Pokazywanie postów oznaczonych etykietą medal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą medal. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 czerwca 2017

Wyjątkowa Dycha Kowalewska

Czerwcowe zawody w Kowalewie Pomorskim są bardzo specyficzne. Mimo że dystans nie jest znaczny (10 km), to połączenie pogody (zazwyczaj gorąco jak w Biegu Papiernika, czyli GORĄCO) z godziną startu (11.00) i czymś dziwnie nieokreślonym na trasie, co "odcinało" mnie po 7. km sprawiało, że nie można było tu liczyć na dobre wyniki.

W tym roku nastawienie było zupełnie inne. Razem z ANIRO Run Team wyruszyliśmy pierwszy raz w komplecie, biorąc udział w klasyfikacji drużynowej i cicho licząc na otarcie się o podium. Poza tym był to również wypad rodzinny - żona miała wspierać naszą kilkunastomiesięczną córkę w debiucie biegowym, na dystansie 100 metrów. To właśnie tym występem przejmowałem się bardziej niż swoją kolejną "dyszką", ponieważ byliśmy świadkami czegoś dla nas historycznego :-)

Rodzinny skład na bieg w Kowalewie

Już po przybyciu na miejsce okazało się, że ten bieg będzie inny od poprzednich. Pogoda zdawała się w tym roku odpuścić, co mogło sprzyjać w sprawniejszym i szybszym pokonaniu dystansu. Rzeczywiście tak było. Wstępnie z Michałem ustaliliśmy przed startem, że wynik w granicach 42-43 minut będzie satysfakcjonujący, jednak po kilku kilometrach, gdy udało się ustabilizować tempo, apetyty zaczęły rosnąć. Po pokonaniu "magicznego" siódmego kilometra wiedziałem, że będzie dużo lepiej, niż oczekiwałem na początku. Wpadłem na stadion mając przed sobą tylko jeden cel, złamać w biegu 41 minut, co byłoby świetnym rozprawieniem się z dotychczasową "klątwą kowalewską". Udało się, ostatecznie dobiegłem z wynikiem 40m53s zajmując 30. miejsce w stawce ponad 220 zawodników, co jak na start na pomaratońskim roztrenowaniu jest świetnym rezultatem.

Okolice felernego zazwyczaj 7. km

To nie był koniec miłych akcentów tego dnia. Dosłownie wyrwano nas z szatni, spod pryszniców, gdyż okazało się, że ANIRO Run Team odniosło historyczne zwycięstwo w klasyfikacji drużynowej! Naszej radości nie było końca, niecierpliwie czekaliśmy na upragnione wdrapanie się na najwyższy stopień podium. W ostatniej chwili udało mi się dorwać córkę, by mogła celebrować ze mną - niech dziewczyna się przyzwyczaja! ;-)

Tak się prezentuje zwycięska drużyna!

Nie było wiele czasu na świętowanie triumfu, bo już kilka minut później miał miejsce wspomniany wcześniej debiut Martyny. Spisała się dużo lepiej niż wstępnie oczekiwaliśmy, bo przede wszystkim miała kontakt z nawierzchnią :-) Przez większość dystansu była jednak na tyle zestresowana, że musiała się wspierać ramionami małżonki. I tak oto razem dotarły do mety, by odebrać pierwszy medal - czy ostatni, to się okaże :-) Póki co wisi on w towarzystwie moich, na wyjątkowym miejscu...

Historyczny debiut 

Jak widać, sobota ta obfitowała w emocje, więc nie ma się co dziwić, że niektórzy zdrzemnęli się już w samochodzie :-)

"Ojciec, medal jak medal, na mecie dawali sprzęt do baniek!"

Kilka dni później, zdziesiątkowana drużyna Ryżowych Bolków (bez trzech kluczowych zawodników - a do łącznego czasu liczy się 3 najszybszych mężczyzn i 1 kobieta) wzięła udział w czwartej odsłonie Grand Prix Torunia w Biegach Przełajowych. Nie było szans na obronę wysokich lokat z poprzednich edycji, jednak nie złożyliśmy broni. "Swoje" zrobiłem, mieszcząc się w 1/3 stawki i notując zbliżony do wcześniejszych wynik w okolicy 24 minut na dystansie 6 km.

Do końca miesiąca pozostały jeszcze dwa starty - za tydzień Bieg Buraka w Złotnikach Kujawskich oraz kilka dni później ponowne starcie na trasie Grand Prix Torunia. Będzie to ostatni akcent przed przerwą wakacyjną, w trakcie której przyjdzie mi rozpocząć plan treningowy przed jesiennym Poznań Maraton.


piątek, 17 października 2014

Biodro wytrzymało, czyli spacerkiem po Koronę...

Uff... Trzeci maraton w przeciągu miesiąca stał się faktem.

W ostatni weekend wystartowałem w 15. Poznań Maraton, który to bieg był wieńczącym cykl Korony Maratonów Polskich. Cel jaki sobie postawiliśmy z Michałem i Waldkiem to 3:55 przebyte sprawdzoną w Berlinie metodą Marco. Pierwotnie zakładałem nieco mocniejsze tempo i czas zbliżony do niedawno zdobytej życiówki, jednak już pierwszy trening dwa tygodnie temu zrewidował to postanowienie - podczas podbiegu naciągnąłem sobie mięsień w biodrze i z lekkim dyskomfortem biegam do tej pory, więc zbytnie przyspieszenie byłoby szaleństwem.


Lans na dzielni w drodze na kolację ;-)

Toruńska Banda Łowców Koron - niestety nie w komplecie... 

Przyłapany w drodze do tymczasowej samotni...

Nieco zmodyfikowana trasa (przebiegnięcie przez stadion piłkarski, pominięcie niesławnego podbiegu po 30. km) nie dawała się specjalnie we znaki, kilometry mijały szybko i w miłej atmosferze - był czas na ucinanie sobie pogawędek czy dzielenie się wrażeniami z ostatnich biegów czy treningów.



Na ostatnich 5 kilometrach założyłem na głowę specjalnie na tę okazję przygotowaną koronę, żeby uczcić ukończenie najważniejszych maratonów w naszym kraju. Tuż przed samą metą wypatrzyłem w tłumie kibiców żonę, więc zwróciłem się w jej kierunku, żeby przekazać jej królewskiego buziaka ;-)

O, tu jest żonka! 

Metę przekroczyłem z czasem netto 3:56:15, dzięki czemu zrealizowałem swoje postanowienie, czyli każdy z maratonów ukończony poniżej 4 godzin.

Nieco ostrzejszy finisz niż dotychczasowe spacerowe tempo

Przydałoby się małe podsumowanie mojej Korony Maratonów Polskich: 

- Maraton Warszawski - 3:43:52 (ówczesna życiówka, pierwszy raz maraton poniżej 3:45)
- Dębno Maraton - 3:41:52 (ówczesna życiówka, próba atakowania 3:40)
- Cracovia Maraton - 3:41:19 (ówczesna życiówka, próba atakowania 3:40)
- Wrocław Maraton - 3:53:02 (spokojne wybieganie przed Berlin Marathon, celem było 4:00)
- Poznań Maraton - 3:56:15 (spokojne wybieganie na zakończenie sezonu, celem było 3:55)

Kochane dzieci, pamiętajcie o jedzeniu owoców...

... i innych rzeczy też ;-)

Nie są to może jakieś wybitne wyniki, jednak dla mnie jak najbardziej satysfakcjonujące. Jeśli dołożyć do tego niedawną życiówkę w Berlinie (3:30:50), ten sezon pod względem występów w maratonach był dla mnie rekordowy (5 startów, 3 życiówki). Przy okazji w Poznaniu przypadł mały jubileusz - był to mój dziesiąty start na królewskim dystansie.



Do końca roku pozostały już tylko spokojne treningi, wybiegania i Półmaraton Św. Mikołajów. W przyszłym roku z Michałem nastawiamy się bardziej na półmaratony (będziemy próbowali zbliżyć się do czasu 1:30), jednakże kilka maratonów też przebiegnę (na pewno Praga, prawdopodobnie Łódź i jeszcze jeden lub dwa jesienią).


poniedziałek, 11 listopada 2013

Make biegi not niepodległościowe zadymy

Nigdy nie uważałem się za wielkiego patriotę, jednak od kilku lat staram się na swój sposób obchodzić Święto Niepodległości. Zawsze mierziły mnie podniosłe przemarsze, wielkie hasła i ogólne przekrzykiwanie się, kto bardziej kocha Polskę i zasługuje na miano "Prawdziwego Polaka". Dlatego tak bardzo popieram rosnące w siłę grono osób, które tego dnia starają się łączyć ponad podziałami i razem z uśmiechem na twarzy zademonstrować fakt świętowania podczas wspólnego biegania.

Dwa lata temu w Łubiance rozpocząłem swoje bieganie w zorganizowanych zawodach. Mimo kilku rzeczy, które można poprawić (wiadomo, nigdy nie dogodzi się każdemu), staram się odwiedzać tę pobliską gminę i przyłączyć się do sportowych obchodów 11 listopada. Tak też było i dzisiaj.

 (fot. Jan Chmielewski)

Po dość aktywnej jesieni nie zakładałem wielkiego wyniku, sądziłem, że 48 minut na dystansie 11 km będzie miarodajnym czasem dla moich obecnych możliwości "po przejściach". 

Już w biurze zawodów pozytywnie się zaskoczyłem - do pakietu dołączono świetnie zaprojektowaną koszulkę techniczną; z tego też powodu specjalnie wybrałem o numer większą, żeby z dumą prezentować "orzełka" na nadchodzących "mroźnych" biegach, jako ostatnią, zewnętrzną warstwę.

Troszkę nas przetrzymano na starcie, na szczęście liczne grono biegaczy zapewniło ochronę przed wychłodzeniem organizmu podczas 15-minutowego opóźnienia...

(fot. Jan Chmielewski)

W tym roku zrezygnowano z transportu na start oddalony o kilka kilometrów od mety w Pigży, przez co zmodyfikowana została cała trasa. Wg mnie to zdecydowany minus. Bieg stracił wiele ze swojego dotychczasowego klimatu. Zamiast asfaltowej drogi skierowano nas na ścieżkę rowerową szerokości 3 metrów. Przez to na pierwszych 3 kilometrach trzeba było zbiegać na pobliskie pola, żeby wyprzedzić osoby biegnące turystycznie, w grupie. Chyba nie da się nauczyć ludzi, żeby ustawiali się na starcie w takim miejscu, które odpowiada zakładanemu wynikowi. Staram się nie zawadzać szybszym, jednak chyba to jest mój błąd. Wiem, powiecie, że tu nie chodzi o sportowy rezultat etc., jednak chyba nikomu nie jest miło, gdy nagle musi wręcz się zatrzymać i kombinować, jak wyprzedzić "spacerowiczów". Zazwyczaj problemu nie ma, gdy pierwsze kilometry to dość szeroka droga, tu było inaczej.

Dodatkowo zostaliśmy dziś pozbawieniu atrakcji, jaką niewątpliwie zawsze była możliwość przebiegnięcia przez Zamek Bierzgłowski. Zamiast tego mogliśmy tylko zerknąć w jego stronę i skierowano nas w lewo. Mało tego, oznaczenia na trasie chyba jednak przewidywały wstępnie ten punkt, bo od 6-tego kilometra oficjalne znaki zaczęły wskazywać dystans o 500 metrów większy niż rzeczywisty. Przepraszam w tym miejscu osoby, którym po biegu uświadomiłem, że nie pokonały jednak 11km, tylko 10,5km...

 (fot. Jan Chmielewski)

Jednak dość marudzenia - medal na mecie ładny (tym razem bez Maryjki, więc nic mnie nie parzyło w piersi, hehe...), ludzie zadowoleni, mam nadzieję, że posiłek regeneracyjny zadowolił podniebienia wszystkich biegaczy (niestety nie dane mi było skosztować, rodzinka czekała na mnie w domu, więc po dotarciu do mety był czas jedynie na kilkusetmetrowe schłodzenie mięśni i rozciąganie, po czym zapakowałem się do samochodu). Wynik 45 minut dużo lepszy niż zakładany (oczywiście po przekalkulowaniu dystansu)...


A za rok pewnie znowu odwiedzę Łubiankę... :-)

P.S. Wielkie dzięki dla Janka Chmielewskiego za ponowne wspaniałe fotograficzne pamiątki z biegu :-)