czwartek, 31 października 2013

Antyleniwe kilka dni z życia konia wyścigowego

Uff, końcówka miesiąca nie idzie w parze z nazwą bloga. Trzy imprezy zaliczone w pięć dni to z perspektywy czasu podejście dość ambitne, tym bardziej cieszę się, że wszystko poszło lepiej niż zamierzałem (chociaż i w związku z tym było bardziej ryzykownie...).

Pierwsza odsłona to IV Bieg Św. Huberta w Tucholi. Założenia były proste - przebiec w tempie treningowym tak, żeby na metę dodreptać po 1h15m. Oczywiście dzięki Michałowi nic z tego nie wyszło. Świetnie biegło się ciągle gadając o głupotach, ale tempo niebezpiecznie szło do góry (lekko w głowie migotała lampka sygnalizująca "spokojnie, głupcze, jutro maraton!"). Do tego ciągle naciskająca nas Nika (nie szło jej zgubić) i w efekcie wiedziałem, że ze spokojnych zawodów nici. Po ostatnim podbiegu (trasa ciekawa, pofalowana) pozostało ok. 1,5km ostro w dół i prosto do mety, a miałem jeszcze mały rachunek do wyrównania.

Zdobyczne ręczniki z pakietów startowych (fot. Bartosz Idczak)

Chodzi tutaj o to, że na każdym biegu, aby się zmotywować do wysiłku, znajduję sobie "ofiarę" (bez negatywnego podtekstu, wszak jesteśmy jedną wielką rodziną!), która jest przede mną na odległość wzroku, ale ciężko mi się do niej zbliżyć w normalnym tempie. Tym razem padło na "Pana Muzyczkę", któremu chyba gdzieś zapodziały się słuchawki i raczył okolicznych zawodników piosenkami ze swojego telefonu.

Rzuciłem się więc w pościg za nim, a że akurat był odcinek ostro z górki, to udało mi się zrównać po 500-metrowej szarży. Co prawda miał ochotę na ściganie, jednak podkręciłem obroty i zrezygnował. Po takim rozpędzeniu wyprzedzenie kolejnych 5-6 zawodników przed metą było tylko formalnością. I tyle, jeśli chodzi o założenia przed biegiem. Skończyło się na 1h10m, co było dużo za szybko, jak na dalsze perspektywy weekendowe. No ale wolniej się nie dało (po raz pierwszy)!

Chwila refleksji i niewielkiej obawy naszła mnie pod wieczór. Cholera, nogi jednak trochę bolą, a jutro rano trzeba przebiec maraton. Mało tego, będę pacemakerem, więc po prostu byłby wstyd, gdybym nie dał rady dokończyć zadania i poprowadzić grupy na ustalony wynik!

Na szczęście moje obawy nie miały odzwierciedlenia w rzeczywistości. Co prawda po przebudzeniu kolano dawało znaki, że coś z nim nie tak, jednak małe rozruszanie, spacer z psem i rozbieganie z Waldkiem (odpuściliśmy sobie transport autokarem z mety na start i przebyliśmy ten odcinek truchtem) odpowiednio rozgrzały marudzące części ciała. 

Pierwszy kilometr maratonu (fot. gazeta.pl)

Sam XXXI Maraton Toruński w założeniu miał być moim piątym, do tego najwolniejszym startem na tym dystansie. Myślałem, że nie będzie chętnych na "łamanie" czasu 4h15m (z reguły każdy chce przekraczać kolejne połówki godzin), więc zaopatrzyłem się profilaktycznie w sprzęt grający, którego ostatecznie nawet nie dotknąłem ;-) Okazało się, że znalazła się wesoła grupka, która zechciała mi towarzyszyć. Czas i kilometry mijały w przyjemnej atmosferze niezauważalnie. Po drodze wymiana uśmiechów i triumfalnych gestów z robiącymi zdjęcia: najpierw Grzesiem, potem Jankiem. Aż chce się lecieć do przodu!

Pozujemy w okolicach Łubianki (fot. Jan Chmielewski)

Faktem jest, że rozgadane na początku osoby w połowie dystansu przeszły na poziom nieco bardziej kontemplacyjny ;-) Na półmetku rozpoczęło się porządne lanie deszczu z nieba, do tego wiejskie okolice i ich orzeźwiające powietrze krowich odchodów spowodowały, że momentami trzeba było bardziej pilnować założonego tempa, żeby po prostu nie przeszarżować.

Na ok. 30-tym kilometrze oznajmiłem, że mamy 4 minuty zapasu, więc ustalony wynik spokojnie osiągniemy. Znowu mijamy (tym razem będących już w tym samym miejscu) Grzesia i Janka. Grupka nieco się przerzedziła, Kamil, który do tej pory umilał czas sympatyczną rozmową zdecydował (w końcu!) na pościg za grupą biegnącą na czas 4h00m. Ech, gdyby tylko zechciał to zrobić kilka km wcześniej - wierzcie mi, chłop po prostu marnował się i mógł spokojnie na swoim debiucie maratońskim uzyskać przynajmniej 3h45m. Ostatecznie na mecie poinformował mnie o tym, że zabrakło mu ok. 2 minut do ściganych - brawo!

Jeszcze jakieś 12km i koniec! (fot. Grzegorz Perlik)

W pobliżu 10km do mety Cichy (nr 45) oznajmił, że chyba nie da rady dobiec z nami do końca (kontuzja nogi), więc stwierdziłem, że należy mu to wybić z głowy i przekonać do końcowego wysiłku. Jakież było moje szczęście, gdy po biegu napisał mi o nowej życiówce, którą udało mu się wykręcić - dla takich chwil naprawdę warto biegać, kiedy ma się świadomość, że w drobnym stopniu można było pomóc komuś innemu (wszak oczywiście niemal cała zasługa jest w nogach i głowie biegacza).

Ostatnie 5km przebiegliśmy w towarzystwie Michała ("tego" z biegu w Tucholi), który robił za (jak to określił potem Bartek) Wodziankę - wybrał się w trasę na rowerze i przyłączał się do znajomych częstując wodą z bidonu. Dzięki, że się Tobie chciało - udało nam się przebyć ostatni odcinek w lekkim oderwaniu od rutynowego przebierania nogami!

Przedostatnia prosta na stadionie (fot. Aneta Janczarska)

Zakręt w lewo, okolice stadionu, jednak czeka nas jeszcze blisko 2-kilometrowa "agrafka". Czuć już atmosferę finiszu, ci, którym zostało jeszcze nieco sił zebrali się na oderwanie i parcie do przodu. Zostałem już sam ze swoimi balonikami, i żeby choć trochę zbliżyć się do ustalonego wyniku musiałem ostro zwolnić (mając ponad 5 minut zapasu). Nie chciałem wbiec na metę przed czasem 4h10m, więc naprawdę zacząłem niemal szurać. Pożartowałem z Pawłem "Prezesem" i Ulą, którzy dopingowali na tym odcinku trasy. Wbiegnięcie na stadion, dreptanie po tartanie i wpadnięcie na metę z przymrużeniem oka i "lotem koszącym" - zegar ledwo przekroczył 4h11m brutto, więc udało się nie przesadzić i uniknąć późniejszych zarzutów, że narzuciłem zbyt ostre tempo... No ale wolniej się nie dało (po raz drugi)!

Nie ma już jak zwolnić, przecież nie będę biegł do tyłu! (fot. Aneta Janczarska)

Za metą czekała na mnie żonka, która uwieczniła na zdjęciach ostatnie metry wyścigu. Miłe chwile, pełen uśmiech, pytanie wolontariusza "Dlaczego ten pan nie jest zmęczony?" będące idealnym podsumowaniem mojego samopoczucia. Nie mam wielkiego doświadczenia w pokonywaniu maratonów, ale ten był zdecydowanie najlepszym pod względem ludzi spotkanych na trasie. Udowodniłem sobie, że satysfakcja z ukończenia biegu to nie tylko uzyskany wynik, ale także masa innych czynników. Kilka nowych znajomości niech będzie tego dowodem.

 (fot. Aneta Janczarska)

Chwila dla fotoreporterów (fot. Aneta Janczarska)

Kamil, który opuścił nas na 30-tym km (fot. Kamil Kołosowski)

Poniedziałek to standardowe ćwiczenia w domu przypadające na dni "niebiegowe". We wtorek miałem w planie przetruchtać z psem jakieś 8km w tempie nie szybszym niż 5:30 min/km. Nie jestem zwolennikiem zbytniego odpoczywania po zawodach, dobre rozruszanie to podstawa. Oczywiście z planów nic nie wyszło, skończyło się na ponad 12km i tempie 5:05 min/km. Nogi same niosły... No ale wolniej się nie dało (po raz trzeci)!

Zwieńczeniem był udział w środę w kolejnej odsłonie lokalnego GP Stawek. Na starcie okazało się, że czeka na mnie mały "prezent", bo kilka osób ze ścisłej czołówki nie przybyło, więc można powalczyć o lepszą lokatę. "Koń" nie pozwolił na wolniejszy bieg, skończyło się na 6. miejscu - bliżej podium już chyba nigdy nie będę. Dodatkową atrakcją był fakt szybkiego zapadnięcia zmroku, więc cieszyłem się, że przede mną biegł Michał (tym razem nie "ten z Tucholi") w białej koszulce, która wręcz oświetlała mi drogę i pomogła nie zgubić się na trasie 5km przełaju. Czas 21:40 to dużo szybciej, niż zakładałem... No ale wolniej się nie dało (po raz czwarty)!

Powiem szczerze, jestem dumny z osiągnięć ostatnich dni - co prawda nie poprawiłem żadnego wyniku, ale nie samymi życiówkami żyje człowiek. Sam fakt przebiegnięcia na zawodach dzień po dniu w sumie 60km daje mi wiele radości.

Pozostaje teraz w treningowym podejściu czekać na zbliżający się Bieg Niepodległości oraz nieco odleglejszy w czasie Półmaraton Św. Mikołajów

Dziękuję wszystkim, z którymi udało się przebiec choć trochę z tych wszystkich km na ostatnich zawodach, za miłe rozmowy, za nowe osoby w gronie znajomych. Do zobaczenia na trasach biegowych!

piątek, 25 października 2013

Zdyscyplinowany koń, czyli kulawy zając

Dobry tytuł wpisu to podstawa, mam nadzieję, że dziś udało mi się pod tym względem stworzyć coś zachęcającego do dalszego czytania ;-)

Sezon biegowy (jeśli chodzi o imprezy masowe) powoli wchodzi w senny etap, jeszcze kilka tygodni i nastąpi przerwa zimowa. Jedną z ostatnich okazji do dłuższego pobiegania z grupą innych zainfekowanych wygłodzonymi endorfinami będzie XXXI Maraton Toruński, który odbędzie się w najbliższy weekend. Tym razem nie będę musiał wstawać w nocy, bo miejsce startu przy odrobinie wysiłku mogę zobaczyć niemalże z mojego mieszkania. Szkoda by było zaprzepaścić taką szansę na kolejne pokonanie dystansu maratońskiego, ale postanowiłem, że przyda się jakaś wartość dodana. Nową strategię (Negative Split) przetestowałem (skutecznie) podczas wrześniowego Maratonu Warszawskiego, tym razem też przy niej zostanę, ale przy założeniu dużo słabszego czasu - celem będzie 4h15m.

(fot. www.maratontorunski.pl)

Jako że wśród znajomym mam opinię "konia" (nieważne, jak bardzo zastrzegam, że tym razem zawody traktuję treningowo, po wystrzale na starcie przywdziewam klapki na oczy i lecę niemal na złamanie karku...), czynnikiem dyscyplinującym mnie przy założonym (fakt, tym razem mało ambitnym) wyniku będą przytwierdzone do mnie baloniki oznaczające, że prowadzę grupę osób chcących złamać właśnie tę barierę. Odpowiedzialność, dyscyplina - ech, jak to dumnie brzmi, ego zostało połechtane ;-) Będę więc "zającem", z tym że nieco kulawym, bo nie prowadzącym stawki na np. nieosiągalne dla mnie 3 godziny.

Bycie pacemakerem będzie ciekawym doświadczeniem i sprawdzianem mającym dać odpowiedź na pytanie, czy uda mi się okiełznać tego cholernego wewnętrznego drania pchającego mnie do przodu bez zerkania na możliwe negatywne skutki uboczne. Dodatkową kwestią mającą dać mi do myślenia i pozwolić zbadać swoje możliwości będzie fakt, że dzień wcześniej wezmę udział w Biegu Św. Huberta na 15km w Tucholi. Wiem już, że nie powinienem w związku z tym w sobotę biec na 100% możliwości, bo najzwyczajniej w świecie nie dam rady się zregenerować do niedzielnego poranka. Tyle teorii, praktyka zostanie napisana przez moją głowę i nogi już jutro :-)

Rozpiska tempa na niedzielny bieg wygląda następująco:


Mam nadzieję, że wolniejszy początek zachęci do przyłączenia się osoby, które uważają, że nie dadzą rady przebiec maratonu w 4h15m, a w rezultacie wspólnie wbiegniemy na metę i będę miał poczucie dobrze wykonanej pracy. Trasa nie jest sprzyjająca dla samotnego biegu, bo w Toruniu będziemy jedynie przez pierwsze kilka km, potem większość biegu poza nim (więc o doping i kibiców będzie ciężko), by na sam finisz wrócić w okolice Stadionu Miejskiego. W związku z tym zdecydowanie przyjemniej będzie mijać gminny teren "polny" w wesołej grupie.

A więc trzymajcie kciuki, przyłączcie się do biegu albo śpijcie - cokolwiek wybierzecie, o 10 rano w niedzielę "koń" rusza na wyprawę pilnując tempa na każdym kroku...

niedziela, 13 października 2013

Motywacja dla lenia biegowego

Bywają (zakładam teoretycznie, bo mnie raczej omijają z poniżej podanych powodów) dni, w których po prostu niechęć człowieka ogarnia na widok butów biegowych - i nie chodzi tu o ich stan wizualny czy zapach ;-) No nie chce się ich ubrać i lecieć "w teren". Jako rasowy leniuch musiałem uzbroić się w mechanizmy obronne do walki z brakiem motywacji do regularnych treningów. Przedstawię dziś te, które przynajmniej u mnie działają najlepiej.

1) dzienniczek treningowy w Excelu
Jestem wręcz uzależniony od statystyk, porównań, wykresików (po części zboczenie zawodowe). Oczywiście staram się nie przesadzać (nie zliczam ilości kroków na 100m czy stosunku zakrętów w lewo do tych w prawo), ale podstawowe rzeczy odnotowuję w arkuszu kalkulacyjnym - rodzaj aktywności (rower, bieg, pompki, brzuszki etc.), przebyty dystans, średni i maksymalny puls czy krótki opis, uwagi (dot. samopoczucia, pogody). Jednak najważniejszą rzeczą jest bezlitosne formatowanie warunkowe; krótka piłka - nie było treningu, pojawia się czerwona, krzycząca krecha na szerokość całego wiersza. Zanim zniknie na górze ekranu, minie kilkanaście dni przepełnionych wyrzutami sumienia. Naprawdę, proste i skuteczne ;-) Do tego licznik dni bez przerwy w aktywności okołosportowej uzupełnia takie narzędzie (udało mi się dojść do ponad 300 dni, który to cykl został przerwany całodzienną podróżą autokarem - nie miałem jak wtedy pobiegać czy porobić kilku serii pompek i brzuszków, więc sierpień zacząłem od brutalnego "0").


2) Endomondo
To niejako naturalne rozwinięcie poprzedniego, przeniesione w wymiar społecznościowy. Do niedawna biegałem z telefonem, dzięki czemu wynik trafiał od razu na serwer, jednak uznałem, że to średnio wygodne rozwiązanie (o gadżetach i sprzęcie do treningów napiszę wkrótce). O ile aparat leży i leniuchuje teraz także za mnie, o tyle trasy i wyniki zrzucam na bieżąco z zegarka z pulsometrem i GPS. Mogę porównać swój rezultat ze znajomymi, zerknąć na graficzne podsumowanie danego okresu czy też wybrać wirtualne rywalizacje lub dopisać swój udział w nadchodzących zawodach. Na pewno jest to rozwiązanie bardziej atrakcyjne graficznie od mojego pliku excel'owego i daje szybszy podgląd sytuacji - jednakże dni lenistwa nie krzyczą tak bardzo z ekranu, są sygnalizowane jedynie kartką w kalendarzu bez ikonki aktywności... Oczywiście tego typu narzędzi jest masa, jednak Endomondo należy do najpopularniejszych i przyjemniejszych w obsłudze.



3) kontrola wagi
Aktualnie to już w moim przypadku niejako sentyment. Kiedy zaczynałem przygodę z bieganiem, głównym motorem działań była chęć zrzucenia zbędnych kilogramów balastu. Wówczas podstawą do poprawy humoru była niższa liczba na wyświetlaczu wagi, natomiast jej wzrost był impulsem do bardziej wymęczających treningów. Na szczęście mam to (póki co) za sobą, ale codzienne ważenie się to codzienny rytuał. W związku z tym, że mój organizm gwałtownie reaguje na to, co i ile jem, lepiej kontrolować skutki ew. weekendowego popuszczania pasa lub imprez rodzinnych... Niestety posiadanie małżonki bez problemów z odchudzaniem i niespożytym apetytem bywa dla mnie zgubne - "niech żyją" zachcianki w postaci pizzy o północy etc. ;-) 

Żeby zobrazować sobie balast wynikający z nadwymiarowej wagi, każde 1,5kg ponad wzorcowe (w moim przypadku) 70kg wyobrażam sobie niczym konieczność biegania z niepotrzebnie dźwiganą butelką wody. W związku z tym łatwo się zmotywować do biegania i zrzucania masy, gdy np. mając 75kg na "liczniku" pomyślę, że trenuję z 5-litrowym baniakiem w dłoni. Wiem, że to znaczne uproszczenie (bo każdy kg to nie tylko zbędna waga, ale też wzrost siły i takie tam), ale w moim przypadku działa odpowiednio na wyobraźnię. 

4) wyniki
Skończyły się czasy, gdy każdy trening dawał w efekcie poprawę życiówki w jakimś aspekcie. Ba, jakbym się nie starał, nie jestem w stanie podczas rozbiegania choćby zbliżyć się do najlepszych wyników - od tego są już tylko starty w oficjalnych imprezach, z pomiarem czasu i numerem na klacie. Wtedy dopiero poziom adrenaliny i praca mięśni są takie, jak być powinny. Ale oczywiście, żeby wyniki były coraz lepsze, konieczna jest solidna praca w czasie pomiędzy takimi zawodami. To musi motywować do tego, żeby nie odpuszczać sobie codziennych treningów i lenistwa.

5) nowy gadżet, element stroju
Jestem gadżeciarzem i nie ukrywam tego. Uwielbiam zakupy w postaci nowego zegarka biegowego, telefonu czy mobilnego sprzętu muzycznego. Od razu ma się ochotę przetestować takie cudeńko w warunkach bojowych, przez co nogi same wyrywają się na dwór. To samo dotyczy zmiany butów i ciuchów do biegania - ostatnio dorwałem kurtkę mającą chronić przed deszczem i byłem rozżalony, że następnego dnia pogoda się poprawiła, przez co sprawdzenie wygody i jej działania musiałem przełożyć na najbliższy pochmurny, wietrzny dzień. Zakup zimowych butów z membraną też skłaniał do modłów o mrozy i silne opady śniegu ;-)

6) endorfiny, samopoczucie
Wszystkie powyższe elementy byłyby niczym, gdybym (będąc rasowym hedonistą) nie odczuwał po prostu przyjemności z tego, że przemierzam kolejne kilometry, odcinając się od wszystkiego, oczyszczając umysł i oddychając pełną piersią. Pulsujące w głowie endorfiny po dłuższym treningu (niestety, te "stwory w mojej głowie" mają coraz większe wymagania, nie są już w stanie zadowolić się pokonaniem 10 czy 15 km...) to chyba najlepsza nagroda za wysiłek - czysta radość i satysfakcja z tego, że COŚ się zrobiło zamiast leżeć na kanapie...


Zatem komponujcie swój zestaw motywatorów i ruszajcie w teren! Im gorsza pogoda i warunki biegowe, tym większa frajda na końcu, kiedy np. po powrocie do domu docenić można suche gacie na tyłku czy gorącą herbatę w kubku :-)