Pokazywanie postów oznaczonych etykietą negative split. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą negative split. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 maja 2016

W życiu potrzebny jest luz - dotyczy to także sznurowadeł...

Zeszłotygodniowy pobyt nad morzem należy uznać za udany. Wbrew wszelkim prognozom pogoda dopisała i sobotni dzień, poprzedzający 2. PZU Gdańsk Maraton spędziliśmy na rodzinnym spacerze, podczas którego nastąpił pierwszy kontakt Młodej z dużą ilością piasku i jeszcze większą ilością wody :-)

Sobotni relaks

Po południu rozpoczęliśmy przygotowania do niedzielnego startu. Spokojnie udaliśmy się do hali Amber Expo, przy okazji znalazłem odpowiednie miejsce do parkowania, aby uniknąć zakorkowanych ulic w drodze powrotnej z maratonu do wynajmowanego mieszkania. Dużym zaskoczeniem był "rozmach", z jakim zorganizowano targi sportowe towarzyszące weekendowemu wydarzeniu. Cudzysłów jak najbardziej zamierzony - naliczyłem łącznie mniej niż 10 budek z wystawcami, z czego może 2-3 posiadały jakikolwiek asortyment sportowy, więc poszukiwanie nowych butów treningowych musiałem odłożyć, bo jedynie stoisko Decathlonu miało w ofercie jakiekolwiek obuwie... Smutny to był widok...

Taki numer... (fot. Aneta Janczarska)

Pakiet odebrany szybko i sprawnie, koszulka okazała się tak samo udana, jak to było prezentowane przez organizatora - jest ona chyba najładniejsza w kolekcji, którą uzbierałem przez kilka lat biegania w imprezach masowych.


Wieczór to rodzinne "pasta party" w zaciszu mieszkania i wybór odzieży na start. Oczywiście największy problem miałem z wytypowaniem odpowiedniej koszulki, i jak zwykle, nieoceniona okazała się małżonka, która zdecydowanym wskazaniem "ta!" ucięła wszelkie wątpliwości ;-)

Niedzielny poranek tuż przed moim jubileuszowym, piętnastym maratonem, był dość spokojny - moim głównym planem na wiosnę były życiówki w półmaratonie, "królewski dystans" pozostawiłem sobie niejako na deser. Jednak nie byłbym sobą, gdybym miał biec tak po prostu, bez jakichkolwiek wytycznych, zatem ambitnie ustawiłem sobie wirtualnego partnera na czas 3h17m, czyli wynik o 2 minuty lepszy od dotychczasowej życiówki :-)

Powoli do przodu... (fot. Henryk Witt)

Przez pierwszych 30 km biegłem bez żadnego napięcia, ze spokojem pochłaniałem dystans, robiąc "swoje", utrzymując tempo w okolicach 4:37 min/km, co dawałoby wynik lepszy od założeń. Niestety okazało się, że to nie był ten dzień. Nie mam zamiaru zrzucać winy na cokolwiek, po prostu głowa przestała nadawać pozytywne sygnały do nóg i ostatnie 10 km okazało się straszną męczarnią. Skumulowało się kilka rzeczy, których nie powinienem ignorować:

- możliwe przetrenowanie - przez półmaratońskie ambicje i chęć kontynuowania planu treningowego aż do maratonu miałem 18 tygodni planu treningowego (10 tygodni przygotowań do półmaratonów, kolejne 8 do maratonu);

- przejście z negative split na równe tempo przez cały dystans - stwierdziłem, że przy średnim tempie 4:40 min/km NS byłby zabójczy (zbyt szybkie ostatnie 14 km), jednak moje nogi chyba przyzwyczaiły się do wcześniejszej taktyki i początek był dla nich za mocny;

- szkolny błąd popełniony przed startem (którego nigdy wcześniej nie popełniłem!) - za mocno związane sznurowadła! Po 10 km stopy zaczęły lekko puchnąć i wówczas zrozumiałem, co zrobiłem źle. Pierwsza korekta wiązania na 15. km, druga 7 km później niewiele dały, szkoda została wyrządzona i do końca biegu (oraz przez kolejne dni) czułem pulsujący ból w miejscu otarć. Nie wspominając o wybiciu z rytmu na tych przymusowych postojach.

Moje pierwsze zdjęcie "w locie" (fot. Agnieszka Soboń)

Po 35 km wiedziałem, że życiówki nie będzie i siły mnie opuściły. Co kilkaset metrów przestawałem biegać, zmagając się ze zniechęceniem, jednak mimo wszystko parłem do mety. 

 Zmęczony, ale szczęśliwy - piętnasty maraton ukończony! (fot. Agata Masiulaniec)

W tej całej sytuacji najbardziej zaskakujący jest czas, z jakim ukończyłem bieg. 3h24m13s to mój trzeci historyczny wynik, jedynie o niecałe 5 minut gorszy od życiówki, więc w żaden sposób nie mogę uznać tego startu za porażkę. Solidnie przepracowana pierwsza część sezonu i dobre wyniki na dystansach o połowę krótszych dały podstawę do szybkiego biegu mimo przeciwności i przemęczenia. 
Cała dramaturgia jak na dłoni...


Dobrze gonić króliczka, nie można zawsze go łapać. Dajmy sobie trochę luzu - naszym sznurowadłom też! ;-)


niedziela, 1 listopada 2015

Mój najdziwniejszy maraton...

Do zeszłej niedzieli miałem za sobą 13 maratonów, ale dopiero ten czternasty okazał się najbardziej zdumiewający.

 Mój szczęśliwy numerek?

Dwa tygodnie po rekordowym dla mnie Poznań Maraton postanowiłem jedynie przyjemnie zakończyć sezon, jeśli chodzi o zawody na "królewskim dystansie". Rok temu, po Berlin Marathon, kiedy to byłem niesiony zdobyciem wyniku 3h30m, miałem zamiar równie mocno pobiec w Poznaniu. Nastawiłem się na ciężkie treningi już po kilku dniach i w efekcie podczas jednego z podbiegów naciągnąłem sobie mięśnie brzucha, z czym borykałem się potem przez kilka miesięcy. Teraz miałem jeszcze odpowiednie doświadczenie po tegorocznej wiośnie, kiedy to po świetnym wyniku w Łodzi po prostu nie dałem rady utrzymać dobrej dyspozycji dwa tygodnie później, w Pradze.

Ostatnie chwile przed startem

Tym razem chciałem być mądrzejszy po wszystkich przebiegniętych maratonach. Postawiłem na 4 dni lenistwa biegowego (tylko ćwiczenia w domu), dopiero w piątek trochę potruchtałem, potem co drugi dzień przebieżki po ok. 13 km. Taki był mój cykl przygotowań do maratonu w moim rodzinnym mieście. W tzw. międzyczasie miałem istną karuzelę dot. założeń co do planowanego wyniku:

1) Zapytanie do organizatora o zapotrzebowanie na pacemakerów
   - zaoferowałem siebie na czas 4h00m
2) Nie będę pacemekerem - brak chętnych na inne czasy
   - czyli biegnę spokojnie na 3h45m z Michałem
3) Michał nie biegnie - nie doleczył przeziębienia i nie chce ryzykować, tym bardziej, że od Maratonu Warszawskiego nie biegał
   - a więc biegnę sam na założone wcześniej 3h45m, no może 3h30m ;-)
4) Będę pacemekerem - znaleźli się chętni, szczegóły będą dograne w ostatnich dniach przed startem
   - pozostaje jednak bieg na 4h00m
5) przy odbiorze pakietu startowego dowiaduję się, że jednak nie będę "zającem", bo ostatecznie nie zebrała się odpowiednia grupa...
   - wracam do koncepcji 3h30m.

Z takim kibicem żaden dystans nie jest straszny! (fot. Aneta Janczarska)

Tak więc wirtualnego partnera w zegarku ustawiłem na ten właśnie wynik. Jako że nie miałem wielkiego ciśnienia na rezultat końcowy, pofolgowałem sobie żywieniowo. Pod wieczór zaserwowałem pierogi (gotowane, nie smażone), żurek, szklankę słynnej nalewki mojej babci - miodówki. Zagryzałem ją kabanosami... Aneta z przekąsem spoglądała na moją dietę, wątpiąc, czy w ogóle wstanę w niedzielę rano i pobiegnę...

Wstałem, pobiegłem ;-)

Spodobało mi się takie pokonywanie kilometrów zupełnie bez stresu, jedynie z pragnieniem uzyskania rozsądnego wyniku. Pogoda nie była najgorsza (co prawda cieplej o kilka stopni niż w Poznaniu, ale pochmurno i wilgotno, co zwiększyło odczucie chłodu), motywowała do utrzymania odpowiedniego tempa, by nie wytracić temperatury ciała. Podczepiłem się do jednej grupki, potem do kolejnej. Stroiłem głupie miny do obiektywów aparatów, uśmiechałem się do znajomych na nawrocie po ok. 15 kilometrach, po prostu starałem się bawić jak najlepiej - wszak miałem ku temu powody po wspaniałym dla mnie sezonie.

O, cześć, Grzesiu! (fot. Grzegorz Perlik)

Na półmetku okazało się, że przy utrzymaniu tempa jest szansa na 3h30m, więc czego było chcieć więcej? Moje nogi przyzwyczajone do pokonywania maratonów metodą Negative Split nie podzielały tego spokoju i zaczęły podkręcać tempo. Czułem, że kadencja wzrasta, rytm się ustabilizował, zacząłem wręcz płynąć do przodu, wyprzedzając kolejne osoby. Na 27. kilometrze zauważyłem przyczajonego na poboczu Grzesia, który czujnie dokumentował przebiegnięcie każdego zawodnika. Usiadłem przy nim na chwilkę, porozmawialiśmy i stwierdziłem, że czas gonić osoby, które w tym czasie się oddaliły. Nogi ponownie przyspieszyły, do tego mózg zamiast ostudzać zapał i wzbudzać lenistwo, podsunął mi myśl:

"A może by tak życióweczka?" 

 W tak pięknych okolicznościach przyrody... (fot. Jan Chmielewski)

Szybkie spojrzenie na zegarek, błyskawiczne uruchomienie wewnętrznego Excela, i po ok. 30 kilometrach okazało się, że ten szaleńczy plan ma prawo się powieźć... Mało tego, wracając do Torunia (czyli na ostatnich 5-7 km) wszystko wskazywało na to, że (uwaga, uwaga) mam szansę złamać czas 3h20m czyli pobić życiówkę o ponad 2 minuty!!!

Nigdy do tej pory nie miałem takiej energii na końcówce maratonu. Czułem wręcz uciekające sekundy, wiedziałem, że każdy krok zbliża mnie do niemożliwego. Wybiegnięcie na ostatni kilometr z widoczną halą Arena Toruń (w jej pobliżu usytuowano metę), mijam Milenę robiącą zdjęcia i dopingującą mnie do ostatniego wysiłku. Zbliżam się do nawrotu na ostatnią prostą, motywuję kibiców do wsparcia. Nogi rwą do przodu ostatkami sił, widzę bezlitosny zegar zbliżający się do wskazania czasu brutto powyżej wymarzonego wyniku...

 Dobrze jest, świetnie jest! (fot. Milena Ratajczak)

Wpadam na metę z dzikim rykiem, bo wiem, że coś, o czym w ogóle nie myślałem, stało się faktem. Czas netto 3h19m50s!!!

Meta!!! (fot. Patryk Młynek)

Przeszczęśliwy, ale piekielnie zmęczony, zauważam Asię, Paulinę, Piotra - to od nich odbieram pierwsze gratulacje, kiedy jeszcze nie mogę złapać oddechu...

Po powrocie do domu okazało się, że ostatecznie zająłem świetne, 76. miejsce, a w klasyfikacji Mistrzostw Torunia w Maratonie byłem 14-ty! Rewelacja :-)

I kto jest debeściak?!? (fot. Patryk Młynek)

Minął tydzień a ja nadal nie wiem, jak to wszystko się udało, skoro nie miało prawa się wydarzyć. Udowodniłem sobie, jak wiele zależy od nastawienia, jak bardzo "biegnie" głowa. Z odpowiednim humorem można osiągnąć tak wiele bez ustalenia strategii, kombinowania, odpowiedniej diety przed startem. Po prostu trzeba "biec swoje" :-) Oczywiście bez odpowiedniego przygotowania do maratonu nie zdziała się wiele, jednak mózg ma większy udział, niż do tej pory szacowałem.

Mój "złoty" medal :-)

Co teraz? Za tydzień szybki bieg na "dyszkę" w Gniewkowie, potem Bieg Niepodległości w Łubiance i przerwa w zawodach aż do Półmaratonu Św. Mikołajów. Ostatnie dwa treningi (spokojne wybiegania na kilkanaście kilometrów) wskazują, że nogi muszą odpocząć i nie mogę złapać odpowiedniego rytmu, więc nie zakładam niczego w przypadku najbliższego wyścigu. Może być czas 42 minut, ale i 44 minuty są realne. Dla mnie najważniejsze jest to, że spotkam się ze znajomymi osobami i znowu będę mógł się dobrze bawić :-)

czwartek, 15 października 2015

Co to był za weekend!!!

Nieco ochłonąłem po emocjach, których doświadczyłem przez ostatnich kilka dni... Staram się pozbierać to, co udało mi się osiągnąć.

W piątek, jako ostatni akcent przed Poznań Maraton, wziąłem udział w trzeciej i ostatniej odsłonie cyklu "Twarde Piątki", czyli wieczornym bieganiu w Toruniu na dystansie 5km. Założenia były takie, że po dwóch występach zwieńczonych życiówkami (19m42s, następnie 19m34s), tym razem będzie to bieg treningowy, bez ryzykowania kontuzją przed niedzielnym występem. Jednak, jak to zazwyczaj u mnie bywa, wyszło bezkompromisowo. Ruszyłem ostro do przodu, starając się tym razem nieco inaczej rozłożyć tempo - zamiast szybszego pierwszego i ostatniego kilometra (kosztem szybkości w połowie dystansu), wszystkie okrążenia pokonałem z w miarę wyrównanym czasem. 

Tak w ciemnościach biegnie się po życiówkę! (fot. Toruń Marathon)

Miałem nadzieję, że sił wystarczy na pokonanie bariery 19m30s, i faktycznie, udało się. Niesiony chłodnym piątkowym powietrzem wpadłem na metę z czasem 19m20s!!! Oznacza to, że w ciągu dwóch tygodni poprawiłem się o ponad 20 sekund - dla mnie rewelacja, szczególnie że już pierwszy z osiągniętych rezultatów był blisko minutowym progresem w stosunku do poprzedniej życiówki!


Komplet medali i moje szczęśliwe buty na krótkie, szybkie biegi

Uzyskany czas pozwolił mi na spokojne utrzymanie się w top 20 klasyfikacji generalnej "Twardych Piątek", w której ostatecznie znalazłem się na 15. miejscu, na ponad 200 uczestników.

Takie wyniki pozytywnie odbiły się na mojej psychice przed niedzielnym maratonem. 

Wyruszyliśmy z Torunia przed 5 rano, żeby na miejscu zameldować się w okolicach godziny 7, co pozwoliło nam na spokojne dostanie się w okolice startu i przygotowanie się do biegu. Temperatura w okolicach 0 stopni nie przypominała w niczym poprzednich poznańskich startów, do tego zapowiadano ostry wiatr. Na szczęście było dużo przyjemniej - chłodu nie odczuwało się prawie wcale, wiatr też nie przeszkadzał na trasie - no może poza ostatnimi trzema kilometrami, ale wtedy przecież wszystko wydaje się przeszkodą ;-)

 Było chłodno, ale za to słonecznie

Wyruszyłem uzbrojony w opaskę z czasem 3h19m - co prawda nie liczyłem na nową życiówkę, ale początkowy bieg na taki wynik dawał mi większe szanse na ukończenie w okolicach 3h30m w przypadku osłabnięcia w końcówce. Okazało się, że sił wystarczyło na to, co mimo wszystko miałem skryte w marzeniach, czyli przekroczenie 3h25m - nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa po przebiegnięciu przez INEA Stadion, czyli na 37km. Mimo wszystko udało mi się utrzymać w miarę równe tempo, które wystarczyło na moją, a jakże, życiówkę: 3h22m36s!!!

 Nie było czasu na podziwianie stadionu "od środka"

Muszę przyznać, że byłem w szoku przez całą drogę powrotną do domu - naprawdę sądziłem, że nic lepszego niż wiosenny rekord już nie osiągnę, a tu taka niespodzianka! Okazuje się, że jednak tkwi we mnie jeszcze pewien potencjał :-)

Na pochwałę dla organizatorów zasługuje zmiana trasy - oczywiście rewolucji tu nie było, jednak niejako "odwrócenie" kierunku, przebiegnięcie przez stadion pod koniec dystansu zamiast początkowego fragmentu, dodatkowo wrażenie jednego wielkiego zbiegu przez pierwsze kilometry - to wszystko sprawia, że jest ona w obecnej postaci znacznie ciekawsza i przyjaźniejsza dla biegacza niż dotychczasowa.

 Ostry finisz w pogoni za cennymi sekundami

Poznański maraton jest dla mnie wyjątkowym biegiem. To tutaj miał miejsce mój drugi bieg na "królewskim dystansie", który udowodnił, że na takie zawody trzeba być przygotowanym. Miałem wówczas niedoleczoną kontuzję, co zemściło się na mnie okrutnie - druga połowa dystansu to była walka z samym sobą, więcej chodzenia niż biegania, do tego problemy żołądkowe (hasło "schabowe" do dziś wśród znajomych biegaczy budzi uśmiech na twarzy...). To nie mogło się dobrze skończyć i rzeczywiście tak było - wynik 4h07m nie oddaje nawet w połowie zmęczenia i zniechęcenia, jakie były mi dane.

Z drugiej strony w Poznaniu kończyłem zdobywanie Korony Maratonów Polskich, więc zeszłoroczne wrażenia były zgoła odmienne od wcześniejszych wspomnień.

No i występ w 2015 z kolejną życiówką, zbliżająca mnie do kolejnej bariery - może za rok wrócę tu, by pobiec w czasie krótszym niż 3h20m?

 Konsekwentnie realizowany plan treningowy przyniósł niespodziewanie dobry rezultat i wiarę we własne możliwości

Jest czwartek. Do dnia dzisiejszego odpuściłem sobie bieganie, pozostałem jedynie przy rowerze (droga do pracy) i ćwiczeniach w domu. Jednak należy skończyć to lenistwo i ruszyć w trasę. Za nieco ponad tydzień kolejny maraton, tym razem na miejscu, w Toruniu, więc nie będę już musiał wstawać przed świtem ;-) Biec będę w tempie konwersacyjnym, żeby ukończyć zawody ze znajomymi w czasie 3h45m - 4h00m.

 Lepiej tego ująć nie można - to może jeszcze życiówka na "dyszkę" za miesiąc?

Kolejny poważnym sprawdzianem w tym roku będzie listopadowy bieg w Gniewkowie, gdzie szybka trasa pozwala zweryfikować swój wynik na dystansie 10km.

Ten rok już jest dla mnie wyjątkowy, do tego (odpukać) bez żadnej kontuzji, co już samo w sobie jest istotnym osiągnięciem ;-)

piątek, 17 października 2014

Biodro wytrzymało, czyli spacerkiem po Koronę...

Uff... Trzeci maraton w przeciągu miesiąca stał się faktem.

W ostatni weekend wystartowałem w 15. Poznań Maraton, który to bieg był wieńczącym cykl Korony Maratonów Polskich. Cel jaki sobie postawiliśmy z Michałem i Waldkiem to 3:55 przebyte sprawdzoną w Berlinie metodą Marco. Pierwotnie zakładałem nieco mocniejsze tempo i czas zbliżony do niedawno zdobytej życiówki, jednak już pierwszy trening dwa tygodnie temu zrewidował to postanowienie - podczas podbiegu naciągnąłem sobie mięsień w biodrze i z lekkim dyskomfortem biegam do tej pory, więc zbytnie przyspieszenie byłoby szaleństwem.


Lans na dzielni w drodze na kolację ;-)

Toruńska Banda Łowców Koron - niestety nie w komplecie... 

Przyłapany w drodze do tymczasowej samotni...

Nieco zmodyfikowana trasa (przebiegnięcie przez stadion piłkarski, pominięcie niesławnego podbiegu po 30. km) nie dawała się specjalnie we znaki, kilometry mijały szybko i w miłej atmosferze - był czas na ucinanie sobie pogawędek czy dzielenie się wrażeniami z ostatnich biegów czy treningów.



Na ostatnich 5 kilometrach założyłem na głowę specjalnie na tę okazję przygotowaną koronę, żeby uczcić ukończenie najważniejszych maratonów w naszym kraju. Tuż przed samą metą wypatrzyłem w tłumie kibiców żonę, więc zwróciłem się w jej kierunku, żeby przekazać jej królewskiego buziaka ;-)

O, tu jest żonka! 

Metę przekroczyłem z czasem netto 3:56:15, dzięki czemu zrealizowałem swoje postanowienie, czyli każdy z maratonów ukończony poniżej 4 godzin.

Nieco ostrzejszy finisz niż dotychczasowe spacerowe tempo

Przydałoby się małe podsumowanie mojej Korony Maratonów Polskich: 

- Maraton Warszawski - 3:43:52 (ówczesna życiówka, pierwszy raz maraton poniżej 3:45)
- Dębno Maraton - 3:41:52 (ówczesna życiówka, próba atakowania 3:40)
- Cracovia Maraton - 3:41:19 (ówczesna życiówka, próba atakowania 3:40)
- Wrocław Maraton - 3:53:02 (spokojne wybieganie przed Berlin Marathon, celem było 4:00)
- Poznań Maraton - 3:56:15 (spokojne wybieganie na zakończenie sezonu, celem było 3:55)

Kochane dzieci, pamiętajcie o jedzeniu owoców...

... i innych rzeczy też ;-)

Nie są to może jakieś wybitne wyniki, jednak dla mnie jak najbardziej satysfakcjonujące. Jeśli dołożyć do tego niedawną życiówkę w Berlinie (3:30:50), ten sezon pod względem występów w maratonach był dla mnie rekordowy (5 startów, 3 życiówki). Przy okazji w Poznaniu przypadł mały jubileusz - był to mój dziesiąty start na królewskim dystansie.



Do końca roku pozostały już tylko spokojne treningi, wybiegania i Półmaraton Św. Mikołajów. W przyszłym roku z Michałem nastawiamy się bardziej na półmaratony (będziemy próbowali zbliżyć się do czasu 1:30), jednakże kilka maratonów też przebiegnę (na pewno Praga, prawdopodobnie Łódź i jeszcze jeden lub dwa jesienią).


poniedziałek, 6 października 2014

Berlin zdobyty, dotychczasowa życiówka zmiażdżona!

Już po tytule wiadomo, że podróż do naszych zachodnich sąsiadów była dla mnie bardzo udana. Ale po kolei...

Wyjazd z domu w piątek skoro świt, przybycie do Berlina przed południem i od razu kurs na stare lotnisko Tempelhof w celu odebrania pakietu startowego. Chociaż słowo "pakiet" dla osób przyzwyczajonych do biegów w polskich warunkach to zbyt wiele powiedziane. Po weryfikacji otrzymałem:
- numer startowy,
- chip (za który była pobierana dodatkowa opłata przy rejestracji),
- agrafki (jeśli zebrało się je z pudełka na blacie),
- opaskę na nadgarstek, z którą nie mogłem rozstawać się aż do końca biegu,
- worek do depozytu (wraz z ulotkami i próbką żelu).

Dobro materialne dodatkowo płatne ;-)

I to wszystko. Narzekający na to, że organizatorzy tegorocznego Maratonu Warszawskiego zapewnili uczestnikom jedynie koszulki bawełniane, mieliby używanie. Jeśli ktoś życzył sobie coś z oficjalnej, limitowanej serii Adidasa, proszę bardzo: koszulka techniczna 36EUR, finisher 30EUR, zapinana bluza 60EUR. Miejsca dla chętnych do zakupów było sporo - można było spokojnie wybierać w kolorach i wariantach, przymierzać, kasy czekały na końcu hali.



A propos miejsca - towarzyszące imprezie expo było po prostu przepotężne. Liczba stoisk niezliczona, zajmująca wewnętrzną i zewnętrzną część lotniska, naprawdę niewiele brakowało, żeby się zgubić lub przypadkowo rozstać z osobą towarzyszącą. Naprawdę byłem przytłoczony ilością wystawców i asortymentów możliwych do nabycia.

Wraz z falą ludzi wypływam z lotniska (przy wyjściu skusiłem się jeszcze na okazjonalny pokal na piwo) i ruszam w stronę mieszkania, które wynająłem na czas pobytu w Berlinie. Oczywiście korzystam z rozbudowanej sieci linii metra, samochód stał na parkingu aż do czasu powrotu do domu. Widok na Alexanderplatz zapierający dech w piersiach, zarówno w dzień, jak i w nocy. Do tego wszechobecni rowerzyści i całe miasto praktycznie tętniące życiem przez całą dobę.

Berlin nocą widziany z wynajętego mieszkania

W sobotę decyduję się na poranny, ostatni przed maratonem trening. Planowo miało to być 5-6km przebieżki z kilkoma interwałami, jednak nie mogłem oprzeć się pokusie i ruszyłem truchtem w stronę Bramy Brandenburskiej. Tym samym sprawdziłem legendarny ostatni odcinek trasy i w spokoju ruszyłem do domu na zasłużone śniadanie. Ostatecznie trening (w towarzystwie wielu innych uczestników niedzielnego biegu) wyniósł 9km.

Podczas popołudniowego spaceru w tej samej okolicy, gdy zauważyłem ostatnie przygotowania przed startem rolkarzy, pojawił się pierwszy raz przyjemny stres związany ze zbliżającym się niedzielnym biegiem. Cel miałem jasny - 3:30, jednak nie byłem przekonany, czy plan treningowy spełnił swoje zadanie, i w związku z tym nogi (i głowa) są przygotowane o pobicie życiówki o ponad 10 minut. Kołatały się wątpliwości spowodowane tym, że w ciągu 8 dotychczasowych maratonów swój najlepszy czas udało mi się poprawić jedynie o 6 minut (od 3:47 w debiucie do 3:41 w tegorocznym Cracovia Maraton). Ech, postawiłem przed sobą poważne zadanie...

Chwila na rozmyślania na dachu Bundestagu

Z niedzielnego poranka niewiele pamiętam - szybkie, lekkie śniadanie, ubranie się we wcześniej przygotowany strój, spakowanie worka na depozyt, przejazd metrem, dołączenie do gęstniejącego tłumu biegaczy... Potem podążanie do strefy startowej i próba ogarnięcia wzrokiem niesamowitego tłumu - a więc to tak wygląda maraton z 40 tysiącami uczestników!

Którędy na start tego "maratonu na 42,2 km"?

Ostatnie minuty przed startem, zamknięcie oczu i próba skupienia przez kilkanaście sekund. W ostatniej chwili spostrzegłem się, że mój Garmin przeszedł w tryb czuwania, przez co zgubiłem połączenie z satelitami - parszywe uzależnienie od technologii wzbudziło tylko niepotrzebny stres. Ponowne włączenie urządzenia, śledzenie paska postępu łączenia z GPS. W końcu, po nienaturalnie długich 2-3 minutach połączenie zostało przywrócone - uff...

Ja tu jeszcze wrócę... za kilka godzin ;-)

Obawiałem się, że w takim tłumie pierwsze kilometry będą istną katorgą i nie uda mi się odpowiednio rozpędzić. Nic bardziej mylnego, już po kilkudziesięciu metrach miałem odpowiednią ilość miejsca wokół siebie i pełen komfort biegu.

Teraz czas na pilnowanie tempa. Na ten bieg zastosowałem negative split, jednak bardziej spłaszczony, czyli zgodny z metodą Marco. Wg niego powinienem przez pierwsze 3km utrzymać 5:08 min/km, by potem przyspieszać stopniowo, do: 5:03 min/km, 4:59 min/km, a na ostatnie kilkanaście kilometrów zaplanowano 4:54 min/km. Biegło się naprawdę swobodnie, w nogach czułem świeżość i pewność, optymalny rytm złapałem w okolicach 15 km. Wiedziałem, że jest dobrze, i o ile nie stanie się nic niezapowiedzianego, to cel jest do osiągnięcia! Lekki dreszcz ekscytacji połączony ze wspaniałym dopingiem kibiców (coś niesamowitego, przez niemal cały dystans nie było chwili, żeby biegacze pozbawieni byli wsparcia osób "zza barierek") dodawały skrzydeł - naprawdę musiałem się powstrzymywać przed mimowolnym przyspieszaniem, żeby sił starczyło do końca. Pomagał też widok polskich flag w niektórych miejscach i dodające sił okrzyki rodaków - jak widać, charakterystyczny orzeł na koszulce był zauważalny ;-)

 Ostatnie metry w drodze po życiówkę...

... i po upragnione 3:30!

Po 35 kilometrach, gdy nie pojawiła się żadna "ściana" wiedziałem, że życiówka będzie pokonana, kwestią otwartą pozostawało to, jaki czas osiągnę, czy nie osłabnę na końcu na tyle, że ukończę z rezultatem 3:35 lub 3:38... 40 kilometr, spojrzenie na zegarek i niemal podskoczyłem z radości - jeśli utrzymam swoje tempo, będzie 3:30! Na przyspieszenie nie mogłem się już zdobyć, nawet Brama Brandenburska nie miała tej siły przyciągania, jednak jej widok dziwnie uspokajał. Tuż przed przebiegnięciem pod nią wyciągam kciuki i uśmiecham się do fotografa (na szczęście odnalazłem w internecie to zdjęcie!) i wiem, że nikt ani nic nie pozbawi mnie na ostatnich metrach mojego wymarzonego czasu 3 godzin i 30 minut w maratonie!

Dowód, że tam byłem ;-) (jeszcze ze znakiem wodnym...)

Tak też się stało, ostateczny czas to 3:30:50 i to do niego będę teraz porównywać moje kolejne starty!

W strefie biegacza chwila na złapanie oddechu, prysznic, przebranie się w świeże rzeczy i można już sobie pozwolić na bezalkoholowe piwo od organizatora - już dawno nic tak mi nie smakowało! Ostatnią nagrodą, jaką sobie pozostawiłem po maratonie to zakup koszulki - finishera :-)

To co, że bezalkoholowe, smakuje świetnie z taką zagryzką!

Teraz, po kilku dniach, gdy pierwszy entuzjazm opadł i nabrałem większej pewności co do moich możliwości biegowych, czuję, że gdybym postawił sobie wówczas np. cel 3:27, byłbym w stanie to zrobić. Wiem, że byłem bardzo dobrze przygotowany i nie mogę już twierdzić, że plany treningowe nie są dla mnie. Doceniam każde słowo przekleństwa po męczących treningach, gdy 300km miesięcznie w nogach odbierało radość z biegania, wiem, że było to konieczne.

Na lenistwo nie mogę sobie pozwolić, za kilka dni start w Poznań Maraton (dla mnie to będzie jubileuszowy, dziesiąty start na "królewskim dystansie) i tym samym zdobycie Korony Maratonów Polskich. Do tej pory zakładałem, że będzie to "bieg przyjaźni" z Michałem i Waldkiem, z planowanym przybyciem na metę po 4 godzinach, jednak po Berlinie pojawiła się pokusa. Czułem, że jestem "w gazie", jeśli udałoby mi się zregenerować chciałem ponownie zaatakować magiczne 3:30, a może jeszcze urwać z minutkę...

Odpoczynku przed Poznań Maraton wiele nie zostało

Jednak wygrał zdrowy rozsądek, wspierany naturą. Podczas pierwszego treningu po rekordowym maratonie, w trakcie podbiegów, naciągnąłem sobie jakiś mięsień w biodrze i do końca tygodnia odpuściłem sobie przebieżki, skupiając się jedynie na wzmacnianiu ćwiczeniami w domu. W związku z tym spadek formy jest nieunikniony, mogę skupić się na spokojnym przebiegnięciu trasy w Poznaniu, bez gdybania i atakowania życiówki. 

W sumie dobrze, że ten mini uraz dopadł mnie teraz, nie dwa tygodnie temu, gdyż czekałaby mnie niepotrzebna nerwówka przed wyjazdem do Niemiec.

A sam Maraton Berliński? To wręcz wymarzona okazja na debiut w zagranicznych biegach - perfekcyjna organizacja, niesamowity entuzjazm kibiców, szybka, ocieniona trasa i uczucie, że bierze się udział w historycznym wydarzeniu (w tym roku ponownie pobity rekord świata i zejście poniżej granicy 2:03!). A że na każdym kroku widać kwitnący biznes i wyciąganie ręki po dodatkowe EUR - no cóż, tanio nie jest, nie ma co się oszukiwać...



Złapałem bakcyla, teraz przynajmniej raz w roku, o ile siły i finanse pozwolą, będę starał się biec w zagranicznym maratonie. Przyszłoroczna Praga już opłacona, ale marzy się start ponownie w Berlinie - kto wie? A może Londyn, kolejny z "wielkich"?

Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy nieskutecznie atakowałem 3:40, zacząłem tłumić swoje marzenia o zbliżeniu się do magii "dwoch trójek z przodu". Jak widać, niepotrzebnie... 

Leniwy Biegacz mówi teraz sam do siebie: "Do roboty! Dasz radę!"