Pokazywanie postów oznaczonych etykietą maraton. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą maraton. Pokaż wszystkie posty

sobota, 18 listopada 2017

Orkan (Tadeusz?) w Toruniu vs. bezwietrzne Gniewkowo

Właśnie dobiega końca moje tegoroczne roztrenowanie. Jest ono zupełnie odmienne od poprzednich, ale o tym za kilka dni. Najpierw należałoby chociaż wspomnieć o ostatnich akcentach biegowych, dzięki którym zapracowałem na kilkunastodniowe lenistwo :-)

Jesień to przede wszystkim okres maratoński, nie inaczej było tym razem. Mimo niepowodzenia w Poznaniu nie traciłem dobrego samopoczucia i postanowiłem z uśmiechem (nie patrząc na czas, bo przy obecnej dyspozycji nie mógł być szczególnie dobry) ukończyć królewski dystans w rodzinnym mieście. Wraz z liczną reprezentacją ANIRO Run Team stawiliśmy się na starcie, dokonując jednocześnie podziału na kilka mniejszych grup, celujących w różne wyniki. Postanowiłem dołączyć się do Daniela, by jak najdłużej towarzyszyć mu w biegu na 3h25m. 

 Tylko tylu nas z całej ósemki udało się zagonić do wspólnego zdjęcia (fot. K. Lewandowski)

Wyglądało na to, że dokonałem słusznego wyboru. Kilometry na pierwszej pętli mijały sprawnie, zmęczenie nie dawało o sobie znać. Wiedziałem, że nie jestem przygotowany na wytrzymanie całości w tym tempie, dlatego też cieszyłem się każdym pokonanym fragmentem trasy, spokojnie czekając na osłabienie i konieczność zostania w tyle. Ostatecznie okazało się, że zmuszony zostałem przez własny organizm do zwolnienia na 24. kilometrze. 
 
No i po połówce, lecimy drugą pętlę! (fot. K. Lewandowski)

Planowałem tempo o 5-10 sekund wolniejsze, jednak nie było mi to dane - a czego w sumie miałem się spodziewać po przygodach w pozostałych tegorocznych maratonach? Żaden z wcześniejszych A.D. 2017 nie był udany, więc i tym razem, w Toruniu, czekała mnie niespodzianka. Chwilę po rozpoczęciu osamotnionej walki z dystansem temperatura zaczęła gwałtownie spadać i pojawił się, dynamiczny i wzmagający na sile, wiatr z przenikającym zimnym deszczem. Warunki zaczęły się zmieniać (z niemal idealnych) na mało przychylne biegaczom. Okazało się, że tego dnia również przez toruńskie niebo przechodził orkan Grzegorz (lokalnie nazwany przez niektórych Tadeuszem), który bardzo chciał zepsuć szyki maratończykom.

Nastąpiła nierówna walka z siłami natury. Przez kilka kilometrów ciężko było iść (nie mówiąc o bieganiu), wiatr i ulewa skutecznie spowalniały każdego. Do tego odczuwalna temperatura spadła do okolic zera, przez co miałem problem z odkręceniem tubki z żelem (trzeba było się ratować zębami...). Jeśli dodam, że takie warunki dopadły mnie w chwili osłabnięcia, łatwo sobie wyobrazić moje nastawienie. Totalnie zrezygnowany pokonywałem (jakimkolwiek tempem, byle do przodu) kolejne metry, mając chwile oddechu w nieco bardziej osłoniętych miejscach.

Uśmiechnięty, bo "już" koniec... (fot. J. Chmielewski)

Siła woli nie pozwalała dopuszczać do siebie myśli o zrezygnowaniu z udziału, więc bardziej marszem niż biegiem zmierzałem w stronę mety, wyprzedzany przez kolejnych zawodników. Dopadło mnie zobojętnienie na wszelkie bodźce. Dużo wcześniej uzmysłowiłem sobie, że luźno zakładany rezultat 3h30m jest nierealny, więc za plan minimum postawiłem sobie czas o 10 minut gorszy. Tak naprawdę mój los ważył się do ostatnich metrów na MotoArenie, gdyż metę przekroczyłem z wynikiem 3h39m09s. Chociaż to udało się zrealizować. W sumie nie było źle, patrząc na mój "popis" w Poznaniu dwa tygodnie wcześniej i nietypowe (delikatnie mówiąc) warunki pogodowe.

Oby nie dać po sobie poznać, że jestem przemoknięty i przemarznięty do samych majtek... (fot. J. Chmielewski)

Faktem jest, że to w sumie dzięki orkanowi był to mój najbardziej zauważony przez grono znajomych maraton. Pytania "A Ty wtedy biegłeś?", "Ja się bałem z domu wyjść a Wy sobie maraton urządziliście?" pojawiały się przez kilka kolejnych dni. No cóż, nie ma złych warunków do biegania...

Po tygodniu walki z organizmem i próbą niedopuszczenia do przeziębienia, tradycyjnie już, pojawiliśmy się na 10-kilometrowym biegu w Gniewkowie. Co prawda ostatnio zmieniono trasę i po dotychczasowej (z przyjemnym profilem, wiatrem w plecy i życiówkami sypiącymi się jak liście z drzew) pozostały miłe wspomnienia, jednak miejsce to jest (nie tylko dla mnie) symbolicznym zwieńczeniem sezonu biegowego. 

 A czy Ty się dobrze nawadniasz przed startem? (fot. K. Lewandowski)

Tym razem, chyba po raz pierwszy w tym roku, nie mogłem na nic narzekać. Świetna pogoda przez cały czas, dobre, mocne tempo, mnóstwo znajomych i uśmiechniętych twarzy - to wszystko spowodowało, że ponownie Gniewkowo będę wspominał jako jeden z przyjemniejszych startów tego sezonu. Wstępnie szacowałem swoje możliwości na ok. 43 minuty, jednak tym razem los był dla mnie łaskawy, dając mi siły na szybsze pokonywanie dystansu. Widząc przed sobą cały czas Piotra, na decydującym fragmencie ostatnich 3 km udawało mi się utrzymać tempo, potem nawet przyspieszyć. Dzięki temu osiągnąłem, rewelacyjny jak na moją dyspozycję, czas 41m10s.

Okolice cmentarza, czyli jesteśmy blisko końca, jakkolwiek filozoficznie to brzmi (fot. K. Lewandowski)

Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego zwieńczenia dość kapryśnego i trudnego sezonu. Po niepowodzeniach we wszystkich półmaratonach i maratonach udało mi się mentalnie odblokować, znajdując jeszcze radość z biegania. Ten niezastąpiony zastrzyk pozytywnej energii i nadziei na odbudowanie się w kolejnych startach powinien procentować już za kilka dni, gdy rozpocznę powolny powrót do biegania po resecie nóg.

Szybowanie w kierunku końca sezonu (fot. J. Chmielewski)

środa, 18 października 2017

Swoiste celebrowanie 20-tego maratonu

Nie oczekiwałem wielkiego świętowania, cudownego wyniku (no dobra, rzucałem się w pogoń za nową życiówką, ale nie było to moim koniecznym celem), ale to, co postanowił przygotować mi Poznań Maraton nie pozwoli przez długi czas zapomnieć o moim jubileuszu.
 Ten człowiek jeszcze nie wie, co go czeka za kilkanaście godzin...

Minęły już czasy, kiedy na wyprawę przed tak ważnym biegiem w innym mieście ruszaliśmy przed świtem tego samego dnia. Starsi panowie muszą się obecnie wyspać, więc trzeba szukać noclegu w miejscu docelowym. Już w tym aspekcie było wyjątkowo. Właściciel mieszkania rozmyślił się kilkanaście godzin przed naszym przybyciem, ale booking.com, który był pośrednikiem, stanął na wysokości zadania. Niemal natychmiast otrzymaliśmy (droższą) ofertę z prośbą o rozważenie rezerwacji i z zapewnieniem, że otrzymamy zwrot zapłaconej nadwyżki. Uratowało nas to przed nocowaniem w samochodzie, a przy okazji mogliśmy za darmo korzystać z wyższego standardu :-) Nie ma tego złego...

W niedzielę bez problemu dotarliśmy w okolice Targów Poznańskich i spokojnie, z odpowiednim zapasem czasu, przygotowaliśmy się do kolejnej maratońskiej przygody. Niestety nie odbyło się bez zgrzytów. Start opóźniano (jak się później okazało, z przyczyn, nazwijmy to, "organizacyjnych") i wszyscy biegacze zmuszeni byli oczekiwać dodatkowe 45 minut. Na szczęście pogoda dopisywała - kilkanaście stopni i lekkie zachmurzenie to warunki niemal idealne, więc czas jakoś zleciał, mimo narastającego stresu i zniecierpliwienia.


Tuż przed 10.00 udało się w końcu ruszyć. Wraz z Michałem podczepiliśmy się do grupy pędzącej na czas 3h15m (ambitni byliśmy, trzeba przyznać), jednak dość szybko zrozumiałem, że tego dnia mój wynik znacznie odbiegnie od tego, co po cichu zakładałem. Już (uwaga, uwaga!) w okolicach ósmego kilometra dałem znać, że coś jest nie tak, tempo wydawało mi się zbyt mocne. Czyli nie byłem w stanie przebiec dyszki w tempie treningowym (4:35 min/km)!!! Uderzenie gorąca, brak powietrza w zwartej grupie, nagły bezdech i ból w klatce piersiowej spowodowały, że szybko zrezygnowałem z jakiejkolwiek walki. Takie rzeczy jeszcze mi się nie zdarzały - jak widać, maraton potrafi zaskoczyć każdego...

12. km - jak widać, fragmenty biegu wyglądały dostojnie ;-)

Przez kilka kolejnych kilometrów udawało mi się poruszać w tempie poniżej 5 min/km, jednak na 15-16 kilometrze stanąłem przed dylematem: przejść do marszobiegu czy odpuścić już teraz? Nie miałem ani odrobiny mocy, by kontynuować ciągły bieg w jakimkolwiek tempie, z taką ścianą nie zderzyłem się jeszcze w historii moich startów, nie mówiąc już o tym, że było to na tak wczesnym etapie maratonu, kiedy to zazwyczaj mam do czynienia ze strefą komfortu. Postanowiłem dotrwać do końca. Było to dla mnie równe z niemalże szaleństwem, bo pokonać w taki sposób blisko 30 km do mety to istna męka, głównie dla głowy.

To mówi więcej niż jakiekolwiek słowa... (fot. Milena Ratajczak)

Mimo to zmierzałem stopniowo do przodu, tempo spadało, częstotliwość marszu wzrastała, czas upływał szybciej niż kilometry. Zrezygnowany do granic możliwości spoglądałem tęsknym wzrokiem za oddalającymi się grupami prowadzonymi przez pacemakerów na 3h30m, a potem 3h45m. Bezsilność odmieniałem przez wszystkie przypadki. Przed ostatnim zakrętem spostrzegłem jeszcze Milenę, która jak zwykle uzbrojona w aparat zaserwowała miłą fotograficzną pamiątkę. Udało mi się wykrzesać resztki sił i uśmiechnąć się widząc tak wyczekiwaną metę. Czas 3h47m, który osiągnąłem, okazał się symboliczny. W ten sposób, po dwudziestu maratonach zatoczyłem swoiste koło, jubileuszowy występ kończąc z wynikiem takim samym, jaki miałem w debiucie kilka lat temu. Ten sam czas, a emocje skrajnie inne.

 

Okazało się, że z podobnymi problemami na trasie zmagało się więcej osób. W naszej 4-osobowej grupce mniejsze lub większe kłopoty miał każdy, a Michał potwierdził, że objawy zbliżone do moich dopadły także jego, ale znacznie dalej, dzięki czemu udało mu się dobiec przed upływem 3h30m.

Czeka mnie teraz krótki, bo zaledwie dwutygodniowy okres oczyszczania głowy, bo już w kolejny weekend będę brał w udział w następnym maratonie, tym razem "u siebie", w Toruniu. Mam odrobinę czasu, by zdecydować - pobiec zachowawczo, spokojnie kończąc sezon, czy postarać się wziąć odwet za Poznań i szarpnąć się na przyzwoity wynik? Odpowiedź za kilkanaście dni :-)

Na poprawę humoru

Jedno jest pewne - zgodnie stwierdziliśmy, że przynajmniej na rok robimy sobie przerwę od startów w Poznaniu ;-)

piątek, 28 kwietnia 2017

Chwila oddechu po wiosennym maratonie

Najważniejszy start tegorocznej wiosny już za mną. Wynik odległy od życiówki, jednak nie nastawiałem się na rewelacyjny czas, skupiając się bardziej na tym, żeby zdrowo i z dobrym nastrojem przekroczyć linię mety.

To był mój drugi start w Łódź Maraton. Dwa lata temu trasa nie do końca mi sprzyjała - nie lubię pętli, a wówczas zmuszony byłem kilkukrotnie przebiegać obok Atlas Areny, co szczególnie deprymowało, gdy widziało się niektórych na kilkusetmetrowym finiszu, gdy przede mną było jeszcze kilka dobrych kilometrów do końca. Teraz było inaczej, obyło się bez pokonywania tych samych odcinków. Nie byłbym sobą, gdybym nie ustawił wirtualnego partnera na nieosiągalny czas (3h18m), ale zrobiłem to bardziej po to, żeby mieć jakiś ambitny punkt odniesienia. Poza tym, jeśli już spadać, to z wysokiego stołka.
 
Podstawa to inteligentny wyraz twarzy przed startem

Mobilizacji dodawał też fakt, że debiutowałem w nowych barwach klubowych - dosłownie kilka dni wcześniej dołączyłem do dynamicznego i sympatycznego ANIRO Run Team. Z tego też powodu złamałem świętą zasadę "nie biegaj w nowej, nieprzetestowanej koszulce", na szczęście bez uszczerbku dla ciała.

Początek był idealny, jak to zwykle podczas maratonów. Pierwsze 10-12 km pokonałem trzymając się grupy z pacemakerami na 3h20m, nie było żadnego dyskomfortu. Nauczony doświadczeniem poprzednich 18-tu maratonów wiedziałem, że tak może być do momentu nagłego załamania po trzydziestu kilku kilometrach. Na moje nieszczęście z rytmu zostałem brutalnie wybity przez bunt organizmu. Zmuszony byłem zbiec na swoisty pit-stop w toi-toiu, przez co uciekły mi nie tylko cenne minuty, ale i wypracowane równe tempo. Podświadomie przyspieszyłem, by zniwelować stratę, co okazało się zgubne. W efekcie traciłem dystans i czas, skupiłem się więc tylko na tym, by czerpać przyjemność z pozostałego do mety dystansu.

Po raz kolejny przekonuję się, że ul. Piotrkowska to świetne miejsce na zdjęcia (fot. Foty Beaty)

Sprawy nie ułatwiała aura. Wiatr dawał się we znaki szczególnie na długich prostych. Kameralne warunki łódzkiego maratonu (ukończyło go ok. 1,3 tys. biegaczy) nie ułatwiały zadania, nie było za kim się schować ;-) Gdy kilka km przed końcem zaczęły się do mnie zbliżać "balony" zaplanowane na 3h30m, tym razem (inaczej niż podczas półmaratonów w Poznaniu i Pabianicach), nie podjąłem walki o obronę pozycji i spokojnie obserwowałem jak zmobilizowana grupka najpierw mnie minęła, by potem sukcesywnie się oddalać. Dla mnie wynik końcowy zszedł na dalszy plan, bardziej skupiałem się na fakcie, że za chwilę ukończę ostatni "nasty" maraton. Mam nadzieję, że za kilka miesięcy nic nie stanie na przeszkodzie i wezmę udział w swoim dwudziestym starciu z "królewskim dystansem".

Chwila przed awarią ;-)

To tylko uświadomiło mi, jak wielkie zmiany nastąpiły przez te kilka lat od czasu, gdy postanowiłem truchtanie dla schudnięcia zmienić na stawianie sobie coraz ambitniejszych celów i walkę z możliwościami własnego ciała. Więcej przemyśleń pozostawiam sobie na jesienny start - w Poznaniu lub w Toruniu będę miał na to kilka godzin biegu.

W tak filozoficznym nastawieniu dotarłem do chyba najbardziej mobilizującego finiszu, z jakim było mi dane się spotkać (ostry zbieg kończący się na kolorowej nawierzchni w wypełnionej mrokiem hali Atlas Areny). Cieszyłem się z tego, że udało mi się dołączyć do "klubu trójki" - do grona moich wyników tym razem dołączył 3h33m

Powaga musi być, to już nie przelewki, następny maraton będzie moim dwudziestym!

Nie każdy bieg musi kończyć się życiówką, ważne, żeby dotarcie do mety dawało człowiekowi satysfakcję, a tej mi nie brakowało minionej niedzieli :-)

To już historia, teraz czas się skupić na najbliższym starcie, Run Toruń, który będzie także okazją do spotkania i wspólnego pokonania dystansu 10 km z kolegami z nowego klubu.

wtorek, 24 stycznia 2017

Wypełnianie kalendarza 2017

Zauważyłem, że od kilku lat pierwszymi wydarzeniami wypełnianymi w styczniu na najbliższych 12 miesięcy, nie jest termin urlopu i innych dni wolnych, ale biegi, w których mam zamiar wystartować. Czyli najpierw trzeba zaplanować wysiłek, a dopiero później znaleźć czas na wypoczynek

W przypadku poprzednich sezonów, gdy startowałem zdecydowanie częściej (niezapomniane dla mnie hasło małżonki "nie biegaj w każdy weekend" podczas sesji fotograficznej), często terminy udało się pokryć się (Berlin, Praga, Trójmiasto) i wówczas w trakcie kilkudniowego wyjazdu przypadał też czas na wzięcie udziału w zawodach :-)

Mała rada sprzed kilku lat od małżonki (fot. Katarzyna Pawlak)

Aktualnie tak naprawdę mam już zaplanowane starty na pierwszą połowę roku. W drugiej na pewno wezmę udział w jesiennym maratonie (najprawdopodobniej "u siebie", w Toruniu) i zapewne kilku krótszych biegach (np. tradycyjnie już Gniewkowo, może Gniezno).

Wiosna będzie aktywna, ale pierwszy raz zaczynam sezon od zrealizowanych wcześniej wszystkich celów. Do pokonanego wcześniej maratonu poniżej 3h30m, w zeszłym roku doszły złamane kolejne bariery - 1h30m w półmaratonie oraz 40m w biegu na 10 km. W związku z tym ten sezon będzie (przynajmniej w założeniach) zupełnie na luzie, chociaż oczywiście jakieś cele sobie postawiłem - utrzymanie się w pobliżu życiówek będzie mile widziane :-)

A tak oto przedstawia się mój harmonogram na najbliższe miesiące:
- 04.03. - VI Zimowy Bieg Dębowy - od lat najlepszy sprawdzian możliwości na początku przygotowań do całego sezonu,
- 26.03. - 10. PKO Poznań Półmaraton - jedno z moich ulubionych miejsc do biegania, więc na jubileuszowym półmaratonie nie może mnie zabraknąć,
- 02.04. - VII Pabianicki Półmaraton - debiut w tej imprezie, słyszałem wiele pozytywnych opinii, trzeba je zweryfikować,
- 23.04. - DOZ Łódź Maraton z PZU - powrót w miejsce, w którym pierwszy raz przebiegłem maraton poniżej 3h30m,
- 30.04. - Run Toruń - kolejna odsłona bardzo popularnej imprezy ze świetnymi medalami,
- 13.05. - IV Bieg Rycerski - debiut w chwalonych przez biegaczy zawodach,
- 20.05. - VIII Kwidzyński Bieg Papiernika - jeden z najlepiej zorganizowanych biegów w Polsce, tradycyjnie za darmo.

Najważniejsze imprezy to oczywiście starty w Poznaniu i Łodzi. To właśnie pod maraton już za kilka dni rozpocznę kolejną rundę 12-tygodniowego treningu, który jak do tej pory sprawdzał się wyśmienicie. Ponownie, w porównaniu do oryginału, 5 dni biegowych w tygodniu zredukuję do 4 - ten manewr skutkował bardziej wypoczętymi nogami przy braku spadku możliwości (testowałem obydwa warianty) i wytrzymałości. 

Dodatkowym argumentem przemawiającym za "oszczędniejszym" bieganiem jest to, że tym razem nie stawiam przed sobą celu w postaci kolejnej życiówki.

Latem nie przewiduję wielkiej ilości startów, po prostu wysokie temperatury nigdy nie służyły w moim przypadku przyjemnemu bieganiu. Zdecydowanie bardziej preferuję dwucyfrowe mrozy od upałów.

piątek, 28 października 2016

Życiówka w maratonie poprawiona o jedną przerwę na sikanie

Minęło kilka dni od 34. Toruń Marathon, mam już za sobą pierwszą przebieżkę, podczas której nogi skutecznie przypominały mi o wysiłku, jaki jest za mną. Chyba mogę stwierdzić, że bieg ten kosztował mnie najwięcej wysiłku z wszystkich dotychczasowych siedemnastu na dystansie 42 km.

Mocna ekipa przed startem (fot. Piotr Marach)

W chłodny niedzielny poranek, po spokojnej pobudce i lekkim śniadaniu udałem się w okolicę startu, który mieścił się ok. 3 km od domu. Taki jest plus startu w zawodach w swojej miejscowości - nie trzeba zrywać się w środku nocy lub wybierać dzień wcześniej, by odebrać pakiet. Kolejny jest taki, że co chwilę można się witać z kimś znajomym - pożartować, ponarzekać, zrobić sobie pamiątkową fotkę. Gdyby tylko nie wysiłek, który przed nami, byłby to idealny piknik ;-)

Humory dopisują (fot. Jan Chmielewski)

Maraton ten był przynajmniej z kilku powodów wyjątkowy:
- pierwszy raz, na spokojnie, zorganizowany przez nowe osoby (zeszłoroczny był niejako "kredytem zaufania" od biegaczy z powodu małej ilości czasu na odpowiednie przygotowanie biegu),
- w końcu dane mi było biec trasą w 100% przebiegającą przez moje miasto, nie przez okoliczne wsie, z akcentami toruńskimi (kilka początkowych i końcowych kilometrów),
- pierwszy raz nie biegłem, jak to ujął przed startem mój sąsiad Michał, "na jednym baku" - zaopatrzyłem się w żele ;-)
- miał to być debiut mojej córki w roli kibicki na finiszu (okazało się, że jednak zasnęła w wózku, ale to nieważne...), co miało mnie ponieść na ostatnich metrach przed metą.

Dyszka za nami, lecimy dalej (fot. Jan Chmielewski)

Biegaczom zafundowano lekko stresującą sytuację, gdyż w obrębie strefy startowej, dla ponad 1000 zawodników (maratończycy + uczestniczy towarzyszącego biegu na 10 km) zapewniono (uwaga, uwaga!) jeden toi-toi... Były co prawda jeszcze toalety w szkole (będącej Biurem Zawodów), jednak dystans kilkuset metrów od startu skutecznie zniechęcał do skorzystania z tej opcji.

Punktualnie o 9:05, zaopatrzony w spersonalizowany numer startowy z motywującym hasłem "Zaraz Wracam" ruszyłem w trasę. Założeniem było ukończenie maratonu w czasie 3h17m, więc zegarek ustawił mi docelowe tempo na 4m40s, co okazało się zakresem bardzo komfortowym. Starówka, "stary most", moja "dzielnia" po drugiej stronie Wisły, "nowy most" - dystans mijał szybko i przyjemnie. Po 4-5 km zaczęło się masowe wyprzedzanie biegaczy na 10 km (którzy wystartowali 5 minut wcześniej), co na niektórych fragmentach utrudniało utrzymanie optymalnej prędkości. Znacznie przerzedziło się tuż przed wbiegnięciem w obszar największego toruńskiego osiedla mieszkaniowego "Na Skarpie", gdyż właśnie tam kończyła się trasa krótszego biegu.

Pozdrowienia dla wszystkich leniuchujących w niedzielny poranek! (fot. Sebastian Sierant)

Na 12 kilometrze miałem okazję biec tuż pod balkonem bloku, w którym się wychowałem, dalej trasa prowadziła niemal na trasę wylotową w stronę Warszawy. Tam czekał nas nawrót. Byłem po pierwszej dawce żelu, który właśnie zaczął działać. Wirtualny Partner wskazał, że już po 15 kilometrach dość istotnie przekroczyłem założenia i szacowany czas ukończenia maratonu wynosił 3h12m!!! Starałem się zwolnić, jednak nogi kręciły jak oszalałe. Wiedziałem, że w końcu się to na mnie zemści, ale nie mogłem nic zrobić - udawało mi się przystopować na kilkanaście metrów...

Głupich min ciąg dalszy (fot. Grzegorz Grabowski)

Ostatnim trudniejszym akcentem miał być podbieg na "Średnicówkę", w okolicy półmetka. Sprawnie poszło, niejako nagrodą była teraz płaska trasa aż do samego końca. Kolejne dawki żelu co ok. 8 km powinny mnie wzmacniać, i rzeczywiście tak było, aż do krytycznego 32 km. Tam po raz pierwszy poczułem skurcz w zewnętrznej części uda. Po chwili ustąpił, jednak zacząłem ostrożniej podchodzić do pozostałego do pokonania dystansu. Poważniejsze problemy zaczęły się kilometr później, gdyż nie byłem w stanie pokonać więcej niż kilkaset metrów bez przejścia w marsz. Jak się później okazało, głównym podejrzanym tej sytuacji mogła być zbyt duża dawka kofeiny, jaką spożyłem w żelach (cóż, będzie nauczka na przyszłość).

Jeszcze 200 metrów i fajrant! (fot. Marlena Lewandowska)

Rozpoczęła się dramatyczna walka o wynik końcowy. "Zapas" 3 minut nad celem 3h17m gwałtownie zaczął topnieć, w okolicach Motoareny (38. kilometr) nie pozostało z niego już nic. Desperacki strzał w postaci "żelka" nie pomógł, wiedziałem, że pozostało mi jedynie szarpanie się na choćby symboliczną poprawę zeszłorocznej życiówki (3h19m52s). Moimi wiernymi towarzyszami ostatniego fragmentu był ból i zniechęcenie, jednak resztką sił zmuszałem się do przebycia reszty dystansu. Po wbiegnięciu na Bulwar Filadelfijski (400 metrów do końca) zauważyłem bramę-metę, która wydawała się cholernie daleko. Nie miałem już ochoty na nic, jednak z pomocą przyszła nieoceniona żona z "młodą" w wózku - ich widok dodał sił, których już mieć nie powinienem. Z grymasem bólu złapałem głęboki oddech by rozpocząć finisz. Kilka ostatnich szarpnięć nóg i już - była upragniona meta! Nie byłem w stanie cieszyć się z tego, że właśnie wydarłem nową życiówkę - 3h19m36s!!! 

Zrobiłem to, jest życiówka! (fot. Grzegorz Grabowski)

Poprawa, zaiste, wielka, o niecałe 20 sekund, jednak dla mnie było to tak samo cenne, jak gdybym złamał czas 3h. Wiedziałem ile mnie kosztowały ostatnie kilometry i że zasłużyłem na tę nagrodę!

Tu należą się wielkie podziękowania pani, która za metą pomagała w zdjęciu chipa ze sznurowadła. Obawiałem się o kolejny skurcz w przypadku schylania, więc okazało się to dla mnie zbawienne. Miałem tylko siłę by lekko się uśmiechnąć w podziękowaniu - pierwszy raz spotkałem się z tego typu pomocą wolontariusza. DZIĘKI!

Po wysiłku zasłużony posiłek regeneracyjny :-)

Zdaję sobie sprawę z błędów, które popełniłem - jak to często bywa przedobrzyłem, dałem się porwać nogom napędzanym "dopalaczami", które (przynajmniej w pierwszej połowie biegu) niepotrzebnie zawierały kofeinę.

Już po pierwszym ochłonięciu dopadła mnie jedna myśl: człowiek biegnie niemal 3,5 godziny, by pokonać swój osobisty rekord o kilkanaście sekund, więc wniosek jest jeden - w takich sytuacja jedna przerwa na siku może pozbawić upragnionego celu. Więc, biegaczu, sikaj z rozwagą i zegarkiem w ręku! ;-)

czwartek, 29 września 2016

130 pięter, czyli fajnie być 10. "góralem" wśród maratończyków :-)

Plan treningowy mający na celu odpowiednio przygotować się do październikowego Toruń Marathon w pełni. 8 z 12 tygodni zakończyliśmy w minioną niedzielę. Zamiast standardowego dłuższego wybiegania (ew. BNP na odcinku ponad 20 km) zdecydowaliśmy się wybrać do wielkopolskiego sierakowa, by wziąć udział w drugiej edycji Maratonu Puszczy Noteckiej. Był to jednocześnie mój debiut w maratonach przełajowych.

Taki tłok był tylko na pierwszych kilometrach (fot. Daniel Musiał)

Biegliśmy zupełnie bez presji wyniku, nie patrząc na tempo, nie szacując końcowego czasu. Mogliśmy więc skupić się na dobrej zabawie podczas pokonywania kolejnych kilometrów malowniczej trasy. Zazwyczaj nie zwracam uwagi na widoki towarzyszące biegowi, jednak tym razem nie można było nie zauważyć pięknego krajobrazu. Mniejsze lub większe zbiorniki wodne, wąskie pasy lądu między nimi, droga prowadząca środkiem lasu, wszechobecne wzniesienia terenu. To wszystko przy fenomenalnym i głośnym dopingu wolontariuszy, których mogło być nawet więcej niż biegaczy (bieg należy do kameralnych, z limitem 300 osób w półmaratonie i 300 osób w maratonie).

Perfekcyjna organizacja biegu była widoczna, dosłownie, na każdym kroku. Niemalże wszystkie korzenie i inne ewentualne "przeszkadzajki" pomalowano rzucającą się w oczy farbą, oznaczenie trasy nie pozwalało na zgubienie się w puszczy :-) Wspomniani wolontariusze już z dużej odległości widoczni byli na zakrętach lub w miejscach mogących budzić wątpliwość co do kierunku biegu.

W tak pięknych okolicznościach przyrody... (fot. Daniel Musiał)

Jednak rzeczą, która pozostanie w pamięci chyba najdłużej jest odcinek w okolicach 15. (a później 26. km - biegliśmy dwie pętle o długości półmaratonu). W pewnym momencie trasa wzdłuż drogi kończyła się, zablokowano ją taśmą i wozem strażackim. Z pewną konsternacją rozglądaliśmy się, gdzie podążać dalej i naszym oczom ukazała się uśmiechnięta dziewczynka z drożdżówką, którą częstowała biegaczy. Nie byłoby w tym nic szczególnie dziwnego, gdyby nie to, że stała ona przy otwartej bramie wjazdowej do swojego domu zapraszając tym samym do biegnięcia przez podwórko. Okazało się, że właśnie tak to zaplanowano - trasa prowadziła przez gospodarstwo! Witały nas tam pozostałe dzieci oraz sam właściciel, odświętnie ubrany, robiący pamiątkowe zdjęcia. Trochę zawodów mam na koncie, jednak to było coś zupełnie niespodziewanego. Nawet najbardziej zmęczona twarz musiała się w tym momencie uśmiechnąć :-)

Nie można pominąć elementu, który jest cechą charakterystyczną biegu przełajowego, czyli podbiegów. Tych było co niemiara, na jednym z nich wytyczono lotną premię. Na widok pagórka, na który należało wbiec jak najszybciej westchnąłem i po zachęcie Michała ruszyłem przed siebie. Zdziwiłem się, gdy na szczycie nie zauważyłem maty odczytującej chipy, a więc odnotowującej wynik odcinka, więc musiałem biec dalej. Po minięciu kolejnego zakrętu miałem ochotę zapłakać. Okazało się, że wspomniana premia kończy się ok. 200 metrów dalej, tyle że "dalej" oznaczało raczej "wyżej", gdyż wzniesienie było niemal pionowe ;-) Na drugim okrążeniu wiedzieliśmy już, że najlepiej pokonać ten fragment grzecznie i spokojnie wchodząc ;-)

W okolicach półmetka humory dopisywały... (fot. Daniel Musiał)

Miłą niespodzianką był fakt, że ostatecznie w klasyfikacji wspomnianej premii zająłem 18. miejsce w stawce wszystkich biegaczy i jednocześnie byłem wśród nich 10. maratończykiem. Opłacało się trochę poszaleć podczas "wspinaczki" :-)

Nasza 4-osobowa grupka toruńskich maratończyków ostatecznie nieco się rozdzieliła i każdy z nas dobiegł do mety indywidualnie. Piotr na ok. 35. kilometrze stwierdził, że go spowalniamy i poleciał w poszukiwaniu saren, w efekcie ukończył bieg z wynikiem 4h06m. Mi udało się stracić do niego tylko dwie minuty, dzięki czemu mój punkt odniesienia w przypadku ewentualnych startów w maratonie przełajowym to 4h08m17s. Zaraz po mnie zameldował się Michał, a po nim Paweł. W strefie biegacza był pełen "wypas" - leżaki, piwo, ciasto, lody, makaron, kawa, owoce - to wszystko bez limitu. Można też było skorzystać z masażu.

Zasłużony relaks (fot. Michał Sołecki)

Takie wyprawy na długo pozostają w pamięci. Uwielbiam kameralne biegi, zorganizowane z pasją, przygotowane perfekcyjnie (nawet biuro zawodów umieszczono w wyjątkowym miejscu - na ostatniej kondygnacji zamku, będącym jednocześnie lokalnym muzeum). Do tego ciężka, wymagająca trasa w przepięknej lokalizacji. Aż chce się mieć więcej takich "treningów".

Wracając do domu rzuciłem okiem na zegarek, by przeanalizować kilka statystyk przebytego dystansu. Jednym z sugerowanych dziennych celów (obok np. liczby kroków czy czasu intensywnego treningu) wskazywanych przez mojego Garmina jest liczba pokonanych pięter. Okazało się, że tego dnia założenia przekroczyłem dość istotnie - zamiast wspinać się 10 pięter, zaliczyłem ich przez te 4 godziny... 130!

Aż chce się wracać!

piątek, 20 maja 2016

W życiu potrzebny jest luz - dotyczy to także sznurowadeł...

Zeszłotygodniowy pobyt nad morzem należy uznać za udany. Wbrew wszelkim prognozom pogoda dopisała i sobotni dzień, poprzedzający 2. PZU Gdańsk Maraton spędziliśmy na rodzinnym spacerze, podczas którego nastąpił pierwszy kontakt Młodej z dużą ilością piasku i jeszcze większą ilością wody :-)

Sobotni relaks

Po południu rozpoczęliśmy przygotowania do niedzielnego startu. Spokojnie udaliśmy się do hali Amber Expo, przy okazji znalazłem odpowiednie miejsce do parkowania, aby uniknąć zakorkowanych ulic w drodze powrotnej z maratonu do wynajmowanego mieszkania. Dużym zaskoczeniem był "rozmach", z jakim zorganizowano targi sportowe towarzyszące weekendowemu wydarzeniu. Cudzysłów jak najbardziej zamierzony - naliczyłem łącznie mniej niż 10 budek z wystawcami, z czego może 2-3 posiadały jakikolwiek asortyment sportowy, więc poszukiwanie nowych butów treningowych musiałem odłożyć, bo jedynie stoisko Decathlonu miało w ofercie jakiekolwiek obuwie... Smutny to był widok...

Taki numer... (fot. Aneta Janczarska)

Pakiet odebrany szybko i sprawnie, koszulka okazała się tak samo udana, jak to było prezentowane przez organizatora - jest ona chyba najładniejsza w kolekcji, którą uzbierałem przez kilka lat biegania w imprezach masowych.


Wieczór to rodzinne "pasta party" w zaciszu mieszkania i wybór odzieży na start. Oczywiście największy problem miałem z wytypowaniem odpowiedniej koszulki, i jak zwykle, nieoceniona okazała się małżonka, która zdecydowanym wskazaniem "ta!" ucięła wszelkie wątpliwości ;-)

Niedzielny poranek tuż przed moim jubileuszowym, piętnastym maratonem, był dość spokojny - moim głównym planem na wiosnę były życiówki w półmaratonie, "królewski dystans" pozostawiłem sobie niejako na deser. Jednak nie byłbym sobą, gdybym miał biec tak po prostu, bez jakichkolwiek wytycznych, zatem ambitnie ustawiłem sobie wirtualnego partnera na czas 3h17m, czyli wynik o 2 minuty lepszy od dotychczasowej życiówki :-)

Powoli do przodu... (fot. Henryk Witt)

Przez pierwszych 30 km biegłem bez żadnego napięcia, ze spokojem pochłaniałem dystans, robiąc "swoje", utrzymując tempo w okolicach 4:37 min/km, co dawałoby wynik lepszy od założeń. Niestety okazało się, że to nie był ten dzień. Nie mam zamiaru zrzucać winy na cokolwiek, po prostu głowa przestała nadawać pozytywne sygnały do nóg i ostatnie 10 km okazało się straszną męczarnią. Skumulowało się kilka rzeczy, których nie powinienem ignorować:

- możliwe przetrenowanie - przez półmaratońskie ambicje i chęć kontynuowania planu treningowego aż do maratonu miałem 18 tygodni planu treningowego (10 tygodni przygotowań do półmaratonów, kolejne 8 do maratonu);

- przejście z negative split na równe tempo przez cały dystans - stwierdziłem, że przy średnim tempie 4:40 min/km NS byłby zabójczy (zbyt szybkie ostatnie 14 km), jednak moje nogi chyba przyzwyczaiły się do wcześniejszej taktyki i początek był dla nich za mocny;

- szkolny błąd popełniony przed startem (którego nigdy wcześniej nie popełniłem!) - za mocno związane sznurowadła! Po 10 km stopy zaczęły lekko puchnąć i wówczas zrozumiałem, co zrobiłem źle. Pierwsza korekta wiązania na 15. km, druga 7 km później niewiele dały, szkoda została wyrządzona i do końca biegu (oraz przez kolejne dni) czułem pulsujący ból w miejscu otarć. Nie wspominając o wybiciu z rytmu na tych przymusowych postojach.

Moje pierwsze zdjęcie "w locie" (fot. Agnieszka Soboń)

Po 35 km wiedziałem, że życiówki nie będzie i siły mnie opuściły. Co kilkaset metrów przestawałem biegać, zmagając się ze zniechęceniem, jednak mimo wszystko parłem do mety. 

 Zmęczony, ale szczęśliwy - piętnasty maraton ukończony! (fot. Agata Masiulaniec)

W tej całej sytuacji najbardziej zaskakujący jest czas, z jakim ukończyłem bieg. 3h24m13s to mój trzeci historyczny wynik, jedynie o niecałe 5 minut gorszy od życiówki, więc w żaden sposób nie mogę uznać tego startu za porażkę. Solidnie przepracowana pierwsza część sezonu i dobre wyniki na dystansach o połowę krótszych dały podstawę do szybkiego biegu mimo przeciwności i przemęczenia. 
Cała dramaturgia jak na dłoni...


Dobrze gonić króliczka, nie można zawsze go łapać. Dajmy sobie trochę luzu - naszym sznurowadłom też! ;-)


niedziela, 1 listopada 2015

Mój najdziwniejszy maraton...

Do zeszłej niedzieli miałem za sobą 13 maratonów, ale dopiero ten czternasty okazał się najbardziej zdumiewający.

 Mój szczęśliwy numerek?

Dwa tygodnie po rekordowym dla mnie Poznań Maraton postanowiłem jedynie przyjemnie zakończyć sezon, jeśli chodzi o zawody na "królewskim dystansie". Rok temu, po Berlin Marathon, kiedy to byłem niesiony zdobyciem wyniku 3h30m, miałem zamiar równie mocno pobiec w Poznaniu. Nastawiłem się na ciężkie treningi już po kilku dniach i w efekcie podczas jednego z podbiegów naciągnąłem sobie mięśnie brzucha, z czym borykałem się potem przez kilka miesięcy. Teraz miałem jeszcze odpowiednie doświadczenie po tegorocznej wiośnie, kiedy to po świetnym wyniku w Łodzi po prostu nie dałem rady utrzymać dobrej dyspozycji dwa tygodnie później, w Pradze.

Ostatnie chwile przed startem

Tym razem chciałem być mądrzejszy po wszystkich przebiegniętych maratonach. Postawiłem na 4 dni lenistwa biegowego (tylko ćwiczenia w domu), dopiero w piątek trochę potruchtałem, potem co drugi dzień przebieżki po ok. 13 km. Taki był mój cykl przygotowań do maratonu w moim rodzinnym mieście. W tzw. międzyczasie miałem istną karuzelę dot. założeń co do planowanego wyniku:

1) Zapytanie do organizatora o zapotrzebowanie na pacemakerów
   - zaoferowałem siebie na czas 4h00m
2) Nie będę pacemekerem - brak chętnych na inne czasy
   - czyli biegnę spokojnie na 3h45m z Michałem
3) Michał nie biegnie - nie doleczył przeziębienia i nie chce ryzykować, tym bardziej, że od Maratonu Warszawskiego nie biegał
   - a więc biegnę sam na założone wcześniej 3h45m, no może 3h30m ;-)
4) Będę pacemekerem - znaleźli się chętni, szczegóły będą dograne w ostatnich dniach przed startem
   - pozostaje jednak bieg na 4h00m
5) przy odbiorze pakietu startowego dowiaduję się, że jednak nie będę "zającem", bo ostatecznie nie zebrała się odpowiednia grupa...
   - wracam do koncepcji 3h30m.

Z takim kibicem żaden dystans nie jest straszny! (fot. Aneta Janczarska)

Tak więc wirtualnego partnera w zegarku ustawiłem na ten właśnie wynik. Jako że nie miałem wielkiego ciśnienia na rezultat końcowy, pofolgowałem sobie żywieniowo. Pod wieczór zaserwowałem pierogi (gotowane, nie smażone), żurek, szklankę słynnej nalewki mojej babci - miodówki. Zagryzałem ją kabanosami... Aneta z przekąsem spoglądała na moją dietę, wątpiąc, czy w ogóle wstanę w niedzielę rano i pobiegnę...

Wstałem, pobiegłem ;-)

Spodobało mi się takie pokonywanie kilometrów zupełnie bez stresu, jedynie z pragnieniem uzyskania rozsądnego wyniku. Pogoda nie była najgorsza (co prawda cieplej o kilka stopni niż w Poznaniu, ale pochmurno i wilgotno, co zwiększyło odczucie chłodu), motywowała do utrzymania odpowiedniego tempa, by nie wytracić temperatury ciała. Podczepiłem się do jednej grupki, potem do kolejnej. Stroiłem głupie miny do obiektywów aparatów, uśmiechałem się do znajomych na nawrocie po ok. 15 kilometrach, po prostu starałem się bawić jak najlepiej - wszak miałem ku temu powody po wspaniałym dla mnie sezonie.

O, cześć, Grzesiu! (fot. Grzegorz Perlik)

Na półmetku okazało się, że przy utrzymaniu tempa jest szansa na 3h30m, więc czego było chcieć więcej? Moje nogi przyzwyczajone do pokonywania maratonów metodą Negative Split nie podzielały tego spokoju i zaczęły podkręcać tempo. Czułem, że kadencja wzrasta, rytm się ustabilizował, zacząłem wręcz płynąć do przodu, wyprzedzając kolejne osoby. Na 27. kilometrze zauważyłem przyczajonego na poboczu Grzesia, który czujnie dokumentował przebiegnięcie każdego zawodnika. Usiadłem przy nim na chwilkę, porozmawialiśmy i stwierdziłem, że czas gonić osoby, które w tym czasie się oddaliły. Nogi ponownie przyspieszyły, do tego mózg zamiast ostudzać zapał i wzbudzać lenistwo, podsunął mi myśl:

"A może by tak życióweczka?" 

 W tak pięknych okolicznościach przyrody... (fot. Jan Chmielewski)

Szybkie spojrzenie na zegarek, błyskawiczne uruchomienie wewnętrznego Excela, i po ok. 30 kilometrach okazało się, że ten szaleńczy plan ma prawo się powieźć... Mało tego, wracając do Torunia (czyli na ostatnich 5-7 km) wszystko wskazywało na to, że (uwaga, uwaga) mam szansę złamać czas 3h20m czyli pobić życiówkę o ponad 2 minuty!!!

Nigdy do tej pory nie miałem takiej energii na końcówce maratonu. Czułem wręcz uciekające sekundy, wiedziałem, że każdy krok zbliża mnie do niemożliwego. Wybiegnięcie na ostatni kilometr z widoczną halą Arena Toruń (w jej pobliżu usytuowano metę), mijam Milenę robiącą zdjęcia i dopingującą mnie do ostatniego wysiłku. Zbliżam się do nawrotu na ostatnią prostą, motywuję kibiców do wsparcia. Nogi rwą do przodu ostatkami sił, widzę bezlitosny zegar zbliżający się do wskazania czasu brutto powyżej wymarzonego wyniku...

 Dobrze jest, świetnie jest! (fot. Milena Ratajczak)

Wpadam na metę z dzikim rykiem, bo wiem, że coś, o czym w ogóle nie myślałem, stało się faktem. Czas netto 3h19m50s!!!

Meta!!! (fot. Patryk Młynek)

Przeszczęśliwy, ale piekielnie zmęczony, zauważam Asię, Paulinę, Piotra - to od nich odbieram pierwsze gratulacje, kiedy jeszcze nie mogę złapać oddechu...

Po powrocie do domu okazało się, że ostatecznie zająłem świetne, 76. miejsce, a w klasyfikacji Mistrzostw Torunia w Maratonie byłem 14-ty! Rewelacja :-)

I kto jest debeściak?!? (fot. Patryk Młynek)

Minął tydzień a ja nadal nie wiem, jak to wszystko się udało, skoro nie miało prawa się wydarzyć. Udowodniłem sobie, jak wiele zależy od nastawienia, jak bardzo "biegnie" głowa. Z odpowiednim humorem można osiągnąć tak wiele bez ustalenia strategii, kombinowania, odpowiedniej diety przed startem. Po prostu trzeba "biec swoje" :-) Oczywiście bez odpowiedniego przygotowania do maratonu nie zdziała się wiele, jednak mózg ma większy udział, niż do tej pory szacowałem.

Mój "złoty" medal :-)

Co teraz? Za tydzień szybki bieg na "dyszkę" w Gniewkowie, potem Bieg Niepodległości w Łubiance i przerwa w zawodach aż do Półmaratonu Św. Mikołajów. Ostatnie dwa treningi (spokojne wybiegania na kilkanaście kilometrów) wskazują, że nogi muszą odpocząć i nie mogę złapać odpowiedniego rytmu, więc nie zakładam niczego w przypadku najbliższego wyścigu. Może być czas 42 minut, ale i 44 minuty są realne. Dla mnie najważniejsze jest to, że spotkam się ze znajomymi osobami i znowu będę mógł się dobrze bawić :-)

czwartek, 15 października 2015

Co to był za weekend!!!

Nieco ochłonąłem po emocjach, których doświadczyłem przez ostatnich kilka dni... Staram się pozbierać to, co udało mi się osiągnąć.

W piątek, jako ostatni akcent przed Poznań Maraton, wziąłem udział w trzeciej i ostatniej odsłonie cyklu "Twarde Piątki", czyli wieczornym bieganiu w Toruniu na dystansie 5km. Założenia były takie, że po dwóch występach zwieńczonych życiówkami (19m42s, następnie 19m34s), tym razem będzie to bieg treningowy, bez ryzykowania kontuzją przed niedzielnym występem. Jednak, jak to zazwyczaj u mnie bywa, wyszło bezkompromisowo. Ruszyłem ostro do przodu, starając się tym razem nieco inaczej rozłożyć tempo - zamiast szybszego pierwszego i ostatniego kilometra (kosztem szybkości w połowie dystansu), wszystkie okrążenia pokonałem z w miarę wyrównanym czasem. 

Tak w ciemnościach biegnie się po życiówkę! (fot. Toruń Marathon)

Miałem nadzieję, że sił wystarczy na pokonanie bariery 19m30s, i faktycznie, udało się. Niesiony chłodnym piątkowym powietrzem wpadłem na metę z czasem 19m20s!!! Oznacza to, że w ciągu dwóch tygodni poprawiłem się o ponad 20 sekund - dla mnie rewelacja, szczególnie że już pierwszy z osiągniętych rezultatów był blisko minutowym progresem w stosunku do poprzedniej życiówki!


Komplet medali i moje szczęśliwe buty na krótkie, szybkie biegi

Uzyskany czas pozwolił mi na spokojne utrzymanie się w top 20 klasyfikacji generalnej "Twardych Piątek", w której ostatecznie znalazłem się na 15. miejscu, na ponad 200 uczestników.

Takie wyniki pozytywnie odbiły się na mojej psychice przed niedzielnym maratonem. 

Wyruszyliśmy z Torunia przed 5 rano, żeby na miejscu zameldować się w okolicach godziny 7, co pozwoliło nam na spokojne dostanie się w okolice startu i przygotowanie się do biegu. Temperatura w okolicach 0 stopni nie przypominała w niczym poprzednich poznańskich startów, do tego zapowiadano ostry wiatr. Na szczęście było dużo przyjemniej - chłodu nie odczuwało się prawie wcale, wiatr też nie przeszkadzał na trasie - no może poza ostatnimi trzema kilometrami, ale wtedy przecież wszystko wydaje się przeszkodą ;-)

 Było chłodno, ale za to słonecznie

Wyruszyłem uzbrojony w opaskę z czasem 3h19m - co prawda nie liczyłem na nową życiówkę, ale początkowy bieg na taki wynik dawał mi większe szanse na ukończenie w okolicach 3h30m w przypadku osłabnięcia w końcówce. Okazało się, że sił wystarczyło na to, co mimo wszystko miałem skryte w marzeniach, czyli przekroczenie 3h25m - nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa po przebiegnięciu przez INEA Stadion, czyli na 37km. Mimo wszystko udało mi się utrzymać w miarę równe tempo, które wystarczyło na moją, a jakże, życiówkę: 3h22m36s!!!

 Nie było czasu na podziwianie stadionu "od środka"

Muszę przyznać, że byłem w szoku przez całą drogę powrotną do domu - naprawdę sądziłem, że nic lepszego niż wiosenny rekord już nie osiągnę, a tu taka niespodzianka! Okazuje się, że jednak tkwi we mnie jeszcze pewien potencjał :-)

Na pochwałę dla organizatorów zasługuje zmiana trasy - oczywiście rewolucji tu nie było, jednak niejako "odwrócenie" kierunku, przebiegnięcie przez stadion pod koniec dystansu zamiast początkowego fragmentu, dodatkowo wrażenie jednego wielkiego zbiegu przez pierwsze kilometry - to wszystko sprawia, że jest ona w obecnej postaci znacznie ciekawsza i przyjaźniejsza dla biegacza niż dotychczasowa.

 Ostry finisz w pogoni za cennymi sekundami

Poznański maraton jest dla mnie wyjątkowym biegiem. To tutaj miał miejsce mój drugi bieg na "królewskim dystansie", który udowodnił, że na takie zawody trzeba być przygotowanym. Miałem wówczas niedoleczoną kontuzję, co zemściło się na mnie okrutnie - druga połowa dystansu to była walka z samym sobą, więcej chodzenia niż biegania, do tego problemy żołądkowe (hasło "schabowe" do dziś wśród znajomych biegaczy budzi uśmiech na twarzy...). To nie mogło się dobrze skończyć i rzeczywiście tak było - wynik 4h07m nie oddaje nawet w połowie zmęczenia i zniechęcenia, jakie były mi dane.

Z drugiej strony w Poznaniu kończyłem zdobywanie Korony Maratonów Polskich, więc zeszłoroczne wrażenia były zgoła odmienne od wcześniejszych wspomnień.

No i występ w 2015 z kolejną życiówką, zbliżająca mnie do kolejnej bariery - może za rok wrócę tu, by pobiec w czasie krótszym niż 3h20m?

 Konsekwentnie realizowany plan treningowy przyniósł niespodziewanie dobry rezultat i wiarę we własne możliwości

Jest czwartek. Do dnia dzisiejszego odpuściłem sobie bieganie, pozostałem jedynie przy rowerze (droga do pracy) i ćwiczeniach w domu. Jednak należy skończyć to lenistwo i ruszyć w trasę. Za nieco ponad tydzień kolejny maraton, tym razem na miejscu, w Toruniu, więc nie będę już musiał wstawać przed świtem ;-) Biec będę w tempie konwersacyjnym, żeby ukończyć zawody ze znajomymi w czasie 3h45m - 4h00m.

 Lepiej tego ująć nie można - to może jeszcze życiówka na "dyszkę" za miesiąc?

Kolejny poważnym sprawdzianem w tym roku będzie listopadowy bieg w Gniewkowie, gdzie szybka trasa pozwala zweryfikować swój wynik na dystansie 10km.

Ten rok już jest dla mnie wyjątkowy, do tego (odpukać) bez żadnej kontuzji, co już samo w sobie jest istotnym osiągnięciem ;-)