poniedziałek, 25 listopada 2013

Ich bin ein Berliner - czy jakoś tak ;-)

"Jestem Berlińczykiem", powiedział swego czasu John F. Kennedy. We wrześniu przyszłego roku będę mógł to samo wykrzyczeć na mecie jednego z największych maratonów na świecie, który odbywa się właśnie w tym mieście.

Nie dałem rady zapisać się na tegoroczny bieg, więc stwierdziłem, że postaram się wziąć udział w kolejnej edycji. Wydawało się, że wszystko jest przeciwko mnie, gdyż właśnie teraz organizatorzy zdecydowali, że poza samą chęcią konieczne jest szczęście w losowaniu. Szanse były ok. 50% i właściwie nawet podświadomie chyba liczyłem na to, że mi się nie uda - przynajmniej nie miałbym rozterek, czy dokończyć proces rejestracji i dokonać wpłaty, czy przeznaczyć te (niemałe, jak na polskie warunki) środki na coś innego. 

Na początku listopada otrzymałem jednak wiadomość, że los się do mnie uśmiechnął i mam tydzień czasu do namysłu. Z ciekawości wszedłem na wskazany adres, wstępnie wypełniłem formularz, doszedłem do momentu potwierdzenia danych karty kredytowej... i odpuściłem. Zapłacić pięć stówek za "goły" maraton, bez koszulki, wyżerki etc.? 6 EUR za samo wypożyczenie chipa? Za to mogę przecież opłacić brakujące mi do Korony Maratonów Polskich biegi... Nie licząc kosztów podróży, noclegu.. Drodzy Niemcy, nie zarobicie na mnie - pomyślałem.

Jednak zarobią ;-) Dosłownie kwadrans przed ostatecznym terminem wszedłem jeszcze raz na swoje konto na stronie organizatorów, uzupełniłem brakujące dane, westchnąłem ciężko i zapłaciłem... Co mnie ostatecznie przekonało? Po części rozmowy z tegorocznymi uczestnikami (Waldkiem, Michałem), po części ciekawość, jednak decydująca była opinia żony ;-) Jeśli Anetka mówi "jedź", drugi raz nie trzeba mi powtarzać. Dzisiejszy wpis niech będzie dowodem za rok, żebym mógł powiedzieć, że to małżonka mi kazała wziąć udział w tym wydarzeniu ;-) 

Pierwszy raz nie usłyszałem od niej tekstu "Co ja będę robić przez te 4 godziny?" Trzymam się wersji, że to wiara w mój przyszły wynik, więc należałoby chyba złamać czas 3h30m. Na pewno nie chodziło o to, że ja "sobie pobiegam", a na mecie zobaczę uśmiechniętą żonę z torbami pełnymi zakupów ;-)

Oczywiście nieoceniony w swoich propozycjach był Waldek (dzięki!), który przesłał mi link do koszulki, którą poleca na ten bieg. Aktualnie czekam na dostępność mojego rozmiaru i na pewno wystartuję w takim oto stroju:


Tak więc wypada chyba rozejrzeć się za odpowiednim planem treningowym (może ktoś jakiś poleci?) na wynik 3h30m (będzie to nie lada wysiłek, musiałbym o blisko kwadrans poprawić swój dotychczasowy rekord) - niech Berlin będzie właśnie tym miejscem, w którym złamię kolejną barierę!

W związku z tym startem muszę sobie obiecać, że osiągnięcie Korony Maratonów Polskich zostawię sobie na rok 2015 - chyba jednak odłożę na kolejne 12 miesięcy start we Wrocławiu (Poznań, zgodnie z regulaminem, dwa tygodnie po Berlinie, muszę przebiec), żeby nie mieć 3 maratonów w ciągu jednego miesiąca :-) I trzymajcie mnie wszyscy mocno, tłuczcie po łbie gumowym młotkiem, jeśli przez myśl mi przejdzie zapisanie się na Maraton Wrocławski A.D. 2014 ;-)


P.S. Dziś miałem pierwszy w tym sezonie "mroźny" trening. Myślałem, że cienkie getry 3/4 wystarczą, jednak byłem w błędzie. Czas przeprosić się z ocieplanymi spodniami biegowymi i dłuższymi, też bardziej grzejącymi tyłek, getrami. Na szczęście górną część ubioru odpowiednio dobrałem, idealnie (na krótszy, 12 km trening) sprawdziła się kurtka softshellowa Crivit z Lidla - nie próbujcie zabierać jej na dłuższe wybieganie, bo trzyma ciepło, ale nie wypuszcza ;-)

niedziela, 17 listopada 2013

Dyszka w Gniewkowie, czyli ostatni akcent Grand Prix województwa kujawsko-pomorskiego

Jeden z ostatnich startów w tym sezonie stał się faktem. Wraz ze znajomymi spotkaliśmy się w podtoruńskim Gniewkowie, żeby biegiem na 10km zakończyć cykl Grand Prix województwa kujawsko-pomorskiego. Oczywiście humory dopisywały, wszak liczy się przede wszystkim dobra zabawa...

Jak nie będzie, będzie dobrze! (fot. Jan Chmielewski)

Nie obyło się bez małej nerwówki. Jako że część z nas musiała w ostatniej chwili wykonać kilka czynności spożywczo-sanitarnych, dodatkowo z powodu naszej wrodzonej uprzejmości, przepuściliśmy inne osoby w kolejce do autokarów, które miały nas przewieźć na linię startu oddaloną o kilka (kilkanaście?) kilometrów od biura zawodów. W efekcie trochę zmarzliśmy czekając na nieco spóźniony powrót zbiorowego transportu i mieliśmy całe 3 minuty na rozciąganie się przed biegiem. Na szczęście nie było to dla mnie tak nieprzyjemne w skutkach jak brak odpowiedniego rozgrzania przed wiosennym Półmaratonem Poznańskim, nic w nogach się nie naciągnęło, nie strzeliło ani nie bolało ;-)

Wcale się nie denerwujemy, że autokar na nas nie poczekał (fot. Jan Chmielewski)

Trasa okazała się bardzo szybka, asfaltowa, z bardzo dużą ilością prostych. Biegło się od początku bardzo dobrze, szczególnie dzięki towarzystwu Pauliny (ustaliliśmy, że ruszymy razem, mając zbliżone możliwości - zawsze można w chwili kryzysu pomagać sobie wzajemnie "wyciągając" tempo) i Niki, której oddech niemal czułem na plecach, co nie pozwalało mi zwalniać. 

Trasa jak marzenie - na życiówkę (no może poza końcówką)

Niespodzianką było ostatnie kilkaset metrów, po wbiegnięciu na rynek w Gniewkowie. Czekały na nas krótkie odcinki z nagłymi i ostrymi zakrętami, wszystko na "kocich łbach", po porannej mżawce, między stojącymi samochodami. Wybijało to skutecznie z rytmu i zmuszało do skupienia do samego końca. Można by to na pewno rozwiązać ciekawiej, aż kusiło, żeby zakończyć trasę długą i szybką prostą, która uatrakcyjniłaby finisz. Oczywiście brakujące metry na pewno dałoby się nadrobić w innym miejscu, chociażby odpowiednio cofając start. Ale to tylko takie marudzenie lenia ;-)



finisz w Gniewkowie (fot. Jan Chmielewski)

Szatnia, prysznic (ciepła woda, która często jest towarem deficytowym na zawodach!), grochówka i chwila oddechu na sali podczas dekoracji zwycięzców biegu i całego Grand Prix. Przy tej okazji podsumowałem w myśli moje wyniki w tym cyklu, które chyba odpowiednio obrazują cały sezon biegowy:
  • pierwszy bieg w Żninie odpuszczony z powodu udziału w Orlen Warsaw Marathon (jak się okazało, przebiegłem go z kontuzją mięśnia dwugłowego),
  • Run Toruń jako ostatni start w okresie wiosennym - czułem już wtedy dyskomfort w lewej nodze, która wyraźnie "nie ciągnęła",
  • odpuszczone z powodu ww. kontuzji kolejnych biegów, wśród których znajdowały się bardzo szybkie, na których straciłem najwięcej w ogólnym rozrachunku (nieodżałowany półmaraton Kruszwica-Inowrocław, na którym wykręciłem życiówkę rok temu),
  • mozolne odbudowywanie formy i walka na każdym kilometrze wymagającego półmaratonu w Unisławiu,
  • niespodziewanie szybkie starty w drugiej połowie sezonu (Lubiewo - dzięki, Michał!; niby-treningowo Tuchola; Łubianka); poza cyklem GP - życiówka na dystansie maratonu,
  • miły akcent w postaci ostatniego biegu w Gniewkowie (okazało się, że zabrakło mi ok. 10 sekund do życiówki, mimo że nie uważałem się za odpowiednio przygotowanego)

Dodatkowo miałem w ten weekend na trasie "balast" w postaci 3kg, o które w ostatnim tygodniu zaczęło mnie być "więcej" - w tym miejscu gorące podziękowania dla małżonki i jej talentu cukierniczo-gastronomicznego; niestety nie jest w pełni zrozumieć, że nie każdy ma taką przemianę materii jak ona, a ja jestem jedynie człowiekiem i nie potrafię czasem się oprzeć zapachom dobiegającym z kuchni ;-)

Staraliśmy się podchodzić z przymrużeniem oka do tegorocznej rywalizacji, wystawiając drużynę o dumnej nazwie "Żarłoki". Ostatecznie zajęliśmy ostatnie miejsce, ale chyba udało się nam postraszyć "oficjalną" drużynę BbL Toruń (my startowaliśmy jako tzw. "rezerwy"). Satysfakcja z nazwy zespołu usłyszanej podczas wywoływania na podium naszego śmigającego Bartka - bezcenna!

Żarłoki po grochówce (fot. Andrzej "Czasowiec" Janczarski)

Oficjalnych wyników Grand Prix nie widziałem, ale nie one są istotne - ważne, że świetnie się bawiliśmy. Dzięki dla reszty Żarłoków - Uli, Niki, Asi, Bartka, Michała, Pawła, ponadto dla Pauliny i Michała, którym zawdzięczam "zaoszczędzone" minuty na trasach, oraz dla Andrzeja, Janka i Grzesia, którzy uwieczniali krople potu przelewane w biegach :-) Anetka też ma swoje zasługi ;-)

Miła pamiątka w postaci numeru startowego z nazwiskiem

Oczywiście nie ma co się zatrzymywać na długo, za trzy tygodnie Półmaraton Św. Mikołajów a potem ostre trenowanie i przygotowywanie do kolejnego sezonu. Będzie on wyjątkowy, pełen wyzwań, a o najważniejszym z nich napiszę niedługo :-)

Tak na marginesie, dzień przed biegiem w Gniewkowie miał miejsce kolejny wyścig w ramach toruńskiego Grand Prix Stawek - czołówka znowu "odpuściła", co udało mi się wykorzystać i uplasować na 5. miejscu (mimo dość słabego czasu, braku mocy w nogach i śniadania podchodzącego z żołądka do przełyku) - jeszcze trochę i zacznę gwiazdorzyć ;-)

środa, 13 listopada 2013

Boli mnie! ;-)

Dobrze, że życie uczy pokory... 

Człowiekowi wydaje się, że jest rozruszany (nie powiem "wysportowany"), skoro biega miesięcznie ok. 200km, rowerem pokonuje też ponad dwie setki (przynajmniej w tzw. sezonie, pokonując drogę do i z pracy). Doliczmy dążenie do codziennych treningów - jeśli nie bieganie, to ćwiczenia w domu, czyli standardowy zestaw ponad 300 pompek i 700 brzuszków (oczywiście chodzi mi o zsumowanie powtórzeń z kilku serii). Wydaje się, że jakiś standard się zachowuje i mięśnie nie powinny narzekać.

Oczywiście nie chodzi mi o stan przetrenowania czy też (w drugą stronę) czas roztrenowania. W ramach zwykłego okresu ćwiczeń można sądzić, że różne partie ciała dostają swoją dawkę pracy.

A tu nagle przychodzi dzień, w którym Leniwy Biegacz po domowym treningu wygrzebuje z szafy zakurzone hantle i twierdzi, że poza standardowym zestawem powróci też do podnoszenia tych ciężarków i, weźmy na to, przysiadów. W tym celu modyfikuję swoją aplikację służącą za osobistego trenera (Multi Reps na telefony z Androidem - testowałem różne, ta mimo, że brzydka, spełnia wg mnie swoje zadanie najlepiej).


Nie ma co szaleć, plan ułożyłem sobie tak, żeby pierwszego dnia wykonać jedynie 13/16/8/7/25 przysiadów - super ambitnie nie jest, ale ilość będzie wzrastać. W przypadku hantli serie składają się na początek z 9/10/5/5/25 powtórzeń. Już na początku stwierdzam, że "powroty" są trudne. Przy bieganiu to oczywiste, doświadczałem tego kilkukrotnie po kontuzjach. Jednak nie spodziewałem się, że ok. 60 przysiadów da mi tak w kość, że drugiego dnia poczuję zakwasy! 

Ledwo wsiadłem na rower, z obawą czekałem na popołudniowe bieganie. Na szczęście po kilku "cowbojskich" krokach dalej dreptało mi się przez 12km znośnie, jednak mięśnie czworogłowe dawały znać, że od dawna nie były używane tak, jak wczoraj - takiego dyskomfortu nie czułem nawet po maratonie ;-) Jednak muszę przyznać, że mimo to moje ego trochę się podbudowało tym, że w końcu "poczułem" trening - zaczynałem coraz bardziej zastanawiać się nad tym, co robię nie tak, skoro od dłuższego czasu nic mnie nie boli.

No cóż, niby to wszystko wiedziałem już wcześniej, jednak teraz będę starał się jeszcze bardziej przykładać do zróżnicowania wykonywanych ćwiczeń...

poniedziałek, 11 listopada 2013

Make biegi not niepodległościowe zadymy

Nigdy nie uważałem się za wielkiego patriotę, jednak od kilku lat staram się na swój sposób obchodzić Święto Niepodległości. Zawsze mierziły mnie podniosłe przemarsze, wielkie hasła i ogólne przekrzykiwanie się, kto bardziej kocha Polskę i zasługuje na miano "Prawdziwego Polaka". Dlatego tak bardzo popieram rosnące w siłę grono osób, które tego dnia starają się łączyć ponad podziałami i razem z uśmiechem na twarzy zademonstrować fakt świętowania podczas wspólnego biegania.

Dwa lata temu w Łubiance rozpocząłem swoje bieganie w zorganizowanych zawodach. Mimo kilku rzeczy, które można poprawić (wiadomo, nigdy nie dogodzi się każdemu), staram się odwiedzać tę pobliską gminę i przyłączyć się do sportowych obchodów 11 listopada. Tak też było i dzisiaj.

 (fot. Jan Chmielewski)

Po dość aktywnej jesieni nie zakładałem wielkiego wyniku, sądziłem, że 48 minut na dystansie 11 km będzie miarodajnym czasem dla moich obecnych możliwości "po przejściach". 

Już w biurze zawodów pozytywnie się zaskoczyłem - do pakietu dołączono świetnie zaprojektowaną koszulkę techniczną; z tego też powodu specjalnie wybrałem o numer większą, żeby z dumą prezentować "orzełka" na nadchodzących "mroźnych" biegach, jako ostatnią, zewnętrzną warstwę.

Troszkę nas przetrzymano na starcie, na szczęście liczne grono biegaczy zapewniło ochronę przed wychłodzeniem organizmu podczas 15-minutowego opóźnienia...

(fot. Jan Chmielewski)

W tym roku zrezygnowano z transportu na start oddalony o kilka kilometrów od mety w Pigży, przez co zmodyfikowana została cała trasa. Wg mnie to zdecydowany minus. Bieg stracił wiele ze swojego dotychczasowego klimatu. Zamiast asfaltowej drogi skierowano nas na ścieżkę rowerową szerokości 3 metrów. Przez to na pierwszych 3 kilometrach trzeba było zbiegać na pobliskie pola, żeby wyprzedzić osoby biegnące turystycznie, w grupie. Chyba nie da się nauczyć ludzi, żeby ustawiali się na starcie w takim miejscu, które odpowiada zakładanemu wynikowi. Staram się nie zawadzać szybszym, jednak chyba to jest mój błąd. Wiem, powiecie, że tu nie chodzi o sportowy rezultat etc., jednak chyba nikomu nie jest miło, gdy nagle musi wręcz się zatrzymać i kombinować, jak wyprzedzić "spacerowiczów". Zazwyczaj problemu nie ma, gdy pierwsze kilometry to dość szeroka droga, tu było inaczej.

Dodatkowo zostaliśmy dziś pozbawieniu atrakcji, jaką niewątpliwie zawsze była możliwość przebiegnięcia przez Zamek Bierzgłowski. Zamiast tego mogliśmy tylko zerknąć w jego stronę i skierowano nas w lewo. Mało tego, oznaczenia na trasie chyba jednak przewidywały wstępnie ten punkt, bo od 6-tego kilometra oficjalne znaki zaczęły wskazywać dystans o 500 metrów większy niż rzeczywisty. Przepraszam w tym miejscu osoby, którym po biegu uświadomiłem, że nie pokonały jednak 11km, tylko 10,5km...

 (fot. Jan Chmielewski)

Jednak dość marudzenia - medal na mecie ładny (tym razem bez Maryjki, więc nic mnie nie parzyło w piersi, hehe...), ludzie zadowoleni, mam nadzieję, że posiłek regeneracyjny zadowolił podniebienia wszystkich biegaczy (niestety nie dane mi było skosztować, rodzinka czekała na mnie w domu, więc po dotarciu do mety był czas jedynie na kilkusetmetrowe schłodzenie mięśni i rozciąganie, po czym zapakowałem się do samochodu). Wynik 45 minut dużo lepszy niż zakładany (oczywiście po przekalkulowaniu dystansu)...


A za rok pewnie znowu odwiedzę Łubiankę... :-)

P.S. Wielkie dzięki dla Janka Chmielewskiego za ponowne wspaniałe fotograficzne pamiątki z biegu :-)

niedziela, 10 listopada 2013

Czołowe zderzenie z ciemnością

Zmiana czasu na zimowy oraz mój tryb pracy (taki, jak zapewne u większości osób) powodują, że obecnie popołudniowe treningi to zmagania z kiepską widocznością. Zmrok zapada w okolicach godziny 17-tej, a będzie jeszcze gorzej, więc do wiosny nie ma szans na to, żeby poza weekendem cieszyć się bieganiem w blasku słońca. 

Moja standardowa trasa treningowa obejmuje tereny w pobliżu lasu i poligonu, więc nie mam co liczyć na latarnie miejskie. Co prawda znam każdy metr tego dystansu, jednak ciemność robi swoje i czasem można przez przypadek natknąć się na nierówność. Rok temu w takich "okolicznościach przyrody" o mało nie skręciłem kostki, więc po powrocie do domu od razu zacząłem się zastanawiać nad zakupem własnego oświetlenia.

Po krótkim rekonesansie i przeczytaniu opinii, mój wybór padł na najprostszy model czołówki w asortymencie firmy Petzl, Tikkina 2. Szczegółowe dane sprzętu wycenianego na około 50PLN znajdują się na stronie producenta: tutaj

(fot. materiały promocyjne)

Do wyboru mamy cztery energetyczne kolory, do mnie dotarła czołówka niebieska. Solidność wykonania wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie. Guma jest silna ale przyjemna w dotyku, elementy z tworzywa sztucznego nie budzą wątpliwości co do swojej wytrzymałości.


Kilku testów wymaga ustawienie odpowiedniej długości gumowego paska naokoło głowy. Często jest tak, że wydaje się ona wystarczająca, jednak albo się zsuwa (dlatego wolę czołówkę nakładać na czapkę z daszkiem, który automatycznie blokuje ruch w dół) albo po kilku kilometrach nieprzyjemnie uciska czaszkę (za sprawą zmiany krążenia krwi spowodowanej biegowym wysiłkiem). W moim przypadku dyskomfort pojawia się na szczęście w momencie, gdy i tak znajduję się już na oświetlonym fragmencie trasy, więc po prostu zdejmuję czołówkę, owijam ją wokół nadgarstka (nie lubię czuć podskakującego ciężaru w kieszeniach), dzięki czemu pulsowanie w skroniach ustaje.

Jednak oczywiście najważniejszym elementem są dwie diody osadzone w plastikowym korpusie, na którego szczycie znajduje się gumowany przycisk. Diody wyglądają niepozornie, jednak w ciemności pokazują, na co je stać.


Możemy wybierać między dwoma trybami: optymalnym (oświetlającym na odległość ok. 20 metrów przed nami) i oszczędnym (mniej więcej o połowę słabszym). Podczas zeszłorocznych testów doszedłem do wniosku, że zdecydowanie bardziej odpowiada mi ten drugi, szczególnie w mroźne dni. Głównym problemem przy mocnym świetle było to, że para z ust unosząca się do góry skupiała na sobie większość mocy z diod, przez co sam sobie ograniczałem jeszcze bardziej widoczność mając wrażenie, że biegnę w gęstej mgle. Przy trybie oszczędnym nie ma to miejsca, światło przez to, że jest słabsze, nieco bardziej się rozprasza.


Snop światła, który widzimy przed sobą jest wg mnie idealnie wyważony między skupionym a rozproszonym na boki strumieniem. Kilka metrów jest bardzo dobrze doświetlonych wprost przed oczami, jednak nie zapomniano o tym, żeby móc zaobserwować to, co dzieje się na bokach. 

Poza regulacją mocy istnieje też możliwość ustawienia stopnia padania światła. Na początku właśnie ten mechanizm był dla mnie najbardziej ryzykowny, bałem się, że przy pewnym kącie cały korpus nie będzie trzymał się w odpowiedniej pozycji. Na szczęście zastosowane rozwiązanie w praktyce jest wyśmienite. Skok jest wyczuwalny, pewny, nie ma mowy o mimowolnej zmianie ustawień. Nie trzeba też specjalnie się wysilać, żeby wprowadzić korektę, całą obsługę (moc oświetlenia i kąt padania) wykonuję 3 palcami podczas biegu.


Staram się ustawiać czołówkę tak, żeby uzyskać lepsze doświetlenie najbliższej odległości, jednak wiąże się to z tym, że w przypadku treningu w czapce z daszkiem, na ziemi przed naszymi oczami widać cień. Na początku jest to nieco drażniące, jednak po kilku minutach można się przyzwyczaić. Dodatkową korzyścią takiego ustawienia jest mimowolne wyprostowanie sylwetki i mniejsze garbienie się - trzeba jakoś ćwiczyć odpowiednią postawę biegową! ;-) 

Kilka słów o zasilaniu. Czołówka pobiera moc z trzech baterii AAA, cechuje się bardzo dobrym poborem energii, dzięki czemu osiągamy zadowalającą żywotność sprzętu. Na każdym z zimowych treningów korzystałem z niej przez ok. pół godziny i po zeszłorocznym sezonie do dnia dzisiejszego jeszcze nie musiałem zmieniać "paluszków". Baterie mieszczą się za diodami, wg mnie jest to dużo lepsze rozwiązanie na krótkie treningi niż inne, które spotkałem, czyli zasilanie zamocowane na ramieniu, połączone z czołówką przewodem. Oczywiście w przypadku konieczności wymiany baterii w opisywanym modelu musimy się nieco bardziej napracować - mechanizm zamykający jest tak skonstruowany, że podczas biegu nie ma szans na przypadkowe otwarcie.


Reasumując, uważam, że za stosunkowo niewielką kwotę możemy otrzymać sprzęt, który spokojnie wystarczy na treningi w ciemności, o ile nie jest to bieganie po nierównym leśnym terenie. Traktuję czołówkę bardziej jako pomoc niż sprzęt, od którego w 100% zależy moje zdrowie. 

Na pewno nie uratuje nas ona przed zanurzeniem w przypadkowych kałużach, gdyż światło odbija się od podłoża i nie jesteśmy w stanie zobaczyć, czy znajduje się na nim warstwa wody. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku gałęzi okolicznych drzew - najczęściej oświetlane są one za późno, gdy jest już zbyt mało czasu na reakcję. Dlatego idealnym rozwiązaniem jest w miarę bezchmurny wieczór i naturalne oświetlenie z dodatkowym wsparciem kilku diod na czole.


Tymczasem wypadałoby się dobrze wyspać, za kilkanaście godzin odbędzie się XVII Bieg Niepodległości w Pigży/Łubiance, do którego podchodzę nieco sentymentalnie. Dwa lata temu to właśnie tam miał miejsce mój debiut w zawodach, więc co roku staram się brać w nim udział. Do zobaczenia z niektórymi na trasie, przy okazji odliczajmy dni do kolejnego Półmaratonu Św. Mikołajów, który już za niecały miesiąc! :-)

poniedziałek, 4 listopada 2013

Czas się zbroić na zimę

Wypada chyba jednak się cieszyć, że sklepy zaczynają atakować nas zimowym asortymentem. Drażnić mogą obecne na początku listopada choinki, mikołaje czy bombki, ale i dla biegacza znajdzie się coś, co przyda się podczas mroźnych treningów.

Posiadam większość rzeczy na zimowe wybiegania, sprawdziłem je już w ciągu ostatnich dwóch lat. Kilka dni temu wydobyłem zakopany od pół roku karton z odzieżą termiczną, butami z membraną czy ocieplanymi getrami. Cały ten asortyment awansował już na wyższą półkę i czeka na ujemne temperatury. 

Wczoraj jednak podczas rozmowy Asia uświadomiła mi, że wraz z nowym tygodniem w ofercie Lidla znajdować się będą kolce na buty. Od razu przypomniałem sobie akrobacje i ciekawe pozy, które przyjmowałem walcząc ze śliskim podłożem na zmrożonym śniegu, więc stwierdziłem, że tym razem wolałbym takie sytuacje ograniczyć do niezbędnego minimum. Zdecydowałem się więc na zakup. Dodatkowym argumentem była atrakcyjna (jak zazwyczaj w przypadku tego sklepu) cena.


Za 25 PLN otrzymujemy opakowany w elastyczną torebkę zestaw kolców (wraz z dodatkowymi dwoma zapasowymi). Solidne wykonanie sprawia dobre wrażenie.


Na każdą stopę przypada dziewięć końcówek ze stali nierdzewnej, zamocowanych w mocnej gumowej podeszwie. Początkowo zdawało mi się, że mimo deklarowanego rozmiaru (41-45) nie dam rady naciągnąć ich na buty, jednak moje obawy okazały się bezpodstawne. Wystarczy nałożyć przednią część na czubek buta, chwycić za specjalny "język" znajdujący się na końcu i z użyciem niewielkiej siły stanowczo zaczepić o tylny za "obcasem", w połowie wysokości ścianki obuwia.


Zestaw przetestowałem na swoich letnich, zużytych już nieco Asicsach (rozmiar 42), wydaje mi się, że całość trzyma się stabilnie i nie ma ryzyka zsunięcia się podczas treningu. Kolce nie są wysokie, więc nie powinno być też problemu z odpowiednim stawianiem stopy bez wrażenia stania na szpilkach.




Najważniejsze jednak będzie sprawdzenie w warunkach polowych, gdy puchowa pokrywa śnieżna zamieni się w niebezpieczną lodową nawierzchnię. Dzięki temu, że kolce są bardzo lekkie, z pewnością będzie można je schować nawet do kieszeni kurtki, żeby ubrać je dopiero wtedy, gdy zaczniemy tracić równowagę. Trzeba pamiętać, że korzystanie z nich na chodniku bez lodu lub zmrożonego śniegu mija się z celem - szkoda by było zetrzeć je przed właściwymi testami ;-)

Nie pozostaje więc nic innego, jak czekać na przymrozki, opady śniegu i utworzenie się odpowiedniej nawierzchni do wbijania się w nią wspomnianymi kolcami. Póki co chyba jednak je schowam, bo na najbliższe dni przyda się bardziej kurtka softshellowa, która prosi się od kilku tygodni o przetestowanie. Miałem ją na sobie tylko na jednym treningu - jutro chyba będą odpowiednie warunki na jej przewietrzenie :-)