeśli dołożyć do tego obfity poczęstunek po zawodach (gęsina pod kilkoma postaciami), to mamy gotową receptę na mile spędzony poranek i przedpołudnie.

 Cukier i sok z buraka odebrane

Wraz z Michałem reprezentowaliśmy ANIRO Run Team, towarzyszył nam Piotr i nie ma co się oszukiwać, wstydu nie przynieśliśmy. Udało nam się wykręcić dobre czasy i uplasować na zauważalnych miejscach :-) Moim łupem padł wynik39m28s, czyli jedynie kilka sekund gorszy od życiówki. Należy jednak podejść do tego z nomen omen dystansem, bo do pełnych 10 km zabrakło ponad 200 metrów. Nie można mieć jednak o to pretensji - trasa nie miała atestu. Wywalczyłem 14. miejsce w stawce 160 zawodników, dodatkowo okazało się, że zająłem 4. lokatę w mojej kategorii wiekowej, więc do podium w tej klasyfikacji zabrakło bardzo niewiele :-)
Swoje zrobiliśmy, Piotr odskoczył z kolejną życiówką... Czas na gęsinę

Minęło kilka dni i przyszła kolej na V edycję Grand Prix Torunia. Jako że brałem udział we wszystkich wcześniejszych tegorocznych, tym samym spełniłem wymagane minimum startów i na pewno będę sklasyfikowany ;-) Tym razem wynik też był lepszy od spodziewanego. Pewną zasługą może być zmiana butów - musiałem porzucić moje aktualnie treningowe Mizuno Wave Connect 2, gdyż z powodu specyficznej konstrukcji podeszwy bardzo łatwo łapały na trasie szyszki i biegłem niczym na obcasach ;-) Postawiłem na sprawdzone od lat Joma Marathon (startówki na asfalt) i ich debiut w biegach przełajowych muszę uznać za udany. Czas 24m04s to jeden z moich najlepszych na tej trasie. Miejsce 21. w OPEN w gronie ponad 100 startujących uważam za zasłużone i oddające moje miejsce w szeregu. Niestety nasza drużyna Ryżowe Bolki ponownie wystąpiła osłabiona brakiem liderów, ale broniliśmy się dzielnie :-)

Pełne skupienie przed Grand Prix Torunia

Był to ostatni start przed urlopem, na który oczywiście jako pierwszy spakowałem strój biegowy ;-) Kilkudniowy pobyt nad morzem spędziłem aktywnie wypoczywając, wieczory poświęcając na spokojne w zamierzeniu przebieżki. Ostatecznie skończyło się na zaskakujących mnie prędkościach - zamiast średnich w okolicach 5:00 min/km nogi rwały w niektóre dni 4:30 min/km na dystansie kilkunastu kilometrów. Nawet podczas biegu boso wzdłuż plaży nie mogłem zwolnić bardziej niż do 4:50 min/km. Oby taka wydolność towarzyszyła mi zawsze ;-) Nie ma to jak dobry reset głowy i lokalizacja inna niż podczas codziennego wydeptywania kilometrów.

Na urlopie najlepsze są takie treningi ;-)

Po raz kolejny upewniłem się, że wieczorne bieganie jest jedną z lepszych form zwiedzania - mimo wielokrotnego odwiedzania Trójmiasta i tym razem udało mi się zajrzeć w nowe miejsca, z dala od tłumów turystów. 

czwartek, 29 września 2016

130 pięter, czyli fajnie być 10. "góralem" wśród maratończyków :-)

Plan treningowy mający na celu odpowiednio przygotować się do październikowego Toruń Marathon w pełni. 8 z 12 tygodni zakończyliśmy w minioną niedzielę. Zamiast standardowego dłuższego wybiegania (ew. BNP na odcinku ponad 20 km) zdecydowaliśmy się wybrać do wielkopolskiego sierakowa, by wziąć udział w drugiej edycji Maratonu Puszczy Noteckiej. Był to jednocześnie mój debiut w maratonach przełajowych.

Taki tłok był tylko na pierwszych kilometrach (fot. Daniel Musiał)

Biegliśmy zupełnie bez presji wyniku, nie patrząc na tempo, nie szacując końcowego czasu. Mogliśmy więc skupić się na dobrej zabawie podczas pokonywania kolejnych kilometrów malowniczej trasy. Zazwyczaj nie zwracam uwagi na widoki towarzyszące biegowi, jednak tym razem nie można było nie zauważyć pięknego krajobrazu. Mniejsze lub większe zbiorniki wodne, wąskie pasy lądu między nimi, droga prowadząca środkiem lasu, wszechobecne wzniesienia terenu. To wszystko przy fenomenalnym i głośnym dopingu wolontariuszy, których mogło być nawet więcej niż biegaczy (bieg należy do kameralnych, z limitem 300 osób w półmaratonie i 300 osób w maratonie).

Perfekcyjna organizacja biegu była widoczna, dosłownie, na każdym kroku. Niemalże wszystkie korzenie i inne ewentualne "przeszkadzajki" pomalowano rzucającą się w oczy farbą, oznaczenie trasy nie pozwalało na zgubienie się w puszczy :-) Wspomniani wolontariusze już z dużej odległości widoczni byli na zakrętach lub w miejscach mogących budzić wątpliwość co do kierunku biegu.

W tak pięknych okolicznościach przyrody... (fot. Daniel Musiał)

Jednak rzeczą, która pozostanie w pamięci chyba najdłużej jest odcinek w okolicach 15. (a później 26. km - biegliśmy dwie pętle o długości półmaratonu). W pewnym momencie trasa wzdłuż drogi kończyła się, zablokowano ją taśmą i wozem strażackim. Z pewną konsternacją rozglądaliśmy się, gdzie podążać dalej i naszym oczom ukazała się uśmiechnięta dziewczynka z drożdżówką, którą częstowała biegaczy. Nie byłoby w tym nic szczególnie dziwnego, gdyby nie to, że stała ona przy otwartej bramie wjazdowej do swojego domu zapraszając tym samym do biegnięcia przez podwórko. Okazało się, że właśnie tak to zaplanowano - trasa prowadziła przez gospodarstwo! Witały nas tam pozostałe dzieci oraz sam właściciel, odświętnie ubrany, robiący pamiątkowe zdjęcia. Trochę zawodów mam na koncie, jednak to było coś zupełnie niespodziewanego. Nawet najbardziej zmęczona twarz musiała się w tym momencie uśmiechnąć :-)

Nie można pominąć elementu, który jest cechą charakterystyczną biegu przełajowego, czyli podbiegów. Tych było co niemiara, na jednym z nich wytyczono lotną premię. Na widok pagórka, na który należało wbiec jak najszybciej westchnąłem i po zachęcie Michała ruszyłem przed siebie. Zdziwiłem się, gdy na szczycie nie zauważyłem maty odczytującej chipy, a więc odnotowującej wynik odcinka, więc musiałem biec dalej. Po minięciu kolejnego zakrętu miałem ochotę zapłakać. Okazało się, że wspomniana premia kończy się ok. 200 metrów dalej, tyle że "dalej" oznaczało raczej "wyżej", gdyż wzniesienie było niemal pionowe ;-) Na drugim okrążeniu wiedzieliśmy już, że najlepiej pokonać ten fragment grzecznie i spokojnie wchodząc ;-)

W okolicach półmetka humory dopisywały... (fot. Daniel Musiał)

Miłą niespodzianką był fakt, że ostatecznie w klasyfikacji wspomnianej premii zająłem 18. miejsce w stawce wszystkich biegaczy i jednocześnie byłem wśród nich 10. maratończykiem. Opłacało się trochę poszaleć podczas "wspinaczki" :-)

Nasza 4-osobowa grupka toruńskich maratończyków ostatecznie nieco się rozdzieliła i każdy z nas dobiegł do mety indywidualnie. Piotr na ok. 35. kilometrze stwierdził, że go spowalniamy i poleciał w poszukiwaniu saren, w efekcie ukończył bieg z wynikiem 4h06m. Mi udało się stracić do niego tylko dwie minuty, dzięki czemu mój punkt odniesienia w przypadku ewentualnych startów w maratonie przełajowym to 4h08m17s. Zaraz po mnie zameldował się Michał, a po nim Paweł. W strefie biegacza był pełen "wypas" - leżaki, piwo, ciasto, lody, makaron, kawa, owoce - to wszystko bez limitu. Można też było skorzystać z masażu.

Zasłużony relaks (fot. Michał Sołecki)

Takie wyprawy na długo pozostają w pamięci. Uwielbiam kameralne biegi, zorganizowane z pasją, przygotowane perfekcyjnie (nawet biuro zawodów umieszczono w wyjątkowym miejscu - na ostatniej kondygnacji zamku, będącym jednocześnie lokalnym muzeum). Do tego ciężka, wymagająca trasa w przepięknej lokalizacji. Aż chce się mieć więcej takich "treningów".

Wracając do domu rzuciłem okiem na zegarek, by przeanalizować kilka statystyk przebytego dystansu. Jednym z sugerowanych dziennych celów (obok np. liczby kroków czy czasu intensywnego treningu) wskazywanych przez mojego Garmina jest liczba pokonanych pięter. Okazało się, że tego dnia założenia przekroczyłem dość istotnie - zamiast wspinać się 10 pięter, zaliczyłem ich przez te 4 godziny... 130!

Aż chce się wracać!