Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pogoda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pogoda. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 maja 2017

Pierwsze tegoroczne biegowe opalanie już za mną

Po wiosennych startach na dłuższych dystansach zazwyczaj jest niewiele czasu aż nadejdą upalne dni i zawody stają się sportem ekstremalnym. Dlatego też trzeba umiejętnie wykorzystać te kilka tygodni przed nieuniknionym pogorszeniem osiąganych wyników.
 
Chwile przed startem w Run Toruń

W tym roku zdecydowałem się na kilka biegów na dystansie 10 km, z tego dwa z nich przypadły na przełom kwietnia i maja. Pierwszym z nich był Run Toruń, w którym staram się startować za każdym razem. Ociera się to trochę o masochizm, bo wyścig ten do tej pory nigdy mi się nie udawał. Nie wiem, czy to specyfika trasy (bardziej turystyczna niż na "życiówkę"), moja dyspozycja po wiosennym maratonie, nagła zmiana pogody na iście letnią - faktem jest, że osiągane czasy i kondycja odbiegają od mojej normy, co czasem potrafiło mnie nieźle zestresować. 

Tym razem humor, pogoda i forma dopisały (fot. Jan Chmielewski)

W tym roku na szczęście przynajmniej pogoda dopisała - było chłodno, jedynie wiatr mógł nieco przeszkadzać. Przed startem wynik 42 minut brałbym w ciemno, nie wydawało mi się, że będę w stanie zawalczyć o coś więcej. Mój organizm po raz kolejny udowodnił mi jednak, że potrafi mnie zaskoczyć i od pierwszego kilometra utrzymywałem mocne tempo w okolicy 4m05s/km

Za chwilę ostatnia, kilkusetmetrowa prosta

Oczekiwałem tradycyjnego załamania w połowie dystansu, jednak nie było mi to tym razem dane. Mogłem pozwolić sobie na względny luz i sił wystarczyło na 9 km. Powoli zaczynało brakować mi już energii na ostatni akcent na toruńskiej starówce, jednak wsparcie kibiców oraz motywacja ze strony Piotra, który biegł kilka metrów przede mną, dodały mi niezbędnej mocy. Na metę wpadłem w super czasie (jak na te warunki) 40m30s, co było wynikiem tylko o minutę gorszym od życiówki i jednocześnie moim czwartym najlepszym rezultatem. Miłym uzupełnieniem jest miejsce w kategorii open - 80/1735 uczestników robi wrażenie ;-)

Meta - w końcu udany start w Run Toruń!

Taki wyścig był mi potrzebny. Skutecznie oczyścił umysł po nieudanej pierwszej części sezonu, kiedy to nic nie działało tak, jak powinno. Taka odskocznia naprawdę bardzo pomaga!

Nie ma to jak wspólny bieg z Michałem!

Dwa tygodnie później, wraz z ANIRO Run Team udaliśmy się do Świecia, by w malowniczych okolicach zamku przebiec 10 km w ramach IV Biegu Rycerskiego. Tutaj już nie było niespodzianek w postaci łaskawej pogody - spalone karki i twarze mówiły wszystko :-) Tym razem nie było mowy o wyniku zbliżonym do osiągniętego w Run Toruń, więc z Michałem postanowiliśmy utrzymywać tempo w rozsądnych granicach 4m15s/km

Koniec, czas na pierogi!

Nagrzany asfalt dawał się we znaki, jednak napędzani myślą o czekających po biegu pierogach  i drożdżówkach utrzymywaliśmy założoną prędkość. W efekcie udało się dobiec w czasie 42m34s i zostać sklasyfikowanym na 63. miejscu w stawce 660 biegaczy. No i nie dałem się wyprzedzić żadnej kobiecie ;-)

Toruńska ekipa spisała się na medal!

Przed wakacyjną przerwą w startach pozostały jeszcze czerwcowe zawody: 
- 03.06. - 18. Dycha Kowalewska
- 07.06. - Grand Prix Torunia 4/7
- 17.06. - I Bieg Buraka w Złotnikach Kujawskich
- 21.06. - Grand Prix Torunia 5/7

Jak widać, pierwotne plany nieco się zmieniły (ostatecznie nie wyruszam do Kwidzyna na Bieg Papiernika, doszły jednak dwie inne imprezy "wyjazdowe"). Nie nastawiam się na dobre wyniki - treningi ograniczam do "klepania" km, by skutecznie zresetować się przed przygotowaniami do jesiennych maratonów (Poznań i Toruń - jeśli tylko zapadnie decyzja o tym, że ta druga impreza się odbędzie...). 

czwartek, 30 czerwca 2016

Studzenie zapału biegowego upałem

Czerwcowe występy w zawodach skutecznie wybiły mi ambitne cele w okresie letnim. Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem biegania podczas upalnych dni, jednak tegoroczne imprezy, w których brałem udział, były w pewien sposób ekstremalne, aż z tęsknotą wspominałem zimowe truchtanie w podwójnych skarpetach przy minus 15 stopniach.

Jeszcze tylko kilometr i do domu!!!

Pierwszym sprawdzianem możliwości podczas pełnego słońca była 17. Dycha Kowalewska. Iście plażowa pogoda mocno kontrastowała z tym, co prezentowała przez kilka wcześniejszych dni.

Podstawa to dobra mina do złej gry... (fot. Jan Chmielewski)

Po starcie zmuszony byłem szybko zmodyfikować swój cel, którym jeszcze tydzień wcześniej był atak na 40 minut. Po kilku km okazało się, że nic nie idzie tak, jak powinno, 3 km od mety zatrzymałem się i miałem dość - tak, podczas biegu na 10 km!!! Udało mi się zmuszać do spokojnego dreptania przez kilkaset metrów, po których ponownie dopadała mnie niemoc, i tak do końca. Sił wystarczyło jedynie na w miarę honorowe pokonanie ostatniego odcinka, z bieżnią kowalewskiego stadionu włącznie.

Z wyniku 44m15s nie mogę być w żaden sposób zadowolony, jednak najważniejsze, że dotarłem w całości i bez robienia sobie krzywdy, a trzeba przyznać, że służby ratownicze miały tego dnia sporo pracy.

Słoneczko świeci, cieszą się dzieci (fot. Jan Chmielewski)

Jakby było mi mało takich przygód, zapisałem się na bieg w Unisławiu, który co roku odbywa się w pierwszy weekend wakacji. Półmaraton (oraz towarzysząca mu Dziesiątka) charakteryzuje się tym, że ZAWSZE jest tam gorąco, duszno i CZĘSTO w powietrzu wisi burza, która zbawienny deszcz zsyła dopiero jakiś czas po zakończeniu imprezy.

Tym razem (wielkie dzięki, Michał, za namówienie!) wziąłem udział w biegu na krótszym dystansie (to był mój swoisty debiut, do tej pory zawsze wybierałem trasę półmaratońską), i do dziś niesamowicie się z tego powodu cieszę.

Zrelaksowani, nie wiedzą, co ich czeka... (fot. Jan Chmielewski)

Już od rana było wiadomo, że tradycji stanie się zadość i chmury na niebie będą towarem deficytowym. Tak więc cel mieliśmy jasny - przetrwać, nie walczyć o czas. Prawie to się udało, ale niepotrzebnie trzymałem się na pierwszych kilometrach blisko Piotra, który był nieco bardziej ambitny. Od połowy dystansu rozglądałem się, czy czasem nie widać gdzieś za mną Asi z Michałem, żeby mieć pretekst do zwolnienia i dobiegnięcia do mety razem z nimi. I stało się tak na 7. km - przyłączyłem się do ich wesołej, małej grupki, i w ten sposób pokonaliśmy pozostałą część biegu, myśląc (nomen omen) ciepło o tych, przed którymi zostało jeszcze kilkanaście km trasy półmaratonu.

Piotr, znowu dałem się porwać za Tobą... (fot. Zdzisław Wiśniewski)

Rezultat byłby w normalnych warunkach dość abstrakcyjny. Uwaga, uwaga: 47m02s!!! Takiego wyniku nie pamiętam w historii swoich startów, ale jeszcze ciekawsze jest to, że w gronie blisko dwustu biegaczy zająłem 37. miejsce. To wystarczy za wszelkie komentarze na temat panujących tego dnia warunków...

I tak sobie dotrwaliśmy do mety - ważne, że uśmiechnięci... (fot. Jan Chmielewski)

Te dwa starty ostudziły moje plany co do letnich, mocnych treningów i stwierdziłem, że lipiec będzie miesiącem "bezmyślnego" zaliczania kilometrów w tempie OWB1, bez jakichkolwiek mocniejszych akcentów. Niech nastąpi swego rodzaju drobny reset przed sierpniem, w którym będzie trzeba zmierzyć się z początkiem przygotowań do jesiennych maratonów.

Najlepsza nagroda po biegu... (fot. Zdzisław Wiśniewski)

środa, 11 maja 2016

Niejedno oblicze biegowej dyszki

Przełom kwietnia i maja to u mnie tradycyjnie udział w biegach na 10km. Nie inaczej było i w tym roku, chociaż tym razem ograniczyłem się w tym okresie jedynie do dwóch startów.

"Zdjęcie rodzinne" (fot. Jan Chmielewski)

Pierwszym z nich był Run Toruń - bieg, w którym uczestniczę od samego początku (z wyjątkiem zeszłorocznej edycji, kiedy to akurat byłem w Pradze) i za każdym razem stwierdzam, że ciąży nad nim w moim przypadku jakieś fatum. Jeszcze nigdy nie byłem w pełni zadowolony z mojego startu, dodatkowo albo łapałem w nim kontuzję, albo ruszałem z nie do końca sprawnym organizmem.

W tym roku miała miejsce ta druga sytuacja. Dwa tygodnie wcześniej, podczas niedzielnego wybiegania stanąłem na prawej stopie tak niefortunnie, że po kilku godzinach, już w domu, poczułem niepokojący ból. Miałem nadzieję, że to jedynie skurcz w okolicach kostki, jednak wszelkie próby rozruszania spełzły na niczym. W efekcie zmuszony byłem odpuścić kilka treningów, by dać nodze odpocząć.

Najgorsze przede mną, więc póki co jest uśmiech... (fot. Jan Chmielewski)

Mimo wszystko stwierdziłem, że wystartuję w Run Toruń. Miał to być występ spokojny, w tempie treningowym, ale oczywiście udzieliła mi się atmosfera biegowego święta "w domu" i dałem się porwać szybkiej stawce zawodników ruszających z "mojej" strefy A. Nie czułem żadnego bólu i w ten sposób udało mi się pokonać połowę dystansu. Spojrzałem na zegarek i ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam tempo na życiówkę, czyli wymarzone złamanie "czterdziestki".

I na tym zakończyło się "rumakowanie". Momentalnie poczułem skurcz w stopie. Starałem się jeszcze przez chwilę utrzymać tempo, jednak nic z tego, zmuszony byłem iść przez kilkadziesiąt metrów. Potem kolejny zryw i próba ratowania wyniku przez ok. 1km i kolejna przerwa. Takim to "gallowayem" pokonywałem dystans już do końca i chyba pierwszy raz w historii startów byłem bliski zejścia z trasy. Nie poddałem się jednak i zaciskając zęby, z grymasem bólu dotarłem do mety.

Ostatni kilometr dłużył się niemiłosiernie... (fot. Jan Chmielewski)

Najbardziej zaskoczony byłem wynikiem. Po włączeniu marszobiegu myślałem, że nieosiągalny jest nawet czas 45 minut, jednak ostatecznie ukończyłem tegoroczny Run Toruń z wynikiem 42m40s, co na te warunki jest dla mnie rewelacją. Dodatkowo podbudowałem się tym, że zająłem 196. miejsce w stawce blisko 2000 biegaczy, więc chyba nie było tak źle. Tylko żal tego, że życiówka była tak blisko...

Kilka dni przerwy od biegania, przez które chciałem dać odpocząć stopie, dały zamierzony efekt. Tydzień później ruszyliśmy do Bydgoszczy, aby w leśnym terenie Myślęcinka pokonać kolejne 10km, tym razem w wersji przełajowej podczas II Biegu Instalatora. Nasłuchaliśmy się niestworzonych historii o profilu trasy, piaszczystych podbiegach i ogólnie wysokim poziomie trudności, więc startowaliśmy z odpowiednią rezerwą.

Piękna, leśna trasa (fot. Bieg Instalatora)

Okazało się, że chyba najgorszym fragmentem był podbieg na pierwszych dwóch kilometrach. Potem było oczywiście "trochę w górę, trochę w dół", ale ogólnie bardzo sympatycznie, w zacienionym obszarze (a pogoda dawała się we znaki - chyba pierwszy bardzo ciepły dzień w roku). Biegło się wyjątkowo dobrze, po kontuzji nie było śladu, więc humor dopisywał. Starałem się utrzymywać dystans do Piotra, który dość istotnie odskoczył na pierwszych kilometrach, ale ciągle miałem go w zasięgu wzroku. Na ostatnich kilkuset metrach, gdy nie miał już kogo gonić, widząc mnie za sobą, znacznie zwolnił, w efekcie czego na metę wpadłem tylko kilka sekund po nim.

Ostatnia prosta... (fot. Bieg Instalatora)

Już na trasie ktoś informował kolejnych biegaczy o zajmowanym miejscu - wtedy to podbudowałem się tym, że mieściłem się w pierwszej 50-tce (w gronie niemal 500 biegaczy); przez pozostały czas wyprzedziłem jeszcze kilku zawodników i na mecie, z czasem 43m25s, zająłem 36. miejsce. Było duuużo lepiej niż się spodziewałem. Do tego bardzo przyjemna atmosfera dość kameralnego biegu z bogatym pakietem startowym, piękna lokalizacja i pogoda - i czego chcieć więcej w weekend? :-)

... i finisz! (fot. Anita Krysztofiak)

Przede mną ostatnie dni intensywnego (18 tygodni), czyli kilka dni stopniowego wyciszenia i regeneracji organizmu. Pozostały trzy treningi (jedynie RT, w tym sobotnie już naprawdę symboliczne: 6 krótkich powtórzeń przy łącznym dystansie biegu 6km) i jedyny maratoński start w pierwszej połowie roku. Weekend spędzimy rodzinnie w Gdańsku, gdzie mam nadzieję na dobry start w niedzielnym biegu.

Czekamy na nagrody - szczęścia w losowaniu nie mieliśmy (fot. Anita Krysztofiak)

Startuję bez zbędnego ciśnienia (celem na tym etapie były życiówki w półmaratonach, co osiągnąłem), zadowolę się przyzwoitym wynikiem w okolicach 3h30m (chyba że pogoda na to nie pozwoli), ale pierwsze kilometry chcę pokonać w docelowym tempie 4m40s, co powinno dać czas na poziomie lepszym od obecnego personalnego rekordu. Nie czuję się na siłach, by przebiec maraton poniżej 3h19m, ale będę się starał - trzeba walczyć o najwyższe cele! Jeśli się nie uda, tragedii nie będzie :-)

Ten widok muszę mieć w głowie w Gdańsku, żeby szybko dotrzeć do mety :-)

czwartek, 21 kwietnia 2016

5%, czyli kolejna magiczna bariera pokonana

Początek tego roku bardzo rozbudził moje oczekiwania co do biegowych wyników. Tym razem wyprawa do Poznania na rekordowy (wypełniony limit zapisanych: 13 000) okazała się dla mnie szczęśliwa.

W mieście tym startowałem chyba nawet częściej niż w rodzinnym Toruniu. Maratony, półmaratony, Maniacka Dziesiątka - zebrało się tego trochę przez kilka lat. Każdy start wiąże się ze wspomnieniami, nie zawsze miłymi (nie tylko życiówki ale też najgorszy wynik w historii startów maratońskich, zupełnie nieudany bieg na 10km), ale ostatnie dwa lata to pasmo sukcesów (zakończenie Korony Maratonów Polskich, życiówka w maratonie - nic to, że utrzymała się jedynie przez kilka tygodni...) i niezapomniane trasy biegowe.

Bojowo nastawiona ekipa z Torunia (fot. Rafał Lewandowski)

W minioną niedzielę wzięliśmy udział w 9. PKO Poznań Półmaraton. Był to drugi z zaplanowanych zawodów na tym dystansie, do którego szykowałem się od stycznia. Solidnie przepracowany okres 10 tygodni dał efekt w postaci życiówki podczas PZU Gdynia Półmaraton, po którym rozpocząłem przygotowania do majowego PZU Gdańsk Maraton (ostatnie 8 tygodni corocznego, sprawdzonego planu przygotowawczego), więc wyścig poznański miał specyficzny wymiar. Z jednej strony ożywiony dobrym wynikiem w Gdyni i zbliżeniem się do granicy 1h30m chciałem wykorzystać zbudowaną formę i przekroczyć kolejny kamień milowy, z drugiej natomiast przygotowania obecnie przeszły z akcentów szybkościowych na bardziej wytrzymałościowe, więc mogło zabraknąć mocy i prędkości na tym dystansie.


(fot. maratonczyk.pl)

Prognoza pogody nie pozostawiała złudzeń - miało padać od 6 rano aż do wczesnych godzin popołudniowych. I tak było, od chwili gdy minęliśmy Gniezno. Wycieraczki pracowały intensywnie nie dając zapominać o tym, że to będzie "mokry bieg" z kałużami w butach.

Rzeczywiście, kilka chwil przed startem nie było szans na jakiekolwiek przejaśnienia, więc żeby się niepotrzebnie nie wyziębić, uzbroiliśmy się w foliowe wdzianka, które miały nas chronić przynajmniej do czasu ruszenia w trasę. Okazało się jednak, że nie było tak źle - deszcz zacinał przez cały czas, jednak nie dawał się mocno we znaki, dodatkowo pomagała bezwietrzna pogoda. Tak więc warunki nie były tak niekorzystne, jak by się wydawało.

Za tą ślicznotką biegłem aż do końca :-)

Wirtualnego Partnera w zegarku ustawiłem na 1h29m, więc ambitnie postanowiłem powalczyć o złamanie psychologicznej bariery. Mój organizm nie zawiódł mnie i pokonywał kolejne kilometry z piekielną precyzją - nie pamiętam tak równego biegu w moim wykonaniu. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że jestem w stanie poprawić "gdyńską" życiówkę, kwestią otwartą pozostawał tylko wymiar progresu. 

Zdjęcie z cyklu "Gdzie jest Wally?"

Tym razem wszystko "zagrało" i nie miałem dość, jak podczas nadmorskiego półmaratonu, już po kilku kilometrach. Małym dyskomfortem było to, że na trzecim kilometrze dystans oficjalny "rozjechał się" w porównaniu ze wskazaniami Garmina (podobnie jak u innych, z którymi rozmawiałem) o ok. 300 metrów i taka właśnie rozbieżność utrzymała się do końca. Stosunkowo najgorzej czułem się na ostatniej, liczącej 3km, prostej, która psuła psychikę już podczas zeszłorocznego maratonu. Jednak tym razem głowa się nie poddała i udało mi się utrzymać tempo gwarantujące wymarzony wynik.



Na finiszu nie byłem w stanie tradycyjnie przyspieszyć, więc miałem świadomość, że dałem z siebie wszystko. Tym większa była moja radość, gdy metę minąłem w momencie, gdy na zegarku wyświetlił się czas 1h29m22s!!! Kolejna poprawa życiówki, ponownie o ok. 2 minuty!!!

Miłym połechtaniem ego było też zajęte miejsce - 529 lokata na 11346 uczestników, czyli zmieściłem się w 5% najlepszych biegaczy 9. PKO Poznań Półmaraton.

Są powody do zadowolenia!!! (fot. Rafał Lewandowski)

Nie było wiele czasu na świętowanie, bo już we wtorek ruszyłem na kolejny trening, z RT na 40-sekundowych odcinkach, dziś natomiast uprawiałem moje "ulubione" WT. Faktem jest, że czuję się po nich gorzej niż w pobiegowy poniedziałek ;-) Ale cóż, jeśli chcę powalczyć za miesiąc w Gdańsku, nie mogę spoczywać na laurach.

Widzę, że moja postawa coraz bardziej odbiega od tytułowego lenistwa, ale nie narzekam, póki efekty są pozytywne :-)

Oby więcej takich biegów z zadowolonymi minami po zakończeniu (fot. Rafał Lewandowski)

niedziela, 21 czerwca 2015

Majowe dziesiątki, czerwcowa biegowa posucha...

Jakoś nie mogę się zmotywować do krótszych dystansów na zawodach po wiosennych maratonach. Efektem planu treningowego była nie tylko życiówka na "królewskim dystansie" ale także długoterminowe przeniesienie predyspozycji z szybkości na wytrzymałość. Próbowałem swoich sił na dwóch imprezach 10km w maju i efekty nie są najgorsze, jednak dalekie od wymarzonych.

Start w Kwidzynie (kolejna edycja Biegu Papiernika) to zawsze wielka niewiadoma odnośnie pogody (a raczej bardzo duże prawdopodobieństwo obalającego z nóg upału) oraz gwarancja idealnej organizacji na najwyższym poziomie. Drugi z tych punktów był i tym razem, natomiast pogoda sprawiła uczestnikom miłą niespodziankę. Było przyjemnie, tym razem nie musiałem korzystać z kurtyn wodnych. Cały dystans pokonałem razem z Michałem. Po maratońskich wysiłkach postawiliśmy sobie mało ambitny cel - ot, rozsądne 45 minut (przy mojej, nieco już przykurzonej życiówce 42:02).

W Kwidzynie, wyjątkowo, warunki sprzyjające uśmiechaniu się...

W związku z tym, że biegło się, jak na kwidzyńskie warunki, bardzo przyjemnie, udawało się trzymać tempo na 44 minuty, a na ostatnim kilometrze zdołałem nawet przyspieszyć. W efekcie osiągnąłem zadowalający wynik 43:45.

Piknik po biegu, czekamy na losowanie nagród... (fot. Andrzej "Czasowiec")

Zakładaliśmy, że tydzień później, podczas "Obiegnij Kowalewo", na tym samym dystansie uda się "zdjąć" jeszcze pół minuty. Rzeczywistość zweryfikowała te plany, gdyż silny wiatr na trasie prowadzącej w dużej części przez odsłonięty, polny obszar, uniemożliwił skuteczną walkę o prędkość. Mimo wszelkich starań opadłem z sił i ledwo uratowałem się przed czasem powyżej 44 minut - 43:50 to było wszystko, co udało mi się osiągnąć na mecie...

Ostatnia prosta w Kowalewie Pomorskim

W Kowalewie Pomorskim pozytywnie zaskoczyła nas sportowa infrastruktura. W tym niewielkim miasteczku kompleks z basenem i bieżnią naprawdę robi bardzo dobre wrażenie.

Cieszy równy poziom biegowy i zbliżone wyniki, jednak wolałbym, gdyby kształtowały się one na nieco szybszym poziomie...

Uśmiech nr 5 na mecie (fot. Jan Chmielewski)

I to by było na tyle, jeśli chodzi o imprezy, w których wziąłem udział w przeciągu ostatniego miesiąca. Kolejne tygodnie nie zapowiadają się lepiej. Wiadomo - idzie lato, wielkich wyników nie da się osiągnąć, a poza tym przyda się nieco odpoczynku od ścigania przed kolejnymi, jesiennymi, maratonami (Poznań? Toruń?) i planem do nich przygotowującym. 

Doszło do tego, że odpuściłem nawet w tym roku start w Unisławiu, w którym pod koniec czerwca regularnie biegałem półmaraton ze słynnym podbiegiem na ostatnim kilometrze.

Za to zacząłem poświęcać się nowej/starej miłości do jazdy rowerem. Do tej pory ograniczała się ona "tylko" do transportu do i z pracy (jakieś 15km dziennie dzięki temu "wpadało" do puli). Jednak z pierwszymi dniami czerwca stwierdziłem, że należy nieco rozszerzyć zasięg wycieczek. W efekcie mam na swoim koncie nowe osobiste rekordy, m.in. osiągniętego dystansu (80km, dotychczas było to 60km) oraz najszybszego km (1:38 m/km podczas szybkiej jazdy powrotnej z Gniewkowa, przez DK15). 

Najlepsze obuwie na wypad rowerowy ;-)

W planach są kolejne eskapady, zarówno oznaczonymi szlakami turystycznymi, jak i "własnymi ścieżkami", samodzielnie lub ze znajomymi. Głównym ograniczeniem w moim przypadku będzie nawierzchnia, wszak rowerem crossowym z dość cienkimi oponami nie mam co się zapuszczać w wielką dzicz ;-)



Ktoś chętny na rowerowe wypady w okolicach Torunia? 

środa, 15 stycznia 2014

Ro(c)k & Run, vol. 2

Czas chyba przerwać styczniowe lenistwo i dokończyć zestawienie muzycznych wydawnictw, które ukazując się w poprzednim roku towarzyszyły mi najczęściej podczas biegania.

1. Na roztrenowanie - Dr Misio - "Młodzi"

Arkadiusz Jakubik do tej pory kojarzył mi się jedynie z rolami m.in. w filmach Wojtka Smarzowskiego. Gdy dowiedziałem się, że wraz z kolegami nagrał płytę rockową, miałem jak największe obawy. Tym większe było moje zdziwienie i jednocześnie zachwyt nad "Młodymi", gdy w końcu zdecydowałem się na przesłuchanie tych utworów. To po prostu zagrane z pazurem kawałki, trafnie i kąśliwie opisujące naszą rzeczywistość, z charakterystycznym poczuciem humoru i puszczaniem "oka" do słuchacza na każdym kroku. Idealna pozycja na odreagowanie i przerwy w treningach!

2. Na bieg w ciemności - Queens Of The Stone Age - "... Like Clockwork"

Zdecydowanie jeden z lepszych krążków roku 2013. Entuzjastycznie przyjęty przez fanów, doceniany przez krytykę. Josh Homme ma już ugruntowaną pozycję na rynku muzycznym, nie musi nic udowadniać, jednak tym razem podniósł poprzeczkę bardzo wysoko. Album niesamowicie wyrównany, przemyślany w każdej sekundzie, hipnotyzujący. Ciężko wybrać kilka utworów z "... Like Clockwork", płytę trzeba pochłaniać w całości, najlepiej w ciemności - wtedy geniusz "Rudego" odkrywa kolejne, mroczne warstwy. Kilka razy biegając wieczorami i słuchając tego albumu przyłapałem się na mimowolnym przyspieszaniu - okoliczne drzewa nabierały niepokojących kształtów...

3. Na dojazd na zawody - Soulfly - "Savages"

Max Cavalera jest niezwykle płodnym artystą, regularnie wydającym płyty pod nazwami swych projektów. Co prawda jeden z jego podstawowych zespołów, Soulfly, przez kilka ostatnich lat wpadł w pewną zadyszkę, jednak "Savages" to powrót na właściwe tory. Soczyste, ostre kawałki świetnie spisują się w samochodowym odtwarzaczu, szczególnie gdy obawiamy się, że możemy nie zdążyć na zawody ;-)

4. Na pierwszą połowę maratonu - Skunk Anansie - "An Acoustic Skunk Anansie (Live In London)"

Maratony trzeba biegać przede wszystkim "głową", co doskonale wiadomo. Nie można na początku dać się ponieść pulsującej adrenalinie, pierwsza połówka musi być odpowiednio wyważona i spokojna. Dobrym towarzyszem tych ważnych kilometrów może być akustyczny zestaw największych przebojów Skunk Anansie. To wg mnie jeden z ważniejszych zarejestrowanych koncertów "bez prądu".

5. Na drugą połowę maratonu - Black Sabbath - "13"

Gdy na ostatnich kilometrach biegu maratońskiego zaczynają nas opuszczać siły a nogi mogą odmawiać posłuszeństwa, polecam nakarmić uszy najnowszym albumem weteranów z Black Sabbath. Skoro, z Ozzym na czele, byli w stanie powrócić muzycznie do swoich najlepszych dokonań, jeśli w ich twórczości nadal czuć energię i moc, to dlaczego mielibyśmy nie dać rady dobiec do mety z uśmiechem na twarzy?!?

6. Na Test Coopera - DevilDriver - "Winter Kills"

Test Coopera trzeba pokonać w miarę szybko, rytmicznie, bez większego zastanawiania się. Idealnie do przodu będą popychały nas dźwięki z "Winter Kills" - metalowe mięcho bez chwili wytchnienia. Nie ma czasu na zwalnianie, oglądanie się za siebie - uspokoić można się dopiero na mecie.

7. Na bieg na 5km - Muse - "Live At Rome Olympic Stadium"

Nie przepadam za oglądaniem koncertów na DVD, to dla mnie zazwyczaj uczucie zbliżone do lizania lodów przez szybkę, namiastka prawdziwego wydarzenia. Jednak w tym przypadku obejrzałem całość z rozdziawioną gębą - wiedziałem, że po Muse można spodziewać się wielkiego widowiska, jednak zarejestrowany występ w Rzymie to coś niebywałego. Daje kopa!

8. Na bieg na 10km - Newsted - "Heavy Metal Music"

Jason Newsted, nieodżałowany były basista Metalliki, w końcu powraca w wielkim stylu. Przez kilkanaście lat nieco się błąkał, poszukiwał, jednak widać, że warto było czekać. To dla mnie jedna z największych pozytywnych niespodzianek minionego roku - tak żywiołowej, na luzie nagranej i wciągającej płyty dawno nie słyszałem. Bez spiny, bez kompleksów, z "fuckiem" skierowanym w stronę wszystkich, którzy przekreślili tego przesympatycznego muzyka.

9. NA WSZYSTKO - NINE INCH NAILS - "HESITATION MARKS"

Na sam koniec zostawiłem moją wisienkę na muzycznym torcie. Nie ukrywam, że Trent Reznor jest dla mnie swoistym guru, nie umiem obojętnie przejść obok twórczości tego tytana pracy. Co prawda najnowsze wydawnictwo, będące powrotem po kilku latach (kiedy to rozdział pt. "Nine Inch Nails" miał zostać definitywnie zamknięty) rozczarowuje wiele osób, jednak za mało we mnie obiektywizmu, żeby podzielić ten pogląd i dla moich uszu to wspaniała uczta. W każdej krytycznej chwili podczas treningu czy zawodów mogę liczyć na zastrzyk energii w postaci utworów z "Hesitation Marks". Tym bardziej cieszę się, że będę mógł już za kilka miesięcy posłuchać ich na żywo, podczas koncertu w Katowicach. Będzie to, obok Maratonu Berlińskiego, zdecydowanie najważniejsze wydarzenie A.D. 2014.


To by było na tyle - podsumowanie uważam za zakończone... W międzyczasie skończyłem okres roztrenowania, wróciłem do regularnego biegania w "swoim" tempie, przy okazji odkryłem ciekawą trasę urozmaicającą truchtanie po Toruniu, ale o tym napiszę wkrótce...

wtorek, 31 grudnia 2013

Ro(c)k & Run

Jeszcze tylko kilka godzin i będzie trzeba zmienić liczbę z rokiem w kalendarzu. Staram się z rozsądkiem podchodzić do wszelkich podsumowań, planów, celów - czas wolę traktować jako ciągłość, nie konkretne etapy. Mimo to warto jednak na chwilę zatrzymać się, spojrzeć na minione osiągnięcia i stwierdzić, co np. chciałoby się poprawić czy zmienić. 

Nie będę Was tutaj zanudzać wypisywaniem tegorocznych rekordów i wyników w biegach, podsumowaniem przebytych kilometrów etc., wszak zrobiłem to już w skrócie jakiś czas temu. Tym razem postanowiłem połączyć moje dwie pasje - muzykę i bieganie, wskazując, jakie nowe albumy szczególnie przypadły mi do gustu podczas treningów i zawodów. Przy okazji każdy z nich (po ciężkiej selekcji zostawiłem kilkanaście) postarałem się przypisać do konkretnych sytuacji około-biegowych. Nie traktujcie tego jako rankingu, bardziej jako próbę uchwycenia, nomen omen, rozbieganych myśli...

1. Na rozbieganie - Beady Eye - "BE"

Nigdy nie byłem fanem braci Gallagher z Oasis, jednak muszę stwierdzić, że rozpad zespołu wyszedł im na dobre. W tym roku Liam z kolegami wydali swój drugi krążek pod nazwą Beady Eye, z którego piosenki idealnie nadają się na spokojny, rytmiczny początek treningu.

2. Na rozciąganie - Kult - "Prosto"

Kult już dawno nie wydał tak dobrej, mocnej płyty. Do ich twórczości podchodziłem z szacunkiem, ale bez uwielbienia. Tym razem ugiąłem się pod ciężarem i siłą chociażby tytułowego utworu, pozostałe też bardzo przypadły mi do gustu. "Prosto" niech będzie batem motywującym do odpowiednich skłonów i rozciągania mięśni.

3. Na interwały - Motorhead - "Aftershock"

Lemmy się nie zmienia, jego muzyka też. To chyba jeden z niewielu muzyków, po którym absolutnie nie oczekujemy innego, nowego kursu w swojej twórczości. Ma być powtarzalnie, szybko, z jedynie krótkimi chwilami na oddech - jak w interwałach ;-)

4. Na podbiegi - Blindead - "Absence"
Dla mnie jeden z najważniejszych tegorocznych albumów, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Zespół jeszcze bardziej odszedł od mocniejszych i szybszych akcentów na rzecz mozolnego budowania klimatu, który po kilkunastu minutach zatyka powietrze w płucach. Nie ma ucieczki, gdy wydaje nam się, że słychać nieco cieplejsze i spokojniejsze dźwięki, czeka nas kolejne wzniesienie, na które trzeba się wspiąć, z uginającymi się nogami i drgającymi mięśniami.

5. Na dłuższe wybieganie - David Bowie - "The Next Day"

Zupełnie niespodziewany powrót po latach, do tego w jakim stylu! Płyta porywa od samego początku, pokazuje, że artysta ma jeszcze wiele do powiedzenia, a jego twórczość znajduje wielkie grono odbiorców bez zbędnych zapowiedzi, akcji promocyjnych i sztuczek wydawniczych. Podczas słuchania "The Next Day" kilometry znikają tak szybko i lekko, że dłuższe, spokojne wybieganie staje się jeszcze większą frajdą.

6. Na trening metodą Galloway'a - Waglewski Fisz Emade - "Matka Syn Bóg"

Gdy nie mamy siły na jednostajny bieg, warto co kilka minut przejść do szybszego marszu. Do regeneracji sił podczas takiego treningu idealnie nadają się nowe piosenki trzech panów Waglewskich - ojciec z synami wzorcowo pokazują, jak połączyć młodzieńcze zapędy i kombinowanie muzyczne z doświadczeniem cechującym się większym minimalizmem i dbałością o każdą nutę, także podczas spokojniejszych akcentów.

7. Na mróz - Thirty Seconds To Mars - "Love Lust Faith + Dreams"

W tym roku zespół wystawił swoich fanów na wielką próbę. Jeszcze bardziej oddalił się od swoich rockowych korzeni, podążając w stronę zimnej, mroźnej elektroniki. Jednak i w tym wydaniu pokazano, że można stworzyć świetne, rytmiczne i porywające utwory. Lodowate i "bezduszne" dźwięki komputerowe zostały skutecznie okiełznane przez charyzmatycznego Jareda Leto. A teledyski nadal są charakterystycznymi dla 30 Seconds To Mars, swoistymi dziełkami sztuki, dopieszczonymi do granic możliwości.

8. Na upał - Arctic Monkeys - "AM"

Gdy przed wydaniem tej płyty zespół określał ją mianem "seksownej", ciężko mi było to sobie poskładać w całość. Jednak teraz stwierdzam, że jest to najbardziej trafne słowo obrazujące "AM". Przez cały czas w trakcie słuchania najnowszych piosenek Arctic Monkeys czuć słodki, lekko duszący, rozerotyzowany klimat. Nie trudno wyobrazić sobie wówczas biegaczkę w obcisłym stroju pokonującą kilometry w piękny, słoneczny dzień :-)

9. Na wietrzną pogodę - Korn - "The Paradigm Shift"

Na tym zespole już kilka lat temu postawiłem "krzyżyk", gdy pogubił się w szukaniu własnej ścieżki. Tegoroczny krążek pokazuje, że jednak nie wszystko stracone. Znów jest ciężko, Fieldy przypomniał sobie jak masakrować gitarę basową, panowie wrócili na właściwe tory. Może nie jest odkrywczo, jednak na biegnięcie z zaciśniętymi zębami podczas zmagania z silnym wiejącym wiatrem (oczywiście, zazwyczaj prosto w twarz!) pasuje wyśmienicie.

10. Na schładzanie po intensywnym biegu - Atoms For Peace - "Amok"

Często jest tak, że "nagrodą" po intensywnie przepracowanym treningu jest wizja spokojnego przetruchtania kilku kilometrów w stronę domu. Nogi odmawiają posłuszeństwa, oddech mamy nierówny, no po prostu trochę się "nie chce". Satysfakcja z wysiłku nadejdzie dopiero za kwadrans, może później. W tym "koślawym" powrocie i zmierzaniu pod prysznic dobrym towarzyszem może być muzyka Atoms For Peace, czyli supergrupy, w której skład wchodzi m.in. Thom Yorke (Radiohead) i Flea (Red Hot Chili Peppers). Naprawdę relaksuje i pozwala przywrócić właściwy oddech.


Druga dziesiątka moich wybrańców za kilka dni. Do tego czasu życzę, żeby nadchodzący sezon biegowy 2014 był dla Was nie gorszy od właśnie się kończącego. Nawet jeśli wyniki nie będą satysfakcjonujące, po prostu niech każdy przebiegnięty kilometr daje Wam to, co najważniejsze - uśmiech, satysfakcję i najzwyczajniej w świecie, radość. :-)