sobota, 20 sierpnia 2016

Nie lubię czwartków, czyli głupia głowa...

Jeśli jestem w trakcie planu treningowego, który od kilku lat realizuję przed maratonami, to zazwyczaj ze zniechęceniem patrzę na to, co czeka mnie w czwartki.

Teoretycznie wydaje się to nic wielkiego, po prostu ok. 18 kilometrów biegania, w tym zazwyczaj:
- 4 kilometry rozgrzewki,
- BC2 (bieg w drugim zakresie, czyli tempo 4:40 min/km na dystansie 10-12 km) lub odcinki WT (wytrzymałość tempowa, powtórzenia w kilku szybkich seriach ok. 4:20 min/km fragmentów 2-4 km),
- 2 kilometry schładzania.

Nie powinno być z tym problemu, jeśli wziąć pod uwagę, że tempo BC2 to tak naprawdę docelowe tempo startowe w maratonie, a 4:20 min/km podczas WT spokojnie osiągałem podczas wiosennych półmaratonów. Jeśli chcę się zbliżyć do wyniku 3h15m podczas startów na "królewskim dystansie", to takie założenia treningowe nie powinny ani trochę dziwić czy męczyć podczas realizacji.

Oczywiście praktyka jest zgoła odmienna. Podbiegi, interwały - nie ma problemu, karnie je wykonuję i nie narzekam. Jednak w czwartki nie mogę się przełamać, zawsze te treningi mnie wykańczają. To głowa ponownie udowadnia, że nie tylko nogi liczą się w walce o dobry wynik.

moje niepozornie wyglądające czwartki treningowe...

Podczas zawodów, w których chcę sobie coś udowodnić lub po prostu uzyskać przyzwoity czas, osiągane prędkości daleko odbiegają od tych "czwartkowych", jednak w czasie przygotowawczym nastawienie się na choćby zbliżone tempo nie jest takie łatwe. Mózg co chwilę sugeruje, że nie ma sensu się tak męczyć i blokuje odpowiednie rozpędzenie.

Bez rywalizacji (nie tylko z innymi biegaczami, ale z samym sobą i stoperem) nie ma szans na odpowiedni poziom motywacji. I nie ma siły, żeby przekonać swój wewnętrzny głos o tym, że skoro na zawodach można, to poproszę też na treningu. W efekcie tempo o kilkanaście czy wręcz kilkadziesiąt sekund słabsze niż w "biegu po medal" okupione jest wysiłkiem zbliżonym do tego, które dopada za metą.

A nogi oczywiście bolą przez kolejne dwa dni niczym po mocnym biegu w zawodach...

Nie pozostaje nic innego, jak tylko pogodzić się z tym, że głowa "rządzi", zacisnąć zęby i odliczać dni do kolejnego koszmarnego czwartku. Dobrze, że ten plan treningowy to dla mnie nie pierwszyzna, bo szybko bym się załamał faktem bezsilności w starciu z próbą utrzymania rozsądnego tempa na dłuższym dystansie.

Jeszcze tylko dziewięć czwartków i maraton! :-)