piątek, 20 maja 2016

W życiu potrzebny jest luz - dotyczy to także sznurowadeł...

Zeszłotygodniowy pobyt nad morzem należy uznać za udany. Wbrew wszelkim prognozom pogoda dopisała i sobotni dzień, poprzedzający 2. PZU Gdańsk Maraton spędziliśmy na rodzinnym spacerze, podczas którego nastąpił pierwszy kontakt Młodej z dużą ilością piasku i jeszcze większą ilością wody :-)

Sobotni relaks

Po południu rozpoczęliśmy przygotowania do niedzielnego startu. Spokojnie udaliśmy się do hali Amber Expo, przy okazji znalazłem odpowiednie miejsce do parkowania, aby uniknąć zakorkowanych ulic w drodze powrotnej z maratonu do wynajmowanego mieszkania. Dużym zaskoczeniem był "rozmach", z jakim zorganizowano targi sportowe towarzyszące weekendowemu wydarzeniu. Cudzysłów jak najbardziej zamierzony - naliczyłem łącznie mniej niż 10 budek z wystawcami, z czego może 2-3 posiadały jakikolwiek asortyment sportowy, więc poszukiwanie nowych butów treningowych musiałem odłożyć, bo jedynie stoisko Decathlonu miało w ofercie jakiekolwiek obuwie... Smutny to był widok...

Taki numer... (fot. Aneta Janczarska)

Pakiet odebrany szybko i sprawnie, koszulka okazała się tak samo udana, jak to było prezentowane przez organizatora - jest ona chyba najładniejsza w kolekcji, którą uzbierałem przez kilka lat biegania w imprezach masowych.


Wieczór to rodzinne "pasta party" w zaciszu mieszkania i wybór odzieży na start. Oczywiście największy problem miałem z wytypowaniem odpowiedniej koszulki, i jak zwykle, nieoceniona okazała się małżonka, która zdecydowanym wskazaniem "ta!" ucięła wszelkie wątpliwości ;-)

Niedzielny poranek tuż przed moim jubileuszowym, piętnastym maratonem, był dość spokojny - moim głównym planem na wiosnę były życiówki w półmaratonie, "królewski dystans" pozostawiłem sobie niejako na deser. Jednak nie byłbym sobą, gdybym miał biec tak po prostu, bez jakichkolwiek wytycznych, zatem ambitnie ustawiłem sobie wirtualnego partnera na czas 3h17m, czyli wynik o 2 minuty lepszy od dotychczasowej życiówki :-)

Powoli do przodu... (fot. Henryk Witt)

Przez pierwszych 30 km biegłem bez żadnego napięcia, ze spokojem pochłaniałem dystans, robiąc "swoje", utrzymując tempo w okolicach 4:37 min/km, co dawałoby wynik lepszy od założeń. Niestety okazało się, że to nie był ten dzień. Nie mam zamiaru zrzucać winy na cokolwiek, po prostu głowa przestała nadawać pozytywne sygnały do nóg i ostatnie 10 km okazało się straszną męczarnią. Skumulowało się kilka rzeczy, których nie powinienem ignorować:

- możliwe przetrenowanie - przez półmaratońskie ambicje i chęć kontynuowania planu treningowego aż do maratonu miałem 18 tygodni planu treningowego (10 tygodni przygotowań do półmaratonów, kolejne 8 do maratonu);

- przejście z negative split na równe tempo przez cały dystans - stwierdziłem, że przy średnim tempie 4:40 min/km NS byłby zabójczy (zbyt szybkie ostatnie 14 km), jednak moje nogi chyba przyzwyczaiły się do wcześniejszej taktyki i początek był dla nich za mocny;

- szkolny błąd popełniony przed startem (którego nigdy wcześniej nie popełniłem!) - za mocno związane sznurowadła! Po 10 km stopy zaczęły lekko puchnąć i wówczas zrozumiałem, co zrobiłem źle. Pierwsza korekta wiązania na 15. km, druga 7 km później niewiele dały, szkoda została wyrządzona i do końca biegu (oraz przez kolejne dni) czułem pulsujący ból w miejscu otarć. Nie wspominając o wybiciu z rytmu na tych przymusowych postojach.

Moje pierwsze zdjęcie "w locie" (fot. Agnieszka Soboń)

Po 35 km wiedziałem, że życiówki nie będzie i siły mnie opuściły. Co kilkaset metrów przestawałem biegać, zmagając się ze zniechęceniem, jednak mimo wszystko parłem do mety. 

 Zmęczony, ale szczęśliwy - piętnasty maraton ukończony! (fot. Agata Masiulaniec)

W tej całej sytuacji najbardziej zaskakujący jest czas, z jakim ukończyłem bieg. 3h24m13s to mój trzeci historyczny wynik, jedynie o niecałe 5 minut gorszy od życiówki, więc w żaden sposób nie mogę uznać tego startu za porażkę. Solidnie przepracowana pierwsza część sezonu i dobre wyniki na dystansach o połowę krótszych dały podstawę do szybkiego biegu mimo przeciwności i przemęczenia. 
Cała dramaturgia jak na dłoni...


Dobrze gonić króliczka, nie można zawsze go łapać. Dajmy sobie trochę luzu - naszym sznurowadłom też! ;-)


środa, 11 maja 2016

Niejedno oblicze biegowej dyszki

Przełom kwietnia i maja to u mnie tradycyjnie udział w biegach na 10km. Nie inaczej było i w tym roku, chociaż tym razem ograniczyłem się w tym okresie jedynie do dwóch startów.

"Zdjęcie rodzinne" (fot. Jan Chmielewski)

Pierwszym z nich był Run Toruń - bieg, w którym uczestniczę od samego początku (z wyjątkiem zeszłorocznej edycji, kiedy to akurat byłem w Pradze) i za każdym razem stwierdzam, że ciąży nad nim w moim przypadku jakieś fatum. Jeszcze nigdy nie byłem w pełni zadowolony z mojego startu, dodatkowo albo łapałem w nim kontuzję, albo ruszałem z nie do końca sprawnym organizmem.

W tym roku miała miejsce ta druga sytuacja. Dwa tygodnie wcześniej, podczas niedzielnego wybiegania stanąłem na prawej stopie tak niefortunnie, że po kilku godzinach, już w domu, poczułem niepokojący ból. Miałem nadzieję, że to jedynie skurcz w okolicach kostki, jednak wszelkie próby rozruszania spełzły na niczym. W efekcie zmuszony byłem odpuścić kilka treningów, by dać nodze odpocząć.

Najgorsze przede mną, więc póki co jest uśmiech... (fot. Jan Chmielewski)

Mimo wszystko stwierdziłem, że wystartuję w Run Toruń. Miał to być występ spokojny, w tempie treningowym, ale oczywiście udzieliła mi się atmosfera biegowego święta "w domu" i dałem się porwać szybkiej stawce zawodników ruszających z "mojej" strefy A. Nie czułem żadnego bólu i w ten sposób udało mi się pokonać połowę dystansu. Spojrzałem na zegarek i ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam tempo na życiówkę, czyli wymarzone złamanie "czterdziestki".

I na tym zakończyło się "rumakowanie". Momentalnie poczułem skurcz w stopie. Starałem się jeszcze przez chwilę utrzymać tempo, jednak nic z tego, zmuszony byłem iść przez kilkadziesiąt metrów. Potem kolejny zryw i próba ratowania wyniku przez ok. 1km i kolejna przerwa. Takim to "gallowayem" pokonywałem dystans już do końca i chyba pierwszy raz w historii startów byłem bliski zejścia z trasy. Nie poddałem się jednak i zaciskając zęby, z grymasem bólu dotarłem do mety.

Ostatni kilometr dłużył się niemiłosiernie... (fot. Jan Chmielewski)

Najbardziej zaskoczony byłem wynikiem. Po włączeniu marszobiegu myślałem, że nieosiągalny jest nawet czas 45 minut, jednak ostatecznie ukończyłem tegoroczny Run Toruń z wynikiem 42m40s, co na te warunki jest dla mnie rewelacją. Dodatkowo podbudowałem się tym, że zająłem 196. miejsce w stawce blisko 2000 biegaczy, więc chyba nie było tak źle. Tylko żal tego, że życiówka była tak blisko...

Kilka dni przerwy od biegania, przez które chciałem dać odpocząć stopie, dały zamierzony efekt. Tydzień później ruszyliśmy do Bydgoszczy, aby w leśnym terenie Myślęcinka pokonać kolejne 10km, tym razem w wersji przełajowej podczas II Biegu Instalatora. Nasłuchaliśmy się niestworzonych historii o profilu trasy, piaszczystych podbiegach i ogólnie wysokim poziomie trudności, więc startowaliśmy z odpowiednią rezerwą.

Piękna, leśna trasa (fot. Bieg Instalatora)

Okazało się, że chyba najgorszym fragmentem był podbieg na pierwszych dwóch kilometrach. Potem było oczywiście "trochę w górę, trochę w dół", ale ogólnie bardzo sympatycznie, w zacienionym obszarze (a pogoda dawała się we znaki - chyba pierwszy bardzo ciepły dzień w roku). Biegło się wyjątkowo dobrze, po kontuzji nie było śladu, więc humor dopisywał. Starałem się utrzymywać dystans do Piotra, który dość istotnie odskoczył na pierwszych kilometrach, ale ciągle miałem go w zasięgu wzroku. Na ostatnich kilkuset metrach, gdy nie miał już kogo gonić, widząc mnie za sobą, znacznie zwolnił, w efekcie czego na metę wpadłem tylko kilka sekund po nim.

Ostatnia prosta... (fot. Bieg Instalatora)

Już na trasie ktoś informował kolejnych biegaczy o zajmowanym miejscu - wtedy to podbudowałem się tym, że mieściłem się w pierwszej 50-tce (w gronie niemal 500 biegaczy); przez pozostały czas wyprzedziłem jeszcze kilku zawodników i na mecie, z czasem 43m25s, zająłem 36. miejsce. Było duuużo lepiej niż się spodziewałem. Do tego bardzo przyjemna atmosfera dość kameralnego biegu z bogatym pakietem startowym, piękna lokalizacja i pogoda - i czego chcieć więcej w weekend? :-)

... i finisz! (fot. Anita Krysztofiak)

Przede mną ostatnie dni intensywnego (18 tygodni), czyli kilka dni stopniowego wyciszenia i regeneracji organizmu. Pozostały trzy treningi (jedynie RT, w tym sobotnie już naprawdę symboliczne: 6 krótkich powtórzeń przy łącznym dystansie biegu 6km) i jedyny maratoński start w pierwszej połowie roku. Weekend spędzimy rodzinnie w Gdańsku, gdzie mam nadzieję na dobry start w niedzielnym biegu.

Czekamy na nagrody - szczęścia w losowaniu nie mieliśmy (fot. Anita Krysztofiak)

Startuję bez zbędnego ciśnienia (celem na tym etapie były życiówki w półmaratonach, co osiągnąłem), zadowolę się przyzwoitym wynikiem w okolicach 3h30m (chyba że pogoda na to nie pozwoli), ale pierwsze kilometry chcę pokonać w docelowym tempie 4m40s, co powinno dać czas na poziomie lepszym od obecnego personalnego rekordu. Nie czuję się na siłach, by przebiec maraton poniżej 3h19m, ale będę się starał - trzeba walczyć o najwyższe cele! Jeśli się nie uda, tragedii nie będzie :-)

Ten widok muszę mieć w głowie w Gdańsku, żeby szybko dotrzeć do mety :-)