piątek, 17 października 2014

Biodro wytrzymało, czyli spacerkiem po Koronę...

Uff... Trzeci maraton w przeciągu miesiąca stał się faktem.

W ostatni weekend wystartowałem w 15. Poznań Maraton, który to bieg był wieńczącym cykl Korony Maratonów Polskich. Cel jaki sobie postawiliśmy z Michałem i Waldkiem to 3:55 przebyte sprawdzoną w Berlinie metodą Marco. Pierwotnie zakładałem nieco mocniejsze tempo i czas zbliżony do niedawno zdobytej życiówki, jednak już pierwszy trening dwa tygodnie temu zrewidował to postanowienie - podczas podbiegu naciągnąłem sobie mięsień w biodrze i z lekkim dyskomfortem biegam do tej pory, więc zbytnie przyspieszenie byłoby szaleństwem.


Lans na dzielni w drodze na kolację ;-)

Toruńska Banda Łowców Koron - niestety nie w komplecie... 

Przyłapany w drodze do tymczasowej samotni...

Nieco zmodyfikowana trasa (przebiegnięcie przez stadion piłkarski, pominięcie niesławnego podbiegu po 30. km) nie dawała się specjalnie we znaki, kilometry mijały szybko i w miłej atmosferze - był czas na ucinanie sobie pogawędek czy dzielenie się wrażeniami z ostatnich biegów czy treningów.



Na ostatnich 5 kilometrach założyłem na głowę specjalnie na tę okazję przygotowaną koronę, żeby uczcić ukończenie najważniejszych maratonów w naszym kraju. Tuż przed samą metą wypatrzyłem w tłumie kibiców żonę, więc zwróciłem się w jej kierunku, żeby przekazać jej królewskiego buziaka ;-)

O, tu jest żonka! 

Metę przekroczyłem z czasem netto 3:56:15, dzięki czemu zrealizowałem swoje postanowienie, czyli każdy z maratonów ukończony poniżej 4 godzin.

Nieco ostrzejszy finisz niż dotychczasowe spacerowe tempo

Przydałoby się małe podsumowanie mojej Korony Maratonów Polskich: 

- Maraton Warszawski - 3:43:52 (ówczesna życiówka, pierwszy raz maraton poniżej 3:45)
- Dębno Maraton - 3:41:52 (ówczesna życiówka, próba atakowania 3:40)
- Cracovia Maraton - 3:41:19 (ówczesna życiówka, próba atakowania 3:40)
- Wrocław Maraton - 3:53:02 (spokojne wybieganie przed Berlin Marathon, celem było 4:00)
- Poznań Maraton - 3:56:15 (spokojne wybieganie na zakończenie sezonu, celem było 3:55)

Kochane dzieci, pamiętajcie o jedzeniu owoców...

... i innych rzeczy też ;-)

Nie są to może jakieś wybitne wyniki, jednak dla mnie jak najbardziej satysfakcjonujące. Jeśli dołożyć do tego niedawną życiówkę w Berlinie (3:30:50), ten sezon pod względem występów w maratonach był dla mnie rekordowy (5 startów, 3 życiówki). Przy okazji w Poznaniu przypadł mały jubileusz - był to mój dziesiąty start na królewskim dystansie.



Do końca roku pozostały już tylko spokojne treningi, wybiegania i Półmaraton Św. Mikołajów. W przyszłym roku z Michałem nastawiamy się bardziej na półmaratony (będziemy próbowali zbliżyć się do czasu 1:30), jednakże kilka maratonów też przebiegnę (na pewno Praga, prawdopodobnie Łódź i jeszcze jeden lub dwa jesienią).


poniedziałek, 6 października 2014

Berlin zdobyty, dotychczasowa życiówka zmiażdżona!

Już po tytule wiadomo, że podróż do naszych zachodnich sąsiadów była dla mnie bardzo udana. Ale po kolei...

Wyjazd z domu w piątek skoro świt, przybycie do Berlina przed południem i od razu kurs na stare lotnisko Tempelhof w celu odebrania pakietu startowego. Chociaż słowo "pakiet" dla osób przyzwyczajonych do biegów w polskich warunkach to zbyt wiele powiedziane. Po weryfikacji otrzymałem:
- numer startowy,
- chip (za który była pobierana dodatkowa opłata przy rejestracji),
- agrafki (jeśli zebrało się je z pudełka na blacie),
- opaskę na nadgarstek, z którą nie mogłem rozstawać się aż do końca biegu,
- worek do depozytu (wraz z ulotkami i próbką żelu).

Dobro materialne dodatkowo płatne ;-)

I to wszystko. Narzekający na to, że organizatorzy tegorocznego Maratonu Warszawskiego zapewnili uczestnikom jedynie koszulki bawełniane, mieliby używanie. Jeśli ktoś życzył sobie coś z oficjalnej, limitowanej serii Adidasa, proszę bardzo: koszulka techniczna 36EUR, finisher 30EUR, zapinana bluza 60EUR. Miejsca dla chętnych do zakupów było sporo - można było spokojnie wybierać w kolorach i wariantach, przymierzać, kasy czekały na końcu hali.



A propos miejsca - towarzyszące imprezie expo było po prostu przepotężne. Liczba stoisk niezliczona, zajmująca wewnętrzną i zewnętrzną część lotniska, naprawdę niewiele brakowało, żeby się zgubić lub przypadkowo rozstać z osobą towarzyszącą. Naprawdę byłem przytłoczony ilością wystawców i asortymentów możliwych do nabycia.

Wraz z falą ludzi wypływam z lotniska (przy wyjściu skusiłem się jeszcze na okazjonalny pokal na piwo) i ruszam w stronę mieszkania, które wynająłem na czas pobytu w Berlinie. Oczywiście korzystam z rozbudowanej sieci linii metra, samochód stał na parkingu aż do czasu powrotu do domu. Widok na Alexanderplatz zapierający dech w piersiach, zarówno w dzień, jak i w nocy. Do tego wszechobecni rowerzyści i całe miasto praktycznie tętniące życiem przez całą dobę.

Berlin nocą widziany z wynajętego mieszkania

W sobotę decyduję się na poranny, ostatni przed maratonem trening. Planowo miało to być 5-6km przebieżki z kilkoma interwałami, jednak nie mogłem oprzeć się pokusie i ruszyłem truchtem w stronę Bramy Brandenburskiej. Tym samym sprawdziłem legendarny ostatni odcinek trasy i w spokoju ruszyłem do domu na zasłużone śniadanie. Ostatecznie trening (w towarzystwie wielu innych uczestników niedzielnego biegu) wyniósł 9km.

Podczas popołudniowego spaceru w tej samej okolicy, gdy zauważyłem ostatnie przygotowania przed startem rolkarzy, pojawił się pierwszy raz przyjemny stres związany ze zbliżającym się niedzielnym biegiem. Cel miałem jasny - 3:30, jednak nie byłem przekonany, czy plan treningowy spełnił swoje zadanie, i w związku z tym nogi (i głowa) są przygotowane o pobicie życiówki o ponad 10 minut. Kołatały się wątpliwości spowodowane tym, że w ciągu 8 dotychczasowych maratonów swój najlepszy czas udało mi się poprawić jedynie o 6 minut (od 3:47 w debiucie do 3:41 w tegorocznym Cracovia Maraton). Ech, postawiłem przed sobą poważne zadanie...

Chwila na rozmyślania na dachu Bundestagu

Z niedzielnego poranka niewiele pamiętam - szybkie, lekkie śniadanie, ubranie się we wcześniej przygotowany strój, spakowanie worka na depozyt, przejazd metrem, dołączenie do gęstniejącego tłumu biegaczy... Potem podążanie do strefy startowej i próba ogarnięcia wzrokiem niesamowitego tłumu - a więc to tak wygląda maraton z 40 tysiącami uczestników!

Którędy na start tego "maratonu na 42,2 km"?

Ostatnie minuty przed startem, zamknięcie oczu i próba skupienia przez kilkanaście sekund. W ostatniej chwili spostrzegłem się, że mój Garmin przeszedł w tryb czuwania, przez co zgubiłem połączenie z satelitami - parszywe uzależnienie od technologii wzbudziło tylko niepotrzebny stres. Ponowne włączenie urządzenia, śledzenie paska postępu łączenia z GPS. W końcu, po nienaturalnie długich 2-3 minutach połączenie zostało przywrócone - uff...

Ja tu jeszcze wrócę... za kilka godzin ;-)

Obawiałem się, że w takim tłumie pierwsze kilometry będą istną katorgą i nie uda mi się odpowiednio rozpędzić. Nic bardziej mylnego, już po kilkudziesięciu metrach miałem odpowiednią ilość miejsca wokół siebie i pełen komfort biegu.

Teraz czas na pilnowanie tempa. Na ten bieg zastosowałem negative split, jednak bardziej spłaszczony, czyli zgodny z metodą Marco. Wg niego powinienem przez pierwsze 3km utrzymać 5:08 min/km, by potem przyspieszać stopniowo, do: 5:03 min/km, 4:59 min/km, a na ostatnie kilkanaście kilometrów zaplanowano 4:54 min/km. Biegło się naprawdę swobodnie, w nogach czułem świeżość i pewność, optymalny rytm złapałem w okolicach 15 km. Wiedziałem, że jest dobrze, i o ile nie stanie się nic niezapowiedzianego, to cel jest do osiągnięcia! Lekki dreszcz ekscytacji połączony ze wspaniałym dopingiem kibiców (coś niesamowitego, przez niemal cały dystans nie było chwili, żeby biegacze pozbawieni byli wsparcia osób "zza barierek") dodawały skrzydeł - naprawdę musiałem się powstrzymywać przed mimowolnym przyspieszaniem, żeby sił starczyło do końca. Pomagał też widok polskich flag w niektórych miejscach i dodające sił okrzyki rodaków - jak widać, charakterystyczny orzeł na koszulce był zauważalny ;-)

 Ostatnie metry w drodze po życiówkę...

... i po upragnione 3:30!

Po 35 kilometrach, gdy nie pojawiła się żadna "ściana" wiedziałem, że życiówka będzie pokonana, kwestią otwartą pozostawało to, jaki czas osiągnę, czy nie osłabnę na końcu na tyle, że ukończę z rezultatem 3:35 lub 3:38... 40 kilometr, spojrzenie na zegarek i niemal podskoczyłem z radości - jeśli utrzymam swoje tempo, będzie 3:30! Na przyspieszenie nie mogłem się już zdobyć, nawet Brama Brandenburska nie miała tej siły przyciągania, jednak jej widok dziwnie uspokajał. Tuż przed przebiegnięciem pod nią wyciągam kciuki i uśmiecham się do fotografa (na szczęście odnalazłem w internecie to zdjęcie!) i wiem, że nikt ani nic nie pozbawi mnie na ostatnich metrach mojego wymarzonego czasu 3 godzin i 30 minut w maratonie!

Dowód, że tam byłem ;-) (jeszcze ze znakiem wodnym...)

Tak też się stało, ostateczny czas to 3:30:50 i to do niego będę teraz porównywać moje kolejne starty!

W strefie biegacza chwila na złapanie oddechu, prysznic, przebranie się w świeże rzeczy i można już sobie pozwolić na bezalkoholowe piwo od organizatora - już dawno nic tak mi nie smakowało! Ostatnią nagrodą, jaką sobie pozostawiłem po maratonie to zakup koszulki - finishera :-)

To co, że bezalkoholowe, smakuje świetnie z taką zagryzką!

Teraz, po kilku dniach, gdy pierwszy entuzjazm opadł i nabrałem większej pewności co do moich możliwości biegowych, czuję, że gdybym postawił sobie wówczas np. cel 3:27, byłbym w stanie to zrobić. Wiem, że byłem bardzo dobrze przygotowany i nie mogę już twierdzić, że plany treningowe nie są dla mnie. Doceniam każde słowo przekleństwa po męczących treningach, gdy 300km miesięcznie w nogach odbierało radość z biegania, wiem, że było to konieczne.

Na lenistwo nie mogę sobie pozwolić, za kilka dni start w Poznań Maraton (dla mnie to będzie jubileuszowy, dziesiąty start na "królewskim dystansie) i tym samym zdobycie Korony Maratonów Polskich. Do tej pory zakładałem, że będzie to "bieg przyjaźni" z Michałem i Waldkiem, z planowanym przybyciem na metę po 4 godzinach, jednak po Berlinie pojawiła się pokusa. Czułem, że jestem "w gazie", jeśli udałoby mi się zregenerować chciałem ponownie zaatakować magiczne 3:30, a może jeszcze urwać z minutkę...

Odpoczynku przed Poznań Maraton wiele nie zostało

Jednak wygrał zdrowy rozsądek, wspierany naturą. Podczas pierwszego treningu po rekordowym maratonie, w trakcie podbiegów, naciągnąłem sobie jakiś mięsień w biodrze i do końca tygodnia odpuściłem sobie przebieżki, skupiając się jedynie na wzmacnianiu ćwiczeniami w domu. W związku z tym spadek formy jest nieunikniony, mogę skupić się na spokojnym przebiegnięciu trasy w Poznaniu, bez gdybania i atakowania życiówki. 

W sumie dobrze, że ten mini uraz dopadł mnie teraz, nie dwa tygodnie temu, gdyż czekałaby mnie niepotrzebna nerwówka przed wyjazdem do Niemiec.

A sam Maraton Berliński? To wręcz wymarzona okazja na debiut w zagranicznych biegach - perfekcyjna organizacja, niesamowity entuzjazm kibiców, szybka, ocieniona trasa i uczucie, że bierze się udział w historycznym wydarzeniu (w tym roku ponownie pobity rekord świata i zejście poniżej granicy 2:03!). A że na każdym kroku widać kwitnący biznes i wyciąganie ręki po dodatkowe EUR - no cóż, tanio nie jest, nie ma co się oszukiwać...



Złapałem bakcyla, teraz przynajmniej raz w roku, o ile siły i finanse pozwolą, będę starał się biec w zagranicznym maratonie. Przyszłoroczna Praga już opłacona, ale marzy się start ponownie w Berlinie - kto wie? A może Londyn, kolejny z "wielkich"?

Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy nieskutecznie atakowałem 3:40, zacząłem tłumić swoje marzenia o zbliżeniu się do magii "dwoch trójek z przodu". Jak widać, niepotrzebnie... 

Leniwy Biegacz mówi teraz sam do siebie: "Do roboty! Dasz radę!"