Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zawody. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zawody. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 maja 2017

Pierwsze tegoroczne biegowe opalanie już za mną

Po wiosennych startach na dłuższych dystansach zazwyczaj jest niewiele czasu aż nadejdą upalne dni i zawody stają się sportem ekstremalnym. Dlatego też trzeba umiejętnie wykorzystać te kilka tygodni przed nieuniknionym pogorszeniem osiąganych wyników.
 
Chwile przed startem w Run Toruń

W tym roku zdecydowałem się na kilka biegów na dystansie 10 km, z tego dwa z nich przypadły na przełom kwietnia i maja. Pierwszym z nich był Run Toruń, w którym staram się startować za każdym razem. Ociera się to trochę o masochizm, bo wyścig ten do tej pory nigdy mi się nie udawał. Nie wiem, czy to specyfika trasy (bardziej turystyczna niż na "życiówkę"), moja dyspozycja po wiosennym maratonie, nagła zmiana pogody na iście letnią - faktem jest, że osiągane czasy i kondycja odbiegają od mojej normy, co czasem potrafiło mnie nieźle zestresować. 

Tym razem humor, pogoda i forma dopisały (fot. Jan Chmielewski)

W tym roku na szczęście przynajmniej pogoda dopisała - było chłodno, jedynie wiatr mógł nieco przeszkadzać. Przed startem wynik 42 minut brałbym w ciemno, nie wydawało mi się, że będę w stanie zawalczyć o coś więcej. Mój organizm po raz kolejny udowodnił mi jednak, że potrafi mnie zaskoczyć i od pierwszego kilometra utrzymywałem mocne tempo w okolicy 4m05s/km

Za chwilę ostatnia, kilkusetmetrowa prosta

Oczekiwałem tradycyjnego załamania w połowie dystansu, jednak nie było mi to tym razem dane. Mogłem pozwolić sobie na względny luz i sił wystarczyło na 9 km. Powoli zaczynało brakować mi już energii na ostatni akcent na toruńskiej starówce, jednak wsparcie kibiców oraz motywacja ze strony Piotra, który biegł kilka metrów przede mną, dodały mi niezbędnej mocy. Na metę wpadłem w super czasie (jak na te warunki) 40m30s, co było wynikiem tylko o minutę gorszym od życiówki i jednocześnie moim czwartym najlepszym rezultatem. Miłym uzupełnieniem jest miejsce w kategorii open - 80/1735 uczestników robi wrażenie ;-)

Meta - w końcu udany start w Run Toruń!

Taki wyścig był mi potrzebny. Skutecznie oczyścił umysł po nieudanej pierwszej części sezonu, kiedy to nic nie działało tak, jak powinno. Taka odskocznia naprawdę bardzo pomaga!

Nie ma to jak wspólny bieg z Michałem!

Dwa tygodnie później, wraz z ANIRO Run Team udaliśmy się do Świecia, by w malowniczych okolicach zamku przebiec 10 km w ramach IV Biegu Rycerskiego. Tutaj już nie było niespodzianek w postaci łaskawej pogody - spalone karki i twarze mówiły wszystko :-) Tym razem nie było mowy o wyniku zbliżonym do osiągniętego w Run Toruń, więc z Michałem postanowiliśmy utrzymywać tempo w rozsądnych granicach 4m15s/km

Koniec, czas na pierogi!

Nagrzany asfalt dawał się we znaki, jednak napędzani myślą o czekających po biegu pierogach  i drożdżówkach utrzymywaliśmy założoną prędkość. W efekcie udało się dobiec w czasie 42m34s i zostać sklasyfikowanym na 63. miejscu w stawce 660 biegaczy. No i nie dałem się wyprzedzić żadnej kobiecie ;-)

Toruńska ekipa spisała się na medal!

Przed wakacyjną przerwą w startach pozostały jeszcze czerwcowe zawody: 
- 03.06. - 18. Dycha Kowalewska
- 07.06. - Grand Prix Torunia 4/7
- 17.06. - I Bieg Buraka w Złotnikach Kujawskich
- 21.06. - Grand Prix Torunia 5/7

Jak widać, pierwotne plany nieco się zmieniły (ostatecznie nie wyruszam do Kwidzyna na Bieg Papiernika, doszły jednak dwie inne imprezy "wyjazdowe"). Nie nastawiam się na dobre wyniki - treningi ograniczam do "klepania" km, by skutecznie zresetować się przed przygotowaniami do jesiennych maratonów (Poznań i Toruń - jeśli tylko zapadnie decyzja o tym, że ta druga impreza się odbędzie...). 

piątek, 28 kwietnia 2017

Chwila oddechu po wiosennym maratonie

Najważniejszy start tegorocznej wiosny już za mną. Wynik odległy od życiówki, jednak nie nastawiałem się na rewelacyjny czas, skupiając się bardziej na tym, żeby zdrowo i z dobrym nastrojem przekroczyć linię mety.

To był mój drugi start w Łódź Maraton. Dwa lata temu trasa nie do końca mi sprzyjała - nie lubię pętli, a wówczas zmuszony byłem kilkukrotnie przebiegać obok Atlas Areny, co szczególnie deprymowało, gdy widziało się niektórych na kilkusetmetrowym finiszu, gdy przede mną było jeszcze kilka dobrych kilometrów do końca. Teraz było inaczej, obyło się bez pokonywania tych samych odcinków. Nie byłbym sobą, gdybym nie ustawił wirtualnego partnera na nieosiągalny czas (3h18m), ale zrobiłem to bardziej po to, żeby mieć jakiś ambitny punkt odniesienia. Poza tym, jeśli już spadać, to z wysokiego stołka.
 
Podstawa to inteligentny wyraz twarzy przed startem

Mobilizacji dodawał też fakt, że debiutowałem w nowych barwach klubowych - dosłownie kilka dni wcześniej dołączyłem do dynamicznego i sympatycznego ANIRO Run Team. Z tego też powodu złamałem świętą zasadę "nie biegaj w nowej, nieprzetestowanej koszulce", na szczęście bez uszczerbku dla ciała.

Początek był idealny, jak to zwykle podczas maratonów. Pierwsze 10-12 km pokonałem trzymając się grupy z pacemakerami na 3h20m, nie było żadnego dyskomfortu. Nauczony doświadczeniem poprzednich 18-tu maratonów wiedziałem, że tak może być do momentu nagłego załamania po trzydziestu kilku kilometrach. Na moje nieszczęście z rytmu zostałem brutalnie wybity przez bunt organizmu. Zmuszony byłem zbiec na swoisty pit-stop w toi-toiu, przez co uciekły mi nie tylko cenne minuty, ale i wypracowane równe tempo. Podświadomie przyspieszyłem, by zniwelować stratę, co okazało się zgubne. W efekcie traciłem dystans i czas, skupiłem się więc tylko na tym, by czerpać przyjemność z pozostałego do mety dystansu.

Po raz kolejny przekonuję się, że ul. Piotrkowska to świetne miejsce na zdjęcia (fot. Foty Beaty)

Sprawy nie ułatwiała aura. Wiatr dawał się we znaki szczególnie na długich prostych. Kameralne warunki łódzkiego maratonu (ukończyło go ok. 1,3 tys. biegaczy) nie ułatwiały zadania, nie było za kim się schować ;-) Gdy kilka km przed końcem zaczęły się do mnie zbliżać "balony" zaplanowane na 3h30m, tym razem (inaczej niż podczas półmaratonów w Poznaniu i Pabianicach), nie podjąłem walki o obronę pozycji i spokojnie obserwowałem jak zmobilizowana grupka najpierw mnie minęła, by potem sukcesywnie się oddalać. Dla mnie wynik końcowy zszedł na dalszy plan, bardziej skupiałem się na fakcie, że za chwilę ukończę ostatni "nasty" maraton. Mam nadzieję, że za kilka miesięcy nic nie stanie na przeszkodzie i wezmę udział w swoim dwudziestym starciu z "królewskim dystansem".

Chwila przed awarią ;-)

To tylko uświadomiło mi, jak wielkie zmiany nastąpiły przez te kilka lat od czasu, gdy postanowiłem truchtanie dla schudnięcia zmienić na stawianie sobie coraz ambitniejszych celów i walkę z możliwościami własnego ciała. Więcej przemyśleń pozostawiam sobie na jesienny start - w Poznaniu lub w Toruniu będę miał na to kilka godzin biegu.

W tak filozoficznym nastawieniu dotarłem do chyba najbardziej mobilizującego finiszu, z jakim było mi dane się spotkać (ostry zbieg kończący się na kolorowej nawierzchni w wypełnionej mrokiem hali Atlas Areny). Cieszyłem się z tego, że udało mi się dołączyć do "klubu trójki" - do grona moich wyników tym razem dołączył 3h33m

Powaga musi być, to już nie przelewki, następny maraton będzie moim dwudziestym!

Nie każdy bieg musi kończyć się życiówką, ważne, żeby dotarcie do mety dawało człowiekowi satysfakcję, a tej mi nie brakowało minionej niedzieli :-)

To już historia, teraz czas się skupić na najbliższym starcie, Run Toruń, który będzie także okazją do spotkania i wspólnego pokonania dystansu 10 km z kolegami z nowego klubu.

sobota, 15 kwietnia 2017

Nie samymi sukcesami żyje biegacz

Wiosenne starty w dwóch z trzech głównych biegach tej części sezonu dały mi wiele do myślenia. Co prawda po raz pierwszy z założenia nie rzucam się na życiówki ("swoje" zrobiłem już w poprzednich lata i wiele więcej nie osiągnę), ale mimo wszystko jakieś oczekiwania dotyczące wyników miałem.

Przełom marca i kwietnia to standardowo duże półmaratony. Tym razem wybraliśmy się do Poznania i Pabianic. W przypadku pierwszego z biegów nie obyło się bez przygód. Oficjalnie w protokole mam DNS, mimo że ostatecznie pobiegłem. Z powodu zagubienia numeru startowego (i tym samym, chipa) wisiało nade mną widmo pozostania "w cywilu" i kibicowania kolegom albo wyruszenia "na krzywy ryj", czego chciałem uniknąć. Ostatecznie kilkanaście minut przed startem udało mi się wybłagać u jednej z organizatorek w Biurze Prasowym wydrukowanie numeru (na zwykłej kartce, wzmacnianej taśmą klejącą na tylnej części, jednak na szczęście z zachowaniem oryginalnego wzornictwa) i tak prowizorycznie oznaczony mogłem stawić się w swoim sektorze. 

Ta dawka adrenaliny dała mi paliwo na pierwszych pięciu kilometrach, na których byłem zdolny dotrzymać kroku Michałowi i Piotrowi. Potem nagle opadłem z sił. Nie byłem w stanie utrzymać tempa, zniechęciłem się zupełnie i w efekcie na każdym kilometrze zwalniałem do marszu. Pod tym względem był to mój najgorszy półmaraton w historii startów na tym dystansie. Tak zniechęcony i bezsilny jeszcze nie byłem. Doszło do tego, że na 19-tym kilometrze zaczęła mnie wyprzedzać grupa prowadzona na czas 1h35m (startowała chwilę po nas), więc z pierwotnego planu trzymania się rezultatu 1h30m ostatecznie udało mi się jedynie zmotywować, by odkuć się na "balonikach" i wbiec na halę z metą jakiś czas przed nimi. Było mnie stać tylko na wynik 1h36m, co i tak obecnie wydaje się niezłym osiągnięciem.

 Jedyny dowód na to, że ukończyłem Poznań Półmaraton w tym roku...

Jeszcze gorzej było tydzień później. Do Pabianic wybierałem się przepełniony z jednej strony sportową złością po nieudanym starcie w Poznaniu, z drugiej natomiast chciałem na tyle się wyluzować, żeby nie stresować się na trasie ewentualną niemocą. Tym razem mocy starczyło mi na połowę dystansu. Zakładaliśmy z Michałem spokojny bieg na czas w okolicach 1h35m (co byłoby nieznaczną poprawą w ciągu tygodnia), jednak biegło się na tyle komfortowo, że nieznacznie przyspieszyłem. Utrzymywałem spokojne, ale dość mocne tempo do 10-11 km, po czym niemal stanąłem. 

Po chwili minął mnie Michał pytając się, czy wszystko ok. Machnąłem tylko ze zrezygnowaniem ręką i kontynuowałem pokonywanie kilometrów w fatalnym stylu, marszobiegiem. Ponownie byłem skazany na zmierzenie się z pacemakerami, tylko że tym razem z tymi, którzy biegli na czas 1h40m. Mimo zupełnej niemocy udało mi się przegonić ich na ostatnim kilometrze, by do mety dotrzeć z czasem 1h39m.

Na pocieszenie po biegu czekała konkretna wyżerka

Miałem dość, nic nie szło tak, jak powinno, mimo że zimę przepracowałem (tak mi się wydaje), solidnie, realizując 12-tygodniowy plan treningowy przed maratonem w Łodzi. Nie szukałem wymówek (po prostu byłem słaby i już), ale nasunęło mi się kilka wniosków:
- ostatnie tygodnie przed półmaratonami biegałem w zużytych butach; gdy po jednym z treningów poczułem ból w piszczelach, domyśliłem się, że moim Joma Carrera należy się emerytura po osiągnięciu wspólnych 2300 km; było już jednak za późno na poprawę i mimo zmiany obuwia nogi były za bardzo zmęczone i nie zdołały się zregenerować,
- plan treningowy - w zeszłym roku realizowałem 10-tygodniowy cykl dostosowany do życiówki w półmaratonie, tym razem głównym startem jest wiosenny maraton, i to pod niego się przygotowuję, więc może po prostu nie byłem w stanie utrzymać tempo startowe o pół minuty szybsze,
- to po prostu nie były "moje dni", nie zawsze udaje się biec na 100% możliwości i należy cieszyć się samymi startami, nie zawsze wynikami.

Tak czy inaczej, to już historia i pozostało mało czasu do wyprawy do Łodzi. Wiele już nie poprawię, więc muszę oczyścić umysł i skupić się na wyluzowanym starcie. Wynik końcowy w granicach 3h30m będzie dla mnie satysfakcjonujący, chociaż nie ukrywam, że na początku ustawię wirtualnego partnera w zegarku na obecną życiówkę (3h19m), głównie po to, żeby mieć pewien punkt odniesienia. Prawda jest taka, że na dystansie będzie mi już obojętne, czy dobiegnę w czasie 3h30m, 3h40m czy 3h45m, jeśli i tak będę się oddalał od najlepszego wyniku. Pozostaje mi tylko nastawienie się pozytywnie i czekanie na start.

Jedno jest pewne, ta wiosna to dla mnie swoisty trening - jednak chyba bardziej mentalny niż fizyczny...

wtorek, 24 stycznia 2017

Wypełnianie kalendarza 2017

Zauważyłem, że od kilku lat pierwszymi wydarzeniami wypełnianymi w styczniu na najbliższych 12 miesięcy, nie jest termin urlopu i innych dni wolnych, ale biegi, w których mam zamiar wystartować. Czyli najpierw trzeba zaplanować wysiłek, a dopiero później znaleźć czas na wypoczynek

W przypadku poprzednich sezonów, gdy startowałem zdecydowanie częściej (niezapomniane dla mnie hasło małżonki "nie biegaj w każdy weekend" podczas sesji fotograficznej), często terminy udało się pokryć się (Berlin, Praga, Trójmiasto) i wówczas w trakcie kilkudniowego wyjazdu przypadał też czas na wzięcie udziału w zawodach :-)

Mała rada sprzed kilku lat od małżonki (fot. Katarzyna Pawlak)

Aktualnie tak naprawdę mam już zaplanowane starty na pierwszą połowę roku. W drugiej na pewno wezmę udział w jesiennym maratonie (najprawdopodobniej "u siebie", w Toruniu) i zapewne kilku krótszych biegach (np. tradycyjnie już Gniewkowo, może Gniezno).

Wiosna będzie aktywna, ale pierwszy raz zaczynam sezon od zrealizowanych wcześniej wszystkich celów. Do pokonanego wcześniej maratonu poniżej 3h30m, w zeszłym roku doszły złamane kolejne bariery - 1h30m w półmaratonie oraz 40m w biegu na 10 km. W związku z tym ten sezon będzie (przynajmniej w założeniach) zupełnie na luzie, chociaż oczywiście jakieś cele sobie postawiłem - utrzymanie się w pobliżu życiówek będzie mile widziane :-)

A tak oto przedstawia się mój harmonogram na najbliższe miesiące:
- 04.03. - VI Zimowy Bieg Dębowy - od lat najlepszy sprawdzian możliwości na początku przygotowań do całego sezonu,
- 26.03. - 10. PKO Poznań Półmaraton - jedno z moich ulubionych miejsc do biegania, więc na jubileuszowym półmaratonie nie może mnie zabraknąć,
- 02.04. - VII Pabianicki Półmaraton - debiut w tej imprezie, słyszałem wiele pozytywnych opinii, trzeba je zweryfikować,
- 23.04. - DOZ Łódź Maraton z PZU - powrót w miejsce, w którym pierwszy raz przebiegłem maraton poniżej 3h30m,
- 30.04. - Run Toruń - kolejna odsłona bardzo popularnej imprezy ze świetnymi medalami,
- 13.05. - IV Bieg Rycerski - debiut w chwalonych przez biegaczy zawodach,
- 20.05. - VIII Kwidzyński Bieg Papiernika - jeden z najlepiej zorganizowanych biegów w Polsce, tradycyjnie za darmo.

Najważniejsze imprezy to oczywiście starty w Poznaniu i Łodzi. To właśnie pod maraton już za kilka dni rozpocznę kolejną rundę 12-tygodniowego treningu, który jak do tej pory sprawdzał się wyśmienicie. Ponownie, w porównaniu do oryginału, 5 dni biegowych w tygodniu zredukuję do 4 - ten manewr skutkował bardziej wypoczętymi nogami przy braku spadku możliwości (testowałem obydwa warianty) i wytrzymałości. 

Dodatkowym argumentem przemawiającym za "oszczędniejszym" bieganiem jest to, że tym razem nie stawiam przed sobą celu w postaci kolejnej życiówki.

Latem nie przewiduję wielkiej ilości startów, po prostu wysokie temperatury nigdy nie służyły w moim przypadku przyjemnemu bieganiu. Zdecydowanie bardziej preferuję dwucyfrowe mrozy od upałów.

sobota, 26 listopada 2016

Jestem biegaczem przed czterdziestką... ponownie!

Mając w pamięci zeszłoroczny spadek formy 3 tygodnie po rekordowym maratonie i następującym po nim biegu na 10km, spodziewałem się podobnej sytuacji także w tym sezonie. Sytuacja była niemalże identyczna - 12 tygodni przygotowań do maratonu, życiówka, potem również rekordowa "dyszka", tym razem z symbolicznym złamaniem 40 minut. Wszystko wskazywało na to, że następnie czeka mnie ostre tąpnięcie kondycyjne i brak mocy w nogach.

Pierwszy kilometr, bieg jeszcze w zwartej grupie (fot. www.t-run.pl)

Z takimi myślami udałem się (standardowo - z Michałem i Piotrem, z którymi startowałem w większości tegorocznych zawodów) do Gniezna, na bieg wyjątkowy i nie do powtórzenia w przyszłości. Odbył się on z okazji budowy obwodnicy Gniezna (droga S5), na świeżo wylanym asfalcie. Dystans 10 km i profil trasy podano nam z topograficzną dokładnością. Martwiły nas jedynie nieco spartańskie warunki (wywiezienie godzinę przed startem w odsłonięty teren przy niskiej temperaturze, brak szatni i pryszniców), jednak takie rzeczy nie są nas w stanie zniechęcić, gdy można mieć idealną szansę na przyzwoity wynik końcowy (trasa bez jakichkolwiek zakrętów, praktycznie płaska, z jednym nawrotem). Co prawda miałem pewne obawy o własne siły - rano obudziłem się z lekkim przeziębieniem, które "na szczęście" wzmogło się dopiero w poniedziałek, więc ostatecznie nie przeszkadzało mi w biegu.

Moim celem było udowodnienie sobie, że będę w stanie ponownie pobiec 10 km w czasie poniżej 40 minut, szczególnie biorąc pod uwagę krytykę dotyczącą odpowiedniego pomiaru dystansu w niedawnym biegu w Gniewkowie (rozbieżności dochodzące 200 metrów to z jednej strony niewiele, jednak z drugiej pokonałem magiczną barierę o kilka sekund, więc taki brak w efekcie kwestionował moje osiągnięcie...)

Końcówka była bardziej samotna... (fot. Kacper Skubiszak)

Łącznie na starcie zameldowało się ok. 600 chętnych do przetestowania świeżej nawierzchni na nieoddanej drodze. Pierwsze kilometry nie szły po mojej myśli, sytuacji nie ułatwiał wiatr wiejący w twarz. Nie mogłem się odpowiednio rozkręcić, traciłem bezcenne sekundy. Walka z samym sobą trwała do półmetka, po którym udało mi się w końcu złapać idealny rytm. Nogi przebierały coraz szybciej, w końcu udawało się uzyskać tempo poniżej 4:00 min/km. Mijanie kolejnych biegaczy motywowało do dalszego wysiłku, do tego trasa okazała się wyjątkowa jeszcze z innego powodu - dzięki temu, że była niemalże idealnie prosta, udawało się utrzymywać kontakt wzrokowy z czołówką przez większość biegu, co również dodawało energii.

Po pokonaniu 9 km zegarek był dla mnie bezlitosny - pokonałem je w czasie 36m05s, więc mój cel mógł mi uciec dosłownie o kilka sekund. Wiedziałem, że jestem w stanie utrzymać tempo 4:00 min/km, jednak nie satysfakcjonował mnie wynik 39m59s ;-)

Tak wygląda człowiek walczący o każdą sekundę na ostatnim kilometrze biegu! (fot. gniezno24.com)

Przez ostatni kilometr hipnotycznie wpatrywałem się w bramę mety, nic więcej nie miało w tej chwili znaczenia. Nie wiedziałem, że mam w sobie jeszcze jakieś pokłady siły, jednak zmusiłem nogi do ostatniego wysiłku, ryzykując, że po prostu potknę się o własne stopy, tak bardzo byłem już zmęczony (biegiem, przeziębieniem, minionym maratonem i dyszką w Gniewkowie?). Postawiłem wszystko na jednej szali - i udało się! Zegar na finiszu pokazał, że bieg pokonałem w czasie brutto 39m40s!!! Ze szczęścia za późno wyłączyłem Garmina, więc musiałem niecierpliwie czekać na smsa z oficjalnymi wynikami. Gdy przyszły, efekt końcowy przerósł moje oczekiwania - od tej pory mogłem już chwalić się życiówką 39m30s!!! Dodatkową miłą informacją było zajęte miejsce open (22.) oraz w kategorii wiekowej (7.) - dla przypomnienia, stawka wyniosła ok. 600 zawodników :-)

Będzie życiówka! (fot. www.t-run.pl)

To był mój ostatni start w zawodach w tym roku, więc sezon zakończyłem bardzo mocnym uderzeniem. Do dwukrotnej poprawy najlepszych wyników w wiosennych półmaratonach i jesiennej życiówki w maratonie udało mi się dołożyć w listopadzie przebiegnięcie dwóch rekordowych dyszek, w których przekroczyłem magiczny i nieosiągalny dotąd próg 40 minut. Taki sezon już się raczej nie powtórzy, więc mogę czerpać zasłużoną radość i powoli przygotowywać się do kolejnego roku i nowych startów.

Biegacz przed "czterdziestką"... na 10 km ;-) (fot. Kacper Skubiszak)

Swoją drogą czuć, że szczyt formy utrzymałem przez maksymalny możliwy czas (upłynął miesiąc od Toruń Marathon do Biegu Drogi S5), gdyż ostatnie przebieżki ukazały spadającą kondycję. Jeszcze tydzień, może dwa, i czas na kilkanaście dni roztrenowania, na czym skorzystać powinny nie tylko moje nogi, ale i rodzina :-)

Medal udokumentowany na fragmencie wyjątkowej trasy

piątek, 28 października 2016

Życiówka w maratonie poprawiona o jedną przerwę na sikanie

Minęło kilka dni od 34. Toruń Marathon, mam już za sobą pierwszą przebieżkę, podczas której nogi skutecznie przypominały mi o wysiłku, jaki jest za mną. Chyba mogę stwierdzić, że bieg ten kosztował mnie najwięcej wysiłku z wszystkich dotychczasowych siedemnastu na dystansie 42 km.

Mocna ekipa przed startem (fot. Piotr Marach)

W chłodny niedzielny poranek, po spokojnej pobudce i lekkim śniadaniu udałem się w okolicę startu, który mieścił się ok. 3 km od domu. Taki jest plus startu w zawodach w swojej miejscowości - nie trzeba zrywać się w środku nocy lub wybierać dzień wcześniej, by odebrać pakiet. Kolejny jest taki, że co chwilę można się witać z kimś znajomym - pożartować, ponarzekać, zrobić sobie pamiątkową fotkę. Gdyby tylko nie wysiłek, który przed nami, byłby to idealny piknik ;-)

Humory dopisują (fot. Jan Chmielewski)

Maraton ten był przynajmniej z kilku powodów wyjątkowy:
- pierwszy raz, na spokojnie, zorganizowany przez nowe osoby (zeszłoroczny był niejako "kredytem zaufania" od biegaczy z powodu małej ilości czasu na odpowiednie przygotowanie biegu),
- w końcu dane mi było biec trasą w 100% przebiegającą przez moje miasto, nie przez okoliczne wsie, z akcentami toruńskimi (kilka początkowych i końcowych kilometrów),
- pierwszy raz nie biegłem, jak to ujął przed startem mój sąsiad Michał, "na jednym baku" - zaopatrzyłem się w żele ;-)
- miał to być debiut mojej córki w roli kibicki na finiszu (okazało się, że jednak zasnęła w wózku, ale to nieważne...), co miało mnie ponieść na ostatnich metrach przed metą.

Dyszka za nami, lecimy dalej (fot. Jan Chmielewski)

Biegaczom zafundowano lekko stresującą sytuację, gdyż w obrębie strefy startowej, dla ponad 1000 zawodników (maratończycy + uczestniczy towarzyszącego biegu na 10 km) zapewniono (uwaga, uwaga!) jeden toi-toi... Były co prawda jeszcze toalety w szkole (będącej Biurem Zawodów), jednak dystans kilkuset metrów od startu skutecznie zniechęcał do skorzystania z tej opcji.

Punktualnie o 9:05, zaopatrzony w spersonalizowany numer startowy z motywującym hasłem "Zaraz Wracam" ruszyłem w trasę. Założeniem było ukończenie maratonu w czasie 3h17m, więc zegarek ustawił mi docelowe tempo na 4m40s, co okazało się zakresem bardzo komfortowym. Starówka, "stary most", moja "dzielnia" po drugiej stronie Wisły, "nowy most" - dystans mijał szybko i przyjemnie. Po 4-5 km zaczęło się masowe wyprzedzanie biegaczy na 10 km (którzy wystartowali 5 minut wcześniej), co na niektórych fragmentach utrudniało utrzymanie optymalnej prędkości. Znacznie przerzedziło się tuż przed wbiegnięciem w obszar największego toruńskiego osiedla mieszkaniowego "Na Skarpie", gdyż właśnie tam kończyła się trasa krótszego biegu.

Pozdrowienia dla wszystkich leniuchujących w niedzielny poranek! (fot. Sebastian Sierant)

Na 12 kilometrze miałem okazję biec tuż pod balkonem bloku, w którym się wychowałem, dalej trasa prowadziła niemal na trasę wylotową w stronę Warszawy. Tam czekał nas nawrót. Byłem po pierwszej dawce żelu, który właśnie zaczął działać. Wirtualny Partner wskazał, że już po 15 kilometrach dość istotnie przekroczyłem założenia i szacowany czas ukończenia maratonu wynosił 3h12m!!! Starałem się zwolnić, jednak nogi kręciły jak oszalałe. Wiedziałem, że w końcu się to na mnie zemści, ale nie mogłem nic zrobić - udawało mi się przystopować na kilkanaście metrów...

Głupich min ciąg dalszy (fot. Grzegorz Grabowski)

Ostatnim trudniejszym akcentem miał być podbieg na "Średnicówkę", w okolicy półmetka. Sprawnie poszło, niejako nagrodą była teraz płaska trasa aż do samego końca. Kolejne dawki żelu co ok. 8 km powinny mnie wzmacniać, i rzeczywiście tak było, aż do krytycznego 32 km. Tam po raz pierwszy poczułem skurcz w zewnętrznej części uda. Po chwili ustąpił, jednak zacząłem ostrożniej podchodzić do pozostałego do pokonania dystansu. Poważniejsze problemy zaczęły się kilometr później, gdyż nie byłem w stanie pokonać więcej niż kilkaset metrów bez przejścia w marsz. Jak się później okazało, głównym podejrzanym tej sytuacji mogła być zbyt duża dawka kofeiny, jaką spożyłem w żelach (cóż, będzie nauczka na przyszłość).

Jeszcze 200 metrów i fajrant! (fot. Marlena Lewandowska)

Rozpoczęła się dramatyczna walka o wynik końcowy. "Zapas" 3 minut nad celem 3h17m gwałtownie zaczął topnieć, w okolicach Motoareny (38. kilometr) nie pozostało z niego już nic. Desperacki strzał w postaci "żelka" nie pomógł, wiedziałem, że pozostało mi jedynie szarpanie się na choćby symboliczną poprawę zeszłorocznej życiówki (3h19m52s). Moimi wiernymi towarzyszami ostatniego fragmentu był ból i zniechęcenie, jednak resztką sił zmuszałem się do przebycia reszty dystansu. Po wbiegnięciu na Bulwar Filadelfijski (400 metrów do końca) zauważyłem bramę-metę, która wydawała się cholernie daleko. Nie miałem już ochoty na nic, jednak z pomocą przyszła nieoceniona żona z "młodą" w wózku - ich widok dodał sił, których już mieć nie powinienem. Z grymasem bólu złapałem głęboki oddech by rozpocząć finisz. Kilka ostatnich szarpnięć nóg i już - była upragniona meta! Nie byłem w stanie cieszyć się z tego, że właśnie wydarłem nową życiówkę - 3h19m36s!!! 

Zrobiłem to, jest życiówka! (fot. Grzegorz Grabowski)

Poprawa, zaiste, wielka, o niecałe 20 sekund, jednak dla mnie było to tak samo cenne, jak gdybym złamał czas 3h. Wiedziałem ile mnie kosztowały ostatnie kilometry i że zasłużyłem na tę nagrodę!

Tu należą się wielkie podziękowania pani, która za metą pomagała w zdjęciu chipa ze sznurowadła. Obawiałem się o kolejny skurcz w przypadku schylania, więc okazało się to dla mnie zbawienne. Miałem tylko siłę by lekko się uśmiechnąć w podziękowaniu - pierwszy raz spotkałem się z tego typu pomocą wolontariusza. DZIĘKI!

Po wysiłku zasłużony posiłek regeneracyjny :-)

Zdaję sobie sprawę z błędów, które popełniłem - jak to często bywa przedobrzyłem, dałem się porwać nogom napędzanym "dopalaczami", które (przynajmniej w pierwszej połowie biegu) niepotrzebnie zawierały kofeinę.

Już po pierwszym ochłonięciu dopadła mnie jedna myśl: człowiek biegnie niemal 3,5 godziny, by pokonać swój osobisty rekord o kilkanaście sekund, więc wniosek jest jeden - w takich sytuacja jedna przerwa na siku może pozbawić upragnionego celu. Więc, biegaczu, sikaj z rozwagą i zegarkiem w ręku! ;-)

środa, 11 maja 2016

Niejedno oblicze biegowej dyszki

Przełom kwietnia i maja to u mnie tradycyjnie udział w biegach na 10km. Nie inaczej było i w tym roku, chociaż tym razem ograniczyłem się w tym okresie jedynie do dwóch startów.

"Zdjęcie rodzinne" (fot. Jan Chmielewski)

Pierwszym z nich był Run Toruń - bieg, w którym uczestniczę od samego początku (z wyjątkiem zeszłorocznej edycji, kiedy to akurat byłem w Pradze) i za każdym razem stwierdzam, że ciąży nad nim w moim przypadku jakieś fatum. Jeszcze nigdy nie byłem w pełni zadowolony z mojego startu, dodatkowo albo łapałem w nim kontuzję, albo ruszałem z nie do końca sprawnym organizmem.

W tym roku miała miejsce ta druga sytuacja. Dwa tygodnie wcześniej, podczas niedzielnego wybiegania stanąłem na prawej stopie tak niefortunnie, że po kilku godzinach, już w domu, poczułem niepokojący ból. Miałem nadzieję, że to jedynie skurcz w okolicach kostki, jednak wszelkie próby rozruszania spełzły na niczym. W efekcie zmuszony byłem odpuścić kilka treningów, by dać nodze odpocząć.

Najgorsze przede mną, więc póki co jest uśmiech... (fot. Jan Chmielewski)

Mimo wszystko stwierdziłem, że wystartuję w Run Toruń. Miał to być występ spokojny, w tempie treningowym, ale oczywiście udzieliła mi się atmosfera biegowego święta "w domu" i dałem się porwać szybkiej stawce zawodników ruszających z "mojej" strefy A. Nie czułem żadnego bólu i w ten sposób udało mi się pokonać połowę dystansu. Spojrzałem na zegarek i ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam tempo na życiówkę, czyli wymarzone złamanie "czterdziestki".

I na tym zakończyło się "rumakowanie". Momentalnie poczułem skurcz w stopie. Starałem się jeszcze przez chwilę utrzymać tempo, jednak nic z tego, zmuszony byłem iść przez kilkadziesiąt metrów. Potem kolejny zryw i próba ratowania wyniku przez ok. 1km i kolejna przerwa. Takim to "gallowayem" pokonywałem dystans już do końca i chyba pierwszy raz w historii startów byłem bliski zejścia z trasy. Nie poddałem się jednak i zaciskając zęby, z grymasem bólu dotarłem do mety.

Ostatni kilometr dłużył się niemiłosiernie... (fot. Jan Chmielewski)

Najbardziej zaskoczony byłem wynikiem. Po włączeniu marszobiegu myślałem, że nieosiągalny jest nawet czas 45 minut, jednak ostatecznie ukończyłem tegoroczny Run Toruń z wynikiem 42m40s, co na te warunki jest dla mnie rewelacją. Dodatkowo podbudowałem się tym, że zająłem 196. miejsce w stawce blisko 2000 biegaczy, więc chyba nie było tak źle. Tylko żal tego, że życiówka była tak blisko...

Kilka dni przerwy od biegania, przez które chciałem dać odpocząć stopie, dały zamierzony efekt. Tydzień później ruszyliśmy do Bydgoszczy, aby w leśnym terenie Myślęcinka pokonać kolejne 10km, tym razem w wersji przełajowej podczas II Biegu Instalatora. Nasłuchaliśmy się niestworzonych historii o profilu trasy, piaszczystych podbiegach i ogólnie wysokim poziomie trudności, więc startowaliśmy z odpowiednią rezerwą.

Piękna, leśna trasa (fot. Bieg Instalatora)

Okazało się, że chyba najgorszym fragmentem był podbieg na pierwszych dwóch kilometrach. Potem było oczywiście "trochę w górę, trochę w dół", ale ogólnie bardzo sympatycznie, w zacienionym obszarze (a pogoda dawała się we znaki - chyba pierwszy bardzo ciepły dzień w roku). Biegło się wyjątkowo dobrze, po kontuzji nie było śladu, więc humor dopisywał. Starałem się utrzymywać dystans do Piotra, który dość istotnie odskoczył na pierwszych kilometrach, ale ciągle miałem go w zasięgu wzroku. Na ostatnich kilkuset metrach, gdy nie miał już kogo gonić, widząc mnie za sobą, znacznie zwolnił, w efekcie czego na metę wpadłem tylko kilka sekund po nim.

Ostatnia prosta... (fot. Bieg Instalatora)

Już na trasie ktoś informował kolejnych biegaczy o zajmowanym miejscu - wtedy to podbudowałem się tym, że mieściłem się w pierwszej 50-tce (w gronie niemal 500 biegaczy); przez pozostały czas wyprzedziłem jeszcze kilku zawodników i na mecie, z czasem 43m25s, zająłem 36. miejsce. Było duuużo lepiej niż się spodziewałem. Do tego bardzo przyjemna atmosfera dość kameralnego biegu z bogatym pakietem startowym, piękna lokalizacja i pogoda - i czego chcieć więcej w weekend? :-)

... i finisz! (fot. Anita Krysztofiak)

Przede mną ostatnie dni intensywnego (18 tygodni), czyli kilka dni stopniowego wyciszenia i regeneracji organizmu. Pozostały trzy treningi (jedynie RT, w tym sobotnie już naprawdę symboliczne: 6 krótkich powtórzeń przy łącznym dystansie biegu 6km) i jedyny maratoński start w pierwszej połowie roku. Weekend spędzimy rodzinnie w Gdańsku, gdzie mam nadzieję na dobry start w niedzielnym biegu.

Czekamy na nagrody - szczęścia w losowaniu nie mieliśmy (fot. Anita Krysztofiak)

Startuję bez zbędnego ciśnienia (celem na tym etapie były życiówki w półmaratonach, co osiągnąłem), zadowolę się przyzwoitym wynikiem w okolicach 3h30m (chyba że pogoda na to nie pozwoli), ale pierwsze kilometry chcę pokonać w docelowym tempie 4m40s, co powinno dać czas na poziomie lepszym od obecnego personalnego rekordu. Nie czuję się na siłach, by przebiec maraton poniżej 3h19m, ale będę się starał - trzeba walczyć o najwyższe cele! Jeśli się nie uda, tragedii nie będzie :-)

Ten widok muszę mieć w głowie w Gdańsku, żeby szybko dotrzeć do mety :-)

środa, 23 marca 2016

Kolejna życiówka w tym sezonie, plan minimum osiągnięty

Ostatni weekend był dla mnie zwieńczeniem pierwszego etapu planu treningowego. Część ta miała mnie przygotować do walki o złamanie czasu 1h30m w półmaratonie. Okazją do weryfikacji skuteczności przepracowanej zimy był start w Gdyni.

Skoro świt wybraliśmy się nad morze, gdzie czekały już na nas odebrane pakiety startowe (fajne plecaczki, na pewno się przydadzą). Mając odpowiedni zapas czasu mogliśmy spokojnie się przebrać w "stroje bojowe", rozruszać i przygotować do zawodów. Pogoda do biegania była dobra, chociaż siła wiatru i niska temperatura studziły nieco zapał. Najważniejsze, że nie padało...

Zakładaliśmy, że wraz z Piotrem i Michałem będziemy starali się trzymać "baloników" z wymalowanym czasem półtorej godziny. Paweł stwierdził, że wyruszy spokojniej od nas. Już pierwsze dwa kilometry skłoniły mnie do delikatnej weryfikacji celu - bieg w górę ul. Świętojańskiej dał przedsmak walki z dystansem i pofałdowaną drogą. I rzeczywiście tak było - niewiele czekało na nas równych odcinków, większość to podbiegi i zbiegi, zgodnie z przedstawionym wcześniej profilem trasy. Na papierze nie wyglądało to na tak męczącą przeprawę, z jaką w rzeczywistości trzeba było się uporać.

Niemalże w podskokach - po życiówkę! (fot. Datasport.pl)

Pacemakerzy ze swoją grupą uciekali, Piotr trzymał się ich dzielnie, ja sukcesywnie traciłem dystans. Wirtualny Partner na Garminie symulował jednak satysfakcjonujący mnie wynik, czyli poprawę dotychczasowej życiówki (1h33m). Gdyby udało mi się to zrealizować, wiosenny cel minimum byłby osiagnięty :-)

Mimo zmęczenia udawało mi się pokonywać kolejne kilometry, jednak nie czułem się optymalnie. Cieszyłem się jedynie, że w końcu doświadczenie wzięło górę i nie szarpałem się nerwowo, by tylko dogonić grupę biegnącą na wymarzone 1h30m. Gdybym to zrobił, zapewne skończyłbym z czasem dużo gorszym, a tak mogę się pochwalić nowym osobistym rekordem: 1h31m25s.


Wiem, że dałem z siebie wszystko w ten weekend, gdyż na ostatnich kilkuset metrach nie byłem w stanie przyspieszyć, co zawsze jest dla mnie pewnym wyznacznikiem włożonego w zawody wysiłku. Zazwyczaj udaje mi się znaleźć zapas sił na mocny finisz, jednak nie tym razem.
Osiągnięty rezultat w dość ciężkich warunkach daje pełnię satysfakcji. Jestem ciekawy, czy forma utrzyma się do kolejnego półmaratonu, który będę biegł za miesiąc w Poznaniu. Tam trasa powinna być łatwiejsza i szybsza, więc może pokuszę się o poprawę wyniku, ale nic na siłę, Tak naprawdę teraz skupiam się na drugiej części zimowo-wiosennych przygotowań.

Mamy złom na szyjach, możemy wracać!

Za 2 miesiące wracam nad morze, by wziąć udział w PZU Gdańsk Maraton - tym razem będzie to wyprawa rodzinna, więc nadarzy się okazja do pierwszego wyściskania córki po minięciu mety. Będzie to dla mnie na pewno solidna motywacja do szybkiego uporania się z dystansem, jednak mimo to wolę też przygotować się do tego fizycznie.

 10 zdyscyplinowanych tygodni...

W związku z tym przez najbliższy czas, aż do startu, będę realizował ostatnich 8 tygodni planu, który do tej pory nie zawiódł mnie podczas trenowania przed maratonami. Tak więc dopiero w drugiej połowie maja będę mógł skończyć z wydrukowanymi arkuszami z Excela - kolejny cykl przygotowań będzie dopiero rozpoczynał się pod koniec wakacji, nadejdzie więc czas na odpoczynek dla głowy (ale nie dla nóg... swoje trzeba i tak wybiegać, ale już bez takiej dyscypliny, jak do tej pory).

Tak więc czasu na lenistwo nie ma, na pierwszy ogień idą dziś podbiegi :-)

niedziela, 13 marca 2016

Drugie oblicze "zimowej" piętnastki

W tym roku zimowe imprezy są takimi jedynie z nazwy. Było tak trzy tygodnie temu w Trzemesznie, ale i podczas ostatniego spotkania spragnionych zawodów biegaczy w Dąbrowie k. Mogilna. Temperatura wyraźnie powyżej zera, jedynie silny wiatr (w sumie tradycyjny na terenie "Wasyla") sugerował ubranie cieplejszych warstw odzieży.

Po lutowym fatalnym starcie i przegraniu walki z przeziębieniem, tym razem byłem nastawiony bojowo, ale bez zakładania rewolucyjnego postępu. Plan treningowy przygotowujący w pierwszym etapie do półmaratonu (Gdynia, Poznań) zmierza powoli do końca (a w moim przypadku do połowy, bo zaraz po nim wskakuję w tryb przygotowań do gdańskiego maratonu), więc forma w miarę ustabilizowana, ale liczę, że jej szczyt dopiero przede mną.


Dzień dobry, przyjechaliśmy z Torunia po nasze życiówki :-) (fot. Jan Chmielewski)

Na miejsce dotarliśmy z odpowiednim wyprzedzeniem, mogliśmy więc bez pośpiechu, spokojnie odebrać pakiety. Tu miła niespodzianka - koszulka techniczna, o której nie było mowy wcześniej. Tak, wiem, każdy z nas nie ma już co z nimi robić, bo wysypują się z szafek, jednak tym razem ucieszyłem się ze znajomej grafiki z biegnącymi żołędziami na koszulce ;-)

Start biegu nie wyszedł tak, jak to zaplanowaliśmy, bo już na starcie straciłem z pola widzenia Michała i mimo kilkukrotnego odwracania się nie zauważyłem go, więc nie mogłem się z nim zrównać, żeby biec razem, co zazwyczaj dawało pozytywne wyniki. Przez chwilę widziałem Piotra, który systematycznie się oddalał - nie zrobiłem zeszłorocznego błędu i nie starałem się do niego zbliżyć, bo groziłoby to zadyszką w połowie dystansu... Tak więc biegłem swoje - no może nie do końca, bo pierwszy kilometr zamknąłem wynikiem 4:06 zamiast zakładane wcześniej 4:25. Zrzuciłem to na karb "pociągnięcia przez tłum" i spodziewałem się, że za chwilę nadejdzie zwolnienie o kilkanaście sekund i wyrównanie tempa.

Nowe zdjęcie do kolekcji idiotycznego pozowania ;-) (fot. Jan Chmielewski)

Moje oczekiwania spełniły się połowicznie - wyrównanie faktycznie miało miejsce, jednak tempo nie chciało istotnie spać i utrzymało się na poziomie 4:15 na odcinkach płaskich oraz 4:20 na długich podbiegach, którymi wzbogacona jest trasa w Dąbrowie

Właśnie to pofałdowanie terenu i wszechobecny wiatr są idealnymi sprawdzianami dyspozycji biegacza. Tym razem nie czułem żadnego dyskomfortu z powodu tych niedogodności, biegło się wręcz idealnie. Po przekroczeniu nawrotu informującego o minięciu połowy dystansu, obawiałem się o to, czy podołam prędkości, którą narzuciły mi nogi. Poczułem jednak uspokajający automatyzm ruchów. We znaki dał się, jak chyba każdemu, nomen omen, 13-ty kilometr, z wiatrem prosto w pysk i niekończącym się podbiegiem okraszonym kilkoma zakrętami.

Dopiero po jego pokonaniu dotarło do mnie, że praktycznie nic nie jest w stanie wyrwać mi nowej życiówki na tym dystansie!!! Zapowiadała się istotna poprawa dotychczasowego osobistego rekordu wynoszącego 1h07m41s, który osiągnąłem równo rok temu, na tej samej trasie. Ostatnie 200-300 metrów przebiegłem w asyście Piotra - zmotywował mnie do ostatecznego wysiłku i pomógł w wyprzedzeniu jeszcze kilku osób na finiszu. Za metą sprawdziłem wynik i zdumiałem się widząc poprawę o ponad 3 minuty - 1h04m24s!!!

Chyba zasłużyłem na wyżerkę?

To się nazywa solidna rekompensata po nieudanym starcie kilka tygodni temu - przy okazji da mi to zapewne większy komfort psychiczny podczas najbliższych półmaratonów i świadomość solidnie wykonanej pracy podczas realizowania planu treningowego...

czwartek, 18 lutego 2016

Lutowy falstart biegowy

Taki początek sezonu biegowego na długo pozostanie w mojej głowie. I daje do myślenia...

W miniony weekend odbyły się zawody, które dla wielu biegaczy są początkiem całorocznych zmagań na trasach biegowych. Mowa oczywiście o Zimowym Biegu Trzech Jezior w Trzemesznie - Gołąbkach. Tym razem była to już XIV edycja, a dla mnie drugi występ w tym miejscu. 

Rok temu był to świetny sprawdzian postępu budowania formy przed późniejszymi biegami z postawionymi sobie "życiówkami" do pobicia. Teraz wszystko poszło nie tak, jak powinno. Od kilku dni walczyłem z przeziębieniem, które skutecznie wykluczyło mnie z kilku treningów. Wydawało mi się, że odpoczynek od biegania sprawi, że mimo wszystko zregeneruję siły i dam radę wytrzymać tempo w okolicach 4:30 min/km, co było naszym wspólnym założeniem z Michałem.

Pierwsze kilometry nie zapowiadały katastrofy...

Do 5-6 km byłem w stanie dotrzymywać mu kroku, mimo że nie czułem się optymalnie. Potem coś pękło i odcięło mnie od świata. Zabrakło nawet siły na krzyknięcie "leć swoje, ja nie dam rady...", po prostu momentalnie poczułem, jakby moje nogi były z waty. Zacząłem istotnie zwalniać, dawałem się wyprzedzać kolejnym osobom, naiwnie licząc, że to chwilowa "zadyszka" i zaraz się odbuduję. 

Nic bardziej mylnego. Po pewnym czasie nie byłem w stanie przebiec równym, wolnym tempem nawet 400-500 metrów. Po każdym takim odcinku następował minutowy marsz. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski zrezygnowania z udziału w zawodach. Ostatkami rozsądku motywowałem się do ruszania, żeby utrzymać temperaturę ciała i nie nabawić się zapalenia płuc.

Tak wygląda facet po przejściach... ;-)

Do tego zupełnie zapomniałem o specyfice trasy w Trzemesznie i zaufałem organizatorom zapewniającym, że 90% prowadzi przez leśne trakty. Po tej informacji zabrałem terenowe buty Asics Lahar, czego zacząłem żałować już w połowie dystansu. Co prawda trasa prowadzi przez las, jednak w większości i tak jest tam wylany asfalt, co boleśnie odczuły moje stopy.

Ostatecznie udało mi się dotruchtać do mety z czasem 1h13m, po czym szybko udałem się do samochodu - przebrać się, wrócić do domu, zapomnieć - takie były moje założenia na najbliższą przyszłość ;-)

Drogie dzieci, oby Wasz wykres z zawodów nigdy tak nie wyglądał...

W niedzielę nie było zaplanowanego biegania, więc miałem chwilę czasu na wykurowanie się i wraz z poniedziałkiem rozpocząłem kolejny tydzień planu treningowego. Nie byłem jeszcze w pełni sił, przebiegłem założone ok. 15km z BC2 w czasie zbliżonym do sobotnich zawodów, jednak samopoczucie i dyspozycja były dużo lepsze. Do wtorku podchodziłem z pewnymi obawami, bo nie wiedziałem, czy dam sobie radę z ZB, jednak na szczęście udało mi się utrzymywać tempo 3:50 min/km na 2-minutowych odcinkach.

Przede mną kilka tygodni na powrót do formy, po czym kolejny sprawdzian, też na dystansie 15km, tym razem podczas biegu w Dąbrowie. A potem już ostatnia prosta przed PZU Gdynia Półmaraton!

czwartek, 10 grudnia 2015

Mikołaje w krótkich gaciach

Po bardzo zadowalającym sezonie czas na roztrenowanie. Jeszcze kilka dni lekkich treningów i druga połowa grudnia minie pod znakiem butów biegowych schowanych w szafie.

Zanim to nastąpi, jak zawsze w grudniu jest kilka punktów do "odhaczenia". Jednym z nich jest udział w Półmaratonie Św. Mikołajów, który cztery lata temu był moją drugą imprezą biegową i pierwszą na takim (wówczas wydawało się niewyobrażalnie długim) dystansie...

Słodkie akcenty w pakiecie startowym 

Kiedyś wydawało się, że początek grudnia to zapewniony mróz, ewentualnie śnieg. Od kilku lat zmienia się to na tyle, że nie przypominam sobie dwóch takich samych warunków pogodowych w ostatnich pięciu edycjach. W tym roku było rekordowo pod względem temperatury. 8 stopni na plusie, suche powietrze, brak jakichkolwiek znaków zimy. Nic dziwnego, że wielu "Mikołajów" zdecydowało się na bieg "na krótko". Byłem jednym z nich - postawiłem na krótkie getry i dwie warstwy koszulek. Na długi rękaw (który po kilku kilometrach i tak musiałem podwinąć) obowiązkowo nałożona koszulka czerwona, z logo imprezy. Kilka razy wyłamywałem się z regulaminu, gdy organizator zapewniał "bawełnę" zamiast odzieży technicznej, jednak obecnie nic nie stało na przeszkodzie, żeby dołączyć do "czerwonej fali" pędzącej przez Toruń i las na Barbarce.

Narada rodzinna przed startem 

Oczywiście początek dystansu pokonałem w nieodzownej czapce św. Mikołaja, jednak pozbyłem się jej, gdy zaczął mnie zalewać pot z czoła. Okazało się, że źle ją przymocowałem do paska, w efekcie czego w pewnym momencie przypadkowo się odczepiła i powędrowała własną drogą - no cóż, jedna pamiątka mniej...

Gdzie jest Wally?

Tegoroczna trasa została nieco zmieniona, szczególnie na leśnych odcinkach. Było trudniej niż do tej pory, musieliśmy pokonywać kilka mocnych podbiegów. Luźna nawierzchnia zmuszała do szukania przyczepności na poboczu, między drzewami. Nie narzekam, taki urok tej imprezy - nie biegnie się tu w poszukiwaniu życiówki, liczy się dobra zabawa. Ważne, że było sucho i obyło się bez mało przyjemnych kontaktów z błotem i kałużami.

Przed nami już tylko kilkanaście km leśnej trasy (fot. Jan Chmielewski)

Miły akcent miał miejsce na samym finiszu, kiedy to w tłumie kibiców udało mi się wypatrzeć siostrzenicę, z którą pokonałem ostatnie 100-200 metrów. Na mecie bez chwili wahania przekazałem jej swój medal-dzwonek. Radość i duma dziecka w takim momencie jest nieoceniona. To jest właśnie mikołajkowy klimat, który powinien rozpościerać się tego dnia.

Za zakrętem już tylko finisz!

Mimo że nie przygotowywałem się do tego biegu (kilka przebieżek OWB1 w tygodniu, po 12-13 km każda) a raczej myślami byłem już przy grudniowym roztrenowaniu, wynik na mecie mile mnie zaskoczył. Dzięki ostremu tempu na początku (po ok. 4:25 min/km przed wbiegnięciem do lasu), udało mi się tę dość wymagającą trasę pokonać w 1h35m16s, co jest drugim rezultatem życiowym w półmaratonie. Wiem, że gdybym się więcej przyłożył (biegłem na totalnym luzie i bez wysiłku, jak przystało na Leniwego Biegacza)Jest to dobry prognostyk przed wiosną, kiedy to ze znajomymi będziemy w Gdyni i Poznaniu atakować 1h30m.

Wsparcie siostrzenicy na ostatnich metrach - bezcenne (fot. Katarzyna Gabryszewska)

Na uwagę zasługuje fakt, że w tym roku dystans wymierzono bardzo dobrze, a w poprzednich latach różnie z tym bywało (raz brakowało ponad 600 metrów...). Myślałem, że dwa punkty z wodą (na 5. i 14. km) to będzie zdecydowanie za mało, dlatego też zaopatrzyłem się w bidon "na wszelki wypadek". Na szczęście nie musiałem z niego korzystać i biegło się wyjątkowo swobodnie.

Lubię takie zadowalające i miłe zakończenia sezonu biegowego, który był dla mnie przepeniony satysfakcjonującymi wynikami i życiówkami na każdym z dystansów.

Ostatnie trofeum biegowe w 2015 roku

Nie pozostało mi nic innego jak przez ten tydzień rozruszać się nieco po półmaratonie podczas lekkich treningów biegowych i  korzystać z warunków pogodowych nadal dojeżdżając do pracy rowerem. 

A od 11 stycznia ruszam z kolejnym planem treningowym, który obejmie w sumie 18 tygodni! Ale o tym za kilka dni...