Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gadżet. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gadżet. Pokaż wszystkie posty

piątek, 29 lipca 2016

Muzyka podczas biegania chyba mnie nie opuści ;-)

Ostatnio opisywałem swoje (dość bolesne) rozstanie z mobilnym sprzętem grającym, który towarzyszył mi na zawodach oraz długich wybieganiach. Pogodziłem się ze stratą i czerpaniem radości ze słuchania odgłosów otoczenia, jednak komentarze znajomych dały mi trochę do myślenia i chyba znalazłem rozwiązanie banalne w swojej prostocie...

Nie mam zamiaru biegać ze smartfonem (ani to wygodne, ani praktyczne - pomijając gabaryty, ciągłe otrzymywanie powiadomień potrafi skutecznie wybić z rytmu...), ale nie chce mi się też kupować odtwarzacza. Zapomniałem jednak, że mogę przecież wykorzystać, to, co i tak zabieram ze sobą, czyli zwykły telefon, który opisywałem jakiś czas temu (kliknij tutaj). Pozostaje jedynie wybór słuchawek. Tylko i aż ;-)

Na początku spróbuję zabawę z przewodowym wariantem - w grę wchodzą jedynie słuchawki dokanałowe, które powinny stabilnie tkwić w uszach. W przypadku wypadania/wyszarpywania podczas biegu mogę wykorzystać opcje awaryjne w postaci pozostałości po jakichś innych modelach - plastikowe prowadnice mające na celu utrzymanie kabla za uchem, inne rozmiary wkładek lub klips przytrzymujący przewód przy ubraniu. Jak widać, jest czym kombinować :-)


plastikowe prowadnice na kabel mają na celu nadanie słuchawkom mniej więcej takiego efektu.

Jeśli moje testy nic sensownego nie wniosą, pozostanie mi szukać rozwiązania bezprzewodowego. Słuchawki bluetooth można spotkać w różnych rozmiarach i odmianach, najbardziej optymalne wydają się te z pałąkiem na szyję. Do tej pory ten patent kojarzył mi się jedynie z tanimi chińskimi produktami, jednak okazało się, że nawet moja ukochana marka Skullcandy ma takowe w swojej ofercie (kliknij tutaj). Szczególnie ciekawie wygląda model Inkd, dostępny w różnych kolorach.

Mój aktualny faworyt w kategorii "bezprzewodowe słuchawki sportowe"

Jako że niewielu sprzedawców ma je w swojej ofercie, stwierdziłem, że warto zagłębić się w to, co jeszcze proponuje swoim klientom 360sklep.pl (kliknij tutaj). Muszę przyznać, że kilka gadżetów sportowych (nie tylko do biegania) trafiło do mojej zakładki "ulubione"...

Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak przetestować różne możliwości i zdecydować się na jedną z nich - albo nadal biegać bez muzyki w uszach, co jednak nie wydaje się już tak atrakcyjne jak kilka dni temu. Czasu jest mało, bo od sierpnia zwykłe "klepanie km" zastąpię kolejnym 12-tygodniowym planem treningowym do maratonu, więc żarty szybko się skończą...


poniedziałek, 25 lipca 2016

Już Ciebie nie posłucham...

Uwielbiałem biegać słuchając jednocześnie muzyki. O ile w przypadku konkretnie określonych treningów (WT, RT, SB) wolałem skupiać się jedynie na ćwiczeniach, o tyle ulubione dźwięki w uszach były dla mnie idealnym partnerem (w przypadku braku towarzystwa innych biegaczy) na dłuższe wybiegania lub relaksacyjne "klepanie" kilometrów.

Jako zwolennik minimalizacji nie byłem fanem biegania ze smartfonem i traktowania go jako źródło muzyki. Żadne słuchawki, ani tradycyjne, ani łączące się za pomocą bluetooth nie zapewniały komfortu i braku krępowania ruchu, połączonych z gwarancją utrzymania się na miejscu.

Idealnym rozwiązaniem były dla mnie słuchawki z wbudowanym odtwarzaczem mp3. Niestety rynek jest ubogi w tego typu gadżety i tak naprawdę jedynie Sony oferuje cokolwiek w tym segmencie. Sprzęt tej firmy bazuje na rozwijanej od kilku lat serii walkmanów odpornych na wodę, charakterystycznie wyglądających - same douszne słuchawki są dość masywne i połączone sztywnym pałąkiem.

fot. materiały promocyjne producenta

Ergonomicznie wszystko dopracowane jest niemal idealnie. Za pomocą dołączonych różnych rozmiarów wkładek odtwarzacz można dopasować do własnych uszu i zapewnić stabilne ułożenie podczas ruchu. Jednak szkopuł tkwi w wytrzymałości...

Byłbym w stanie wybaczyć firmie jedną wadliwą sztukę, na którą natrafiłem kilka lat temu. Pod koniec okresu ochrony gwarancyjnej okazało się, że jedna słuchawka brzmi zauważalnie ciszej. Sony błyskawicznie zareagowało na reklamację, otrzymałem nowy model. Przymknąłem oko na to, że w innym kolorze (czarny, zamiast dotychczasowego przykuwającego oko niebieskiego), cieszyłem się, że mogłem ponownie cieszyć się muzyką na biegowych ścieżkach.

fot. materiały promocyjne producenta. Tak wyglądał pierwszy nabytek, który...

Ale to było dwa lata temu. W czerwcu br. okazało się, że otrzymany model ma dokładnie tę samą wadę! Po powrocie z treningu, na którym odkryłem usterkę, szybko przejrzałem moją teczkę z paragonami i fakturami trzymanymi w przypadku konieczności reklamacji. Miałem spore szczęście w nieszczęściu, gdyż 2 lata od zakupu mijały kilka dni później.

... w ramach reklamacji wymieniono mi na ten smutniejszy kolorystycznie wariant (fot. materiały promocyjne producenta)

Udało mi się skontaktować ze sklepem i zgłosić usterkę, która w ciągu przepisowych 2 tygodni została uznana i otrzymałem zwrot gotówki. Początkowo zastanawiałem się, w co zainwestować tym razem, ale nic godnego przetestowania poza użytkowanymi już Sony z serii NWZ nie zauważyłem. Po dwóch dotychczasowych przypadkach stwierdziłem, że nie chcę kupować czegoś, co niemal jak w zegarku ulegnie "dziwnym trafem" awarii po 2 latach niezbyt intensywnego korzystania.

I tak oto od ponad miesiąca nawet na długich wybieganiach nie towarzyszy mi muzyka. Nie było łatwo się przestawić ale obecnie nie żałuję - zobaczę, jak będzie mi upływał czas na maratonach ;-)

wtorek, 2 lutego 2016

Mój nowy, telefoniczny, partner biegowy

Nie biegam ze smartfonem, bo po prostu nie lubię ;-) Do śledzenia trasy i treningu mam Garmina, ew. muzyki słucham ze słuchawek z wbudowanym odtwarzaczem. Poza tym w przypadku biegania sprawdzają się chyba jakieś prawa Murphy'ego - zaraz po wyjściu zaczynają się powiadomienia o mailach, komunikatach, nieodebranych połączeniach, błędach systemowych a na końcu i tak się telefon zawiesi. Doskwiera mi też brak klawiatury, szczególnie zimą - jeśli chcę coś szybko zrobić, muszę zdjąć rękawiczki i czekać na opóźnioną (z powodu temperatury) reakcję ekranu (lub samodzielne szaleństwa tegoż w przypadku deszczu).


Ale telefon jako taki uważam za przydatny gadżet podczas wypadu w trasę. Zawsze może przytrafić się okazja na ciekawe zdjęcie z biegu, przydatna jest latarka w przypadku braku czołówki i konieczności doświetlenia czegoś, czy po prostu (choć obecnie w telefonach to już nie najbardziej oczywista funkcjonalność) - zadzwonienia lub bycia w kontakcie z konkretnymi osobami. 


Za takimi założeniami rozpocząłem poszukiwania małego, taniego telefonu. Będąc zagorzałym zwolennikiem Nokii w tym segmencie, skupiłem się właśnie na tej marce. Szybko na polu potyczek pozostały jedynie dwa modele: 215 oraz bliźniaczy 222. Różniły się tak naprawdę możliwymi wariantami kolorystycznymi oraz tym, że 222 posiada lepszy aparat (2MP w porównaniu do jedynie VGA, czyli 0,3MP). Dlatego też stwierdziłem, że mogę się poświęcić i dopłacić ok. 30 PLN różnicy (130 PLN vs 160 PLN), bo jednak aparat VGA nie nadaje się nawet do wysłania MMS'a ;-)


Telefon posiada wszystko to, o czym wspomniałem wcześniej. Jest nawet przeglądarka internetowa, która może być nieoceniona w wyjątkowej sytuacji. Niestety oprogramowanie to już nie stara, poczciwa Nokia z dość dużą możliwością personalizacji - tu nawet nie można zmienić przypisań do klawiszy kierunkowych czy zmienić kolejności ikon. Ale można to wybaczyć, patrząc na cel, jaki mi przyświecał - ma to być bardziej sprzęt awaryjny, na świętego "w razie czego"...


Do tego musiałem zaopatrzyć się w nową kartę sim, żeby nie przekładać dotychczasowej między aparatami za każdym razem, gdybym wychodził pobiegać. Okazało się, że jeden z operatorów posiada niezwykle ciekawą ofertę pre-paid: co miesiąc (za darmo) odnawialny pakiet minut, smsów i internetowy, a konto ważne przez rok po minimalnym doładowaniu :-)


Chyba lepiej wybrać nie mogłem - lekki telefon z klawiaturą, banalny w obsłudze, z niezłym aparatem (jak na zakładany cel używania), latarką. Do tego darmowe usługi w wystarczającym zakresie i w końcu nie muszę ze sobą dźwigać "cegły", żeby mieć w razie potrzeby kontakt ze światem...


niedziela, 10 stycznia 2016

Daj się zauważyć - choćby od du*y strony

Podobnie jak większość biegaczy, pracuję w takich godzinach, że na trening jest czas albo w porze morderczo porannej (coś ok. godziny 5), albo dopiero późnym popołudniem. W obydwu przypadkach oznacza to aktualnie bieganie bez światła słonecznego.

Nie tylko my w takich warunkach widzimy mniej. Przede wszystkim to my jesteśmy często niezauważeni przez kierowców, a nie ukrywajmy, to właśnie samochody są największym zagrożeniem, bo jednak najczęściej biegamy chodnikami, pokonując przejścia dla pieszych.

Większa z moich świecących opasek - na ramię

Kilka razy zdarzyło mi się, że niewiele brakowało do skończenia przebieżki w najlepszym wypadku na masce czyjegoś auta. Wydawać by się mogło, że odblaskowe elementy stroju i kolory inne niż czarny są wystarczającym zabezpieczeniem przed tego typu kolizjami, jednak prawda jest zupełnie inna. Najlepiej sobie to uświadomiłem będąc "po drugiej stronie", kiedy zbliżając się samochodem do przejścia dla pieszych, dopiero w ostatniej chwili spostrzegłem biegacza.

Do wyboru - światło stałe lub mrugane

Uświadomiłem sobie wówczas, jak sami ryzykujemy własnym zdrowiem. Ostrożność przy zbliżaniu się do ulicy w niczym nam nie pomoże, jeśli nie będziemy wystarczająco widoczni. Dlatego też ruszając na trening po zmroku wyposażam się w dodatkowe oświetlenie. Jeśli planuję biegać przez teren nieoświetlony, konieczna jest czołówka. W pozostałych przypadkach zabieram opaskę ze świecącymi diodami. Taki gadżet jest bardzo tani (swoją nabyłem dosłownie za kilka groszy w jakimś chińskim sklepie internetowym), a czasem nawet wręcz rozdawany (np. w pakiecie startowym zeszłorocznego Półmaratonu Warszawskiego).

Opaska na nadgarstek

Tak więc jestem uzbrojony w dwie świecące opaski - mniejszą, na nadgarstek, i dłuższą, na ramię. Oczywiście na trening zakładam tylko jedną z nich - nie muszę przecież być oświetlony niczym choinka. Jest to wystarczające. Po wybraniu trybu "mrugania" (bardziej efektywny niż jednolite światło) jestem na tyle widoczny, że już kilkukrotnie kierowca jadącego z naprzeciwka samochodu (musiałem biec ulicą bez pobocza) zobaczył mnie już z odległości ok. 200 metrów i mógł odpowiednio spokojnie mnie wyminąć. Oszczędziło mi to zbędnego stresu lub odskakiwania w bok, do rowu, w ostatniej chwili :-)

Mechanizm, który skrywa się w opasce - bateria, dioda i rurka ;-) 



A tak prezentuje się to po włożeniu do środka - dwa tryby mrugania i światło ciągłe

Tak więc, drodzy biegacze, chcecie bezpiecznie wrócić po treningu do domu? Bądźcie widoczni dla kierowców, choćby i od dupy strony ;-)

Komplet świecidełek Leniwego Biegacza

piątek, 6 lutego 2015

Niezastąpione gadżety Leniwego Biegacza

Dziś chciałbym skupić się na krótkim opisie sprzętów, z którymi nie rozstaję się nigdy lub prawie nigdy podczas treningów. Chodzi mi o zegarek z pulsometrem oraz słuchawki z odtwarzaczem mp3. Nie są to może modele z najnowszych serii, jednak nie czuję potrzeby ich zmiany.


Do tej pory korzystałem z kilku pulsometrów. Rozpoczęło się od jednego z najprostszych modeli firmy Sigma, potem zainwestowałem w Suunto t3d - wyjątkowej urody zegarek, który jednak nie był wystarczająco funkcjonalny, jak na moje potrzeby, gdyż wskazywanie przebytego dystansu na podstawie krokomierza-klipsa wpinanego w sznurowadła mijało się z faktyczną odległością. O ile przy jednolitym tempie i płaskiej nawierzchni odpowiednie skalibrowanie było zadowalające, o tyle jednak przy podbiegach czy zróżnicowanej prędkości podczas treningu różnice były znaczne. Nawet dokupienie modułu GPS niewiele zmieniło - "łapanie" sygnału trwało tak długo, że w chłodniejsze dni można było nieźle zmarznąć, do tego odczyty pojawiały się na zegarku z pewnym opóźnieniem.


Po przejrzeniu kilku / kilkunastu testów z tego typu sprzętem zdecydowałem się na Garmin Forerunner 210. Zdaję sobie sprawę, że wielu biegaczy nie uznaje nic innego poza modelami 305 lub 310, jednak stwierdziłem, że na moje potrzeby tak duży komputer na rękę nie jest potrzebny i wolę pójść na pewne kompromisy. Zdecydowanie bardziej spodobał mi się pomysł ich skromniejszego wariantu, który jest dużo mniejszy, może pełnić funkcję zwykłego zegarka, a najważniejsze informacje podczas treningów i tak pokazuje.


Możemy przede wszystkim ustawić główną jednostkę prędkości / tempa: wynik bieżący, danego okrążenia lub całego treningu, z tym że nie jest możliwa zmiana podczas biegu - co oczywiście nie jest dla mnie jakimś wielkim ograniczeniem. Ekran podzielony jest na trzy części i przy standardowych ustawieniach pokazuje przebiegnięty dystans, czas treningu / czas okrążenia / puls / godzinę oraz w dolnej części tempo ustalone zgodnie z wcześniej wspomnianymi wariantami. Do tego takie rzeczy jak trening interwałowy, alerty osiągniętego pulsu, sygnał informujący o pokonanym kolejnym kilometrze (lub okrążeniu) - niestety tylko dźwiękowy, brakuje mi nieco opcji 
wibracji (podczas słuchania muzyki lub w głośnym otoczeniu może nam to umknąć).


W zegarku można się kąpać, więc i deszcz nie jest dla niego groźny. Treningi, po pobraniu na komputer odpowiedniej wtyczki, przerzucane są na konto Garmin oraz Endomondo automatycznie przy podłączeniu do ładowarki podpiętej przez port usb, lecz pliki z treningami są przechowywane w oddzielnych plikach, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby podczas wyjazdu mieć ze sobą np. tylko tablet - wówczas zegarek jest odczytywany jak zwykły pendrive i samodzielnie możemy skopiować wskazany bieg (lub inną aktywność).


Tak naprawdę nie mam się do czego przyczepić, dodatkowo na słowa uznania zasługuje support firmy Garmin. Niestety byłem zmuszony zgłosić reklamację - raz w przypadku paska z pulsometrem (wskazywał nierzeczywiste odczyty), raz samego zegarka. Za każdym razem fachowa obsługa wsparcia służyła szybkimi odpowiedziami ze wskazówkami, a gdy żadna z nich nie dawała poprawy działania, sprzęt, bez żadnych dodatkowych kosztów, wymieniono mi na fabrycznie nowy. Pełen profesjonalizm, jakiego brak wielu innym firmom, do tego brak odczucia traktowania klienta jak oszusta pragnącego coś wyłudzić... BRAWO!


- - - - - - - - - 

W przypadku wyboru sprzętu grającego, który miałby umilać treningi również przechodziłem przez różnego rodzaju gadżety - słuchawki przewodowe, bezprzewodowe, ze specjalnymi pałąkami... Żadne połączenie z telefonem nie dawało zadowalającego efektu, zawsze towarzyszył mi pewien dyskomfort - pałętający się kabel, wypadające z uszu słuchawki lub skaczący odtwarzacz w kieszeni lub na pasku. Dopiero użytkowanie Sony NWZ-W273 przyniosło to, czego oczekiwałem - nieskrępowane słuchanie muzyki w dobrej jakości, bez ciągłego pilnowania sprzętu.


Pamięć (4GB) mieści się w słuchawkach, które tak naprawdę są całym odtwarzaczem, ze wszystkimi niezbędnymi przyciskami i portem do ładowania / transferu. Całości dopełnia pałąk, dość sztywny, jednak nie krępujący w żaden sposób ruchów podczas biegania. Za pomocą doczepianej gumki można regulować docisk, jednak zrezygnowałem z niej, a i tak odtwarzacz nie stracił nic ze swojej stabilności. Bardziej istotny pod tym względem jest odpowiedni dobór dousznych nakładek na słuchawki - w zestawie mamy kilka kompletów, dla mnie najlepszy okazał się ten najmniejszy, w przypadku pozostałych co kilkaset metrów "Soniacz" po prostu wypadał z małżowin i musiałem go poprawiać.


Początkowo obawiałem się, jak brak wyświetlacza wpłynie na komfort odpowiedniego ustawiania muzyki, jednak pozytywnie się zaskoczyłem. Oczywiście należy liczyć się z uproszczeniem opcji (przewijanie albumów odbywa się w skokach o jedną pozycję, brak korektora dźwięku), mimo to oferowany przez producenta zestaw odtwarzania (kolejne piosenki, shuffle) jest w zupełności wystarczający a jakość dźwięku bardziej niż zadowalająca. Audiofile mogą kręcić nosami (lub uszami), ale nie oszukujmy się - podczas treningów krystaliczna, predefiniowana muzyka nie jest niezbędna.


Akumulator też cechuje się satysfakcjonującą wytrzymałością - można przez ok. 5 godzin słuchać dość głośno muzyki bez obawy, że zamilknie nam ona z braku mocy... Ładowanie i transfer danych odbywa się za pomocą dołączonego kabla z mini stacją dokującą. Z jednej strony szkoda, że nie skorzystano ze standardowego wejścia micro-usb, z drugiej jednak widocznie producent był do tego zmuszony z obawy o odpowiednią szczelność produktu podczas kontaktu z wodą.


Sterowanie na początku może wydawać się dość trudne, gdyż każda słuchawka posiada kilka przycisków, jednak są one ułożone tak intuicyjnie, że zapamiętanie ich umiejscowienia i funkcji zajmuje naprawdę mało czasu. Poza tym w rzeczywistości podczas standardowego korzystania używam 2-3 z nich.


Tak naprawdę na liście minusów wskazałbym jedynie brak radia - czasem jest ono przydatne. Poza tym reklamowanie odtwarzacza jako idealnego na basen należy traktować warunkowo. Jeśli przez przypadek podczas pływania słuchawki wypadną nam z uszu, sprzęt może ulec awarii, czego doświadczyłem podczas jednego z maratonów. Na ostatnich kilometrach, po polaniu się wodą odechciało mi się słuchać muzyki, więc przerwałem odtwarzanie i zawiesiłem sprzęt na szyi. Okazało się, że w takim ułożeniu uległ namoczeniu i w efekcie dźwięk w jednej ze słuchawek był dużo cichszy - niestety nawet po upływie pewnego czasu nie nastąpiła poprawa. Na szczęście serwis Sony również zaskoczył mnie odpowiednim podejściem do klienta i po diagnozie wskazującej na brak możliwości naprawy lub wymiany części, otrzymałem nową sztukę. Co prawda już nie w przepięknym, jasnoniebieskim wariancie, ale nawet do "nudnego" czarnego ostatecznie się przekonałem :-)


Niedawno zauważyłem, że Sony wydało ulepszony model, jednak lista zmian (większa pojemność, możliwość połączenia z telefonem i pilot w postaci "pierścionka" na palec) nie przekonała mnie do przesiadki i dość istotnej dopłaty.


Od czasu nabycia tych dwóch produktów skończyły się moje utyskiwania na niedogodne rozwiązania, a istniejące wady uważam za tak drobne, że nie rozglądam się za innymi rozwiązaniami.

niedziela, 10 listopada 2013

Czołowe zderzenie z ciemnością

Zmiana czasu na zimowy oraz mój tryb pracy (taki, jak zapewne u większości osób) powodują, że obecnie popołudniowe treningi to zmagania z kiepską widocznością. Zmrok zapada w okolicach godziny 17-tej, a będzie jeszcze gorzej, więc do wiosny nie ma szans na to, żeby poza weekendem cieszyć się bieganiem w blasku słońca. 

Moja standardowa trasa treningowa obejmuje tereny w pobliżu lasu i poligonu, więc nie mam co liczyć na latarnie miejskie. Co prawda znam każdy metr tego dystansu, jednak ciemność robi swoje i czasem można przez przypadek natknąć się na nierówność. Rok temu w takich "okolicznościach przyrody" o mało nie skręciłem kostki, więc po powrocie do domu od razu zacząłem się zastanawiać nad zakupem własnego oświetlenia.

Po krótkim rekonesansie i przeczytaniu opinii, mój wybór padł na najprostszy model czołówki w asortymencie firmy Petzl, Tikkina 2. Szczegółowe dane sprzętu wycenianego na około 50PLN znajdują się na stronie producenta: tutaj

(fot. materiały promocyjne)

Do wyboru mamy cztery energetyczne kolory, do mnie dotarła czołówka niebieska. Solidność wykonania wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie. Guma jest silna ale przyjemna w dotyku, elementy z tworzywa sztucznego nie budzą wątpliwości co do swojej wytrzymałości.


Kilku testów wymaga ustawienie odpowiedniej długości gumowego paska naokoło głowy. Często jest tak, że wydaje się ona wystarczająca, jednak albo się zsuwa (dlatego wolę czołówkę nakładać na czapkę z daszkiem, który automatycznie blokuje ruch w dół) albo po kilku kilometrach nieprzyjemnie uciska czaszkę (za sprawą zmiany krążenia krwi spowodowanej biegowym wysiłkiem). W moim przypadku dyskomfort pojawia się na szczęście w momencie, gdy i tak znajduję się już na oświetlonym fragmencie trasy, więc po prostu zdejmuję czołówkę, owijam ją wokół nadgarstka (nie lubię czuć podskakującego ciężaru w kieszeniach), dzięki czemu pulsowanie w skroniach ustaje.

Jednak oczywiście najważniejszym elementem są dwie diody osadzone w plastikowym korpusie, na którego szczycie znajduje się gumowany przycisk. Diody wyglądają niepozornie, jednak w ciemności pokazują, na co je stać.


Możemy wybierać między dwoma trybami: optymalnym (oświetlającym na odległość ok. 20 metrów przed nami) i oszczędnym (mniej więcej o połowę słabszym). Podczas zeszłorocznych testów doszedłem do wniosku, że zdecydowanie bardziej odpowiada mi ten drugi, szczególnie w mroźne dni. Głównym problemem przy mocnym świetle było to, że para z ust unosząca się do góry skupiała na sobie większość mocy z diod, przez co sam sobie ograniczałem jeszcze bardziej widoczność mając wrażenie, że biegnę w gęstej mgle. Przy trybie oszczędnym nie ma to miejsca, światło przez to, że jest słabsze, nieco bardziej się rozprasza.


Snop światła, który widzimy przed sobą jest wg mnie idealnie wyważony między skupionym a rozproszonym na boki strumieniem. Kilka metrów jest bardzo dobrze doświetlonych wprost przed oczami, jednak nie zapomniano o tym, żeby móc zaobserwować to, co dzieje się na bokach. 

Poza regulacją mocy istnieje też możliwość ustawienia stopnia padania światła. Na początku właśnie ten mechanizm był dla mnie najbardziej ryzykowny, bałem się, że przy pewnym kącie cały korpus nie będzie trzymał się w odpowiedniej pozycji. Na szczęście zastosowane rozwiązanie w praktyce jest wyśmienite. Skok jest wyczuwalny, pewny, nie ma mowy o mimowolnej zmianie ustawień. Nie trzeba też specjalnie się wysilać, żeby wprowadzić korektę, całą obsługę (moc oświetlenia i kąt padania) wykonuję 3 palcami podczas biegu.


Staram się ustawiać czołówkę tak, żeby uzyskać lepsze doświetlenie najbliższej odległości, jednak wiąże się to z tym, że w przypadku treningu w czapce z daszkiem, na ziemi przed naszymi oczami widać cień. Na początku jest to nieco drażniące, jednak po kilku minutach można się przyzwyczaić. Dodatkową korzyścią takiego ustawienia jest mimowolne wyprostowanie sylwetki i mniejsze garbienie się - trzeba jakoś ćwiczyć odpowiednią postawę biegową! ;-) 

Kilka słów o zasilaniu. Czołówka pobiera moc z trzech baterii AAA, cechuje się bardzo dobrym poborem energii, dzięki czemu osiągamy zadowalającą żywotność sprzętu. Na każdym z zimowych treningów korzystałem z niej przez ok. pół godziny i po zeszłorocznym sezonie do dnia dzisiejszego jeszcze nie musiałem zmieniać "paluszków". Baterie mieszczą się za diodami, wg mnie jest to dużo lepsze rozwiązanie na krótkie treningi niż inne, które spotkałem, czyli zasilanie zamocowane na ramieniu, połączone z czołówką przewodem. Oczywiście w przypadku konieczności wymiany baterii w opisywanym modelu musimy się nieco bardziej napracować - mechanizm zamykający jest tak skonstruowany, że podczas biegu nie ma szans na przypadkowe otwarcie.


Reasumując, uważam, że za stosunkowo niewielką kwotę możemy otrzymać sprzęt, który spokojnie wystarczy na treningi w ciemności, o ile nie jest to bieganie po nierównym leśnym terenie. Traktuję czołówkę bardziej jako pomoc niż sprzęt, od którego w 100% zależy moje zdrowie. 

Na pewno nie uratuje nas ona przed zanurzeniem w przypadkowych kałużach, gdyż światło odbija się od podłoża i nie jesteśmy w stanie zobaczyć, czy znajduje się na nim warstwa wody. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku gałęzi okolicznych drzew - najczęściej oświetlane są one za późno, gdy jest już zbyt mało czasu na reakcję. Dlatego idealnym rozwiązaniem jest w miarę bezchmurny wieczór i naturalne oświetlenie z dodatkowym wsparciem kilku diod na czole.


Tymczasem wypadałoby się dobrze wyspać, za kilkanaście godzin odbędzie się XVII Bieg Niepodległości w Pigży/Łubiance, do którego podchodzę nieco sentymentalnie. Dwa lata temu to właśnie tam miał miejsce mój debiut w zawodach, więc co roku staram się brać w nim udział. Do zobaczenia z niektórymi na trasie, przy okazji odliczajmy dni do kolejnego Półmaratonu Św. Mikołajów, który już za niecały miesiąc! :-)

niedziela, 13 października 2013

Motywacja dla lenia biegowego

Bywają (zakładam teoretycznie, bo mnie raczej omijają z poniżej podanych powodów) dni, w których po prostu niechęć człowieka ogarnia na widok butów biegowych - i nie chodzi tu o ich stan wizualny czy zapach ;-) No nie chce się ich ubrać i lecieć "w teren". Jako rasowy leniuch musiałem uzbroić się w mechanizmy obronne do walki z brakiem motywacji do regularnych treningów. Przedstawię dziś te, które przynajmniej u mnie działają najlepiej.

1) dzienniczek treningowy w Excelu
Jestem wręcz uzależniony od statystyk, porównań, wykresików (po części zboczenie zawodowe). Oczywiście staram się nie przesadzać (nie zliczam ilości kroków na 100m czy stosunku zakrętów w lewo do tych w prawo), ale podstawowe rzeczy odnotowuję w arkuszu kalkulacyjnym - rodzaj aktywności (rower, bieg, pompki, brzuszki etc.), przebyty dystans, średni i maksymalny puls czy krótki opis, uwagi (dot. samopoczucia, pogody). Jednak najważniejszą rzeczą jest bezlitosne formatowanie warunkowe; krótka piłka - nie było treningu, pojawia się czerwona, krzycząca krecha na szerokość całego wiersza. Zanim zniknie na górze ekranu, minie kilkanaście dni przepełnionych wyrzutami sumienia. Naprawdę, proste i skuteczne ;-) Do tego licznik dni bez przerwy w aktywności okołosportowej uzupełnia takie narzędzie (udało mi się dojść do ponad 300 dni, który to cykl został przerwany całodzienną podróżą autokarem - nie miałem jak wtedy pobiegać czy porobić kilku serii pompek i brzuszków, więc sierpień zacząłem od brutalnego "0").


2) Endomondo
To niejako naturalne rozwinięcie poprzedniego, przeniesione w wymiar społecznościowy. Do niedawna biegałem z telefonem, dzięki czemu wynik trafiał od razu na serwer, jednak uznałem, że to średnio wygodne rozwiązanie (o gadżetach i sprzęcie do treningów napiszę wkrótce). O ile aparat leży i leniuchuje teraz także za mnie, o tyle trasy i wyniki zrzucam na bieżąco z zegarka z pulsometrem i GPS. Mogę porównać swój rezultat ze znajomymi, zerknąć na graficzne podsumowanie danego okresu czy też wybrać wirtualne rywalizacje lub dopisać swój udział w nadchodzących zawodach. Na pewno jest to rozwiązanie bardziej atrakcyjne graficznie od mojego pliku excel'owego i daje szybszy podgląd sytuacji - jednakże dni lenistwa nie krzyczą tak bardzo z ekranu, są sygnalizowane jedynie kartką w kalendarzu bez ikonki aktywności... Oczywiście tego typu narzędzi jest masa, jednak Endomondo należy do najpopularniejszych i przyjemniejszych w obsłudze.



3) kontrola wagi
Aktualnie to już w moim przypadku niejako sentyment. Kiedy zaczynałem przygodę z bieganiem, głównym motorem działań była chęć zrzucenia zbędnych kilogramów balastu. Wówczas podstawą do poprawy humoru była niższa liczba na wyświetlaczu wagi, natomiast jej wzrost był impulsem do bardziej wymęczających treningów. Na szczęście mam to (póki co) za sobą, ale codzienne ważenie się to codzienny rytuał. W związku z tym, że mój organizm gwałtownie reaguje na to, co i ile jem, lepiej kontrolować skutki ew. weekendowego popuszczania pasa lub imprez rodzinnych... Niestety posiadanie małżonki bez problemów z odchudzaniem i niespożytym apetytem bywa dla mnie zgubne - "niech żyją" zachcianki w postaci pizzy o północy etc. ;-) 

Żeby zobrazować sobie balast wynikający z nadwymiarowej wagi, każde 1,5kg ponad wzorcowe (w moim przypadku) 70kg wyobrażam sobie niczym konieczność biegania z niepotrzebnie dźwiganą butelką wody. W związku z tym łatwo się zmotywować do biegania i zrzucania masy, gdy np. mając 75kg na "liczniku" pomyślę, że trenuję z 5-litrowym baniakiem w dłoni. Wiem, że to znaczne uproszczenie (bo każdy kg to nie tylko zbędna waga, ale też wzrost siły i takie tam), ale w moim przypadku działa odpowiednio na wyobraźnię. 

4) wyniki
Skończyły się czasy, gdy każdy trening dawał w efekcie poprawę życiówki w jakimś aspekcie. Ba, jakbym się nie starał, nie jestem w stanie podczas rozbiegania choćby zbliżyć się do najlepszych wyników - od tego są już tylko starty w oficjalnych imprezach, z pomiarem czasu i numerem na klacie. Wtedy dopiero poziom adrenaliny i praca mięśni są takie, jak być powinny. Ale oczywiście, żeby wyniki były coraz lepsze, konieczna jest solidna praca w czasie pomiędzy takimi zawodami. To musi motywować do tego, żeby nie odpuszczać sobie codziennych treningów i lenistwa.

5) nowy gadżet, element stroju
Jestem gadżeciarzem i nie ukrywam tego. Uwielbiam zakupy w postaci nowego zegarka biegowego, telefonu czy mobilnego sprzętu muzycznego. Od razu ma się ochotę przetestować takie cudeńko w warunkach bojowych, przez co nogi same wyrywają się na dwór. To samo dotyczy zmiany butów i ciuchów do biegania - ostatnio dorwałem kurtkę mającą chronić przed deszczem i byłem rozżalony, że następnego dnia pogoda się poprawiła, przez co sprawdzenie wygody i jej działania musiałem przełożyć na najbliższy pochmurny, wietrzny dzień. Zakup zimowych butów z membraną też skłaniał do modłów o mrozy i silne opady śniegu ;-)

6) endorfiny, samopoczucie
Wszystkie powyższe elementy byłyby niczym, gdybym (będąc rasowym hedonistą) nie odczuwał po prostu przyjemności z tego, że przemierzam kolejne kilometry, odcinając się od wszystkiego, oczyszczając umysł i oddychając pełną piersią. Pulsujące w głowie endorfiny po dłuższym treningu (niestety, te "stwory w mojej głowie" mają coraz większe wymagania, nie są już w stanie zadowolić się pokonaniem 10 czy 15 km...) to chyba najlepsza nagroda za wysiłek - czysta radość i satysfakcja z tego, że COŚ się zrobiło zamiast leżeć na kanapie...


Zatem komponujcie swój zestaw motywatorów i ruszajcie w teren! Im gorsza pogoda i warunki biegowe, tym większa frajda na końcu, kiedy np. po powrocie do domu docenić można suche gacie na tyłku czy gorącą herbatę w kubku :-)