środa, 31 października 2018

Szybka jesień - nie chodzi o wyniki...

Ledwo skończyło się lato, a już powoli trzeba przygotowywać się do zimowego roztrenowania. Dwa ostatnie miesiące to kilka startów, przede wszystkich skupiających się na ukończeniu cyklu związanego z Koroną Polskich Półmaratonów. Do spełnienia wymogów brakowało mi zaliczenia dwóch imprez, więc padło na Piłę i Kraków

 Tegoroczna najdalsza biegowa wyprawa - Kraków (fot. J. Nowakowski)

Biegi te stoją na skrajnie innych biegunach. Pierwszy z nich to impreza jakich wiele, bez polotu i atmosfery. Nie było jakiejkolwiek motywacji do parcia na wynik. Nie sprzyjała także trasa, przebiegająca przez smutne, senne miasto. Kraków natomiast tętnił życiem. Około dziesięć tysięcy zawodników na dwóch dystansach, doskonała lokalizacja i organizacja, do tego podmuch świeżości (wiem, słowo to kłóci się ze smogiem, który opanował miasto). W efekcie zapamiętam ten półmaraton jako zdecydowanie jeden z lepszych w kraju.

Tauron Arena i smog na pierwszym planie (fot. J. Nowakowski)

Tak jak podkreślałem kilkukrotnie, sam pomysł stworzenia tej Korony jest dla mnie głównie zabiegiem marketingowym, dlatego nie wiem nawet, czy zgłoszę się po pamiątkową odznakę... 

Ostatnim tegorocznym półmaratońskim akcentem był udział w biegu towarzyszącym imprezie 36. Toruń Maraton. Nie mogłem odpuścić startu w moim mieście, gdy nie trzeba zrywać się skoro świt (lub dzień wcześniej), by dotrzeć na miejsce.

Jeśli satysfakcja z biegu, to tylko w rodzinnym mieście (fot. K. Lewanowski)

Od lat biegi długodystansowe biegi w Toruniu należą do kameralnych, co ma swoje plusy i minusy. Łącznie na dwóch dystansach wystartowało ok. 1000 zawodników, co nie jest oszałamiającą liczbą, ale dało się biec utrzymując kontakt wzrokowy z innymi ;-)

Celowo pomijam temat wyników, bo w tym roku zeszły one zdecydowanie na dalszy plan. Walczę przede wszystkim o jakąkolwiek stabilizację, bo ostatnie miesiące cechowały się znaczna huśtawką czasów i nastrojów. Ciągle mierzę się z brakiem szybkości i wytrzymałości, do tego co jakiś czas odzywają się kolana, więc o jakimkolwiek progresie ciężko marzyć.

Łupy z gościnnego Barcina

Tegoroczna jesień to także kilka biegów na krótszych dystansach. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się gościnny Barcin, w którym jako Aniro Run Team triumfowaliśmy w kategorii drużynowej. To jedna z tych imprez, którą żyje całe miasto - aż chce się tam wracać!

Mały podbieg i zaraz finisz w Barcinie

Pierwszy raz brałem udział w Biegach im. Bronisława Malinowskiego w Grudziądzu, które okazały się pozytywnie przytłaczającą imprezą. Takiej ilości aktywnie biorących udział dzieci nie widziałem chyba nigdy. Na każdym kroku było widać roześmianą grupkę czekającą na swój start. Doskonałym podsumowaniem niech będzie to, że bieg na 10 km był niejako towarzyszący całej imprezie, ze startem umieszczonym w mało eksponowanym miejscu. Miało to niesamowity urok, gdy ruszyliśmy niemalże niezauważeni, a cała uwaga skupiała się na przybyłych uczniach. Super sprawa! Jeśli dodać do tego, szybką, płaską trasę, to naprawdę należy pamiętać o tej imprezie w kolejnych latach.

Meta jednego z najszybszych biegu w tym sezonie - Grudziądz

Zupełnie przeciwne wrażenia mam po pobycie we Włocławku. Wydawać by się mogło, że wieloletnie doświadczenia organizatorów powinny procentować i gwarantować solidnie przygotowany bieg. Nic bardziej mylnego. Totalny chaos na trasie 10 km był do przewidzenia, jeśli spojrzało się na mapkę - wspólny start z półmaratonem, a po przebiegnięciu 4 km kilka pętli prowadzących przez stadion. Wolontariusze nie byli przygotowani, nie było możliwości weryfikowania, na którym okrążeniu znajduje się dany zawodnik, do tego dezorientacja przy prowadzeniu na metę. Z przymrużeniem oka można stwierdzić, że każdy mógł sobie wybrać dowolny dystans, jednak chyba nie o to chodzi w biegach masowych, z pomiarem czasu, nagrodami etc. A propos wyników - dziwną sprawą jest to, że wg protokołu między 38. a 41 minutą nikt nie dobiegł ;-) 

"Próba toru" we Włocławku na niewiele się zdała... (fot. pasjabiegania.pl)

Półmaraton też nie obył się bez wpadki, do pełnego dystansu zabrakło całego kilometra. Tu przynajmniej wszyscy zawodnicy mieli równe szanse, ale to raczej słabe pocieszenie.

Co bieg to inna przygoda i wrażenia, wiem już przynajmniej, które miejsca omijać przy ustalaniu przyszłorocznego kalendarza. Póki co czekają mnie jeszcze dwie imprezy tej jesieni, po czym na spokojnie będę musiał rozważyć, gdzie wystartować za kilka miesięcy.

sobota, 8 września 2018

Ultra urlop

Wakacje się zakończyły, jednak warto myślami wrócić do jednego z ostatnich akcentów biegowych tegorocznego lata. W połowie sierpnia, korzystając z okazji, udało połączyć się przyjemne z pożytecznym i w trakcie urlopu wziąłem udział w biegu będącym częścią imprezy Ultra Mazury. Oczywiście można twierdzić, że najpierw w kalendarzu zaznaczyłem zawody, potem planując wyjazd rodzinny, ale to jedynie spekulacje ;-)

Pierwszy "piknik", na 20-tym km (fot. K. Lewandowski)

Nie jestem wielkim fanem biegów przełajowych, jako "chłop z nizin" preferuję płaskie trasy, jednak udział w tego typu imprezach ma niezaprzeczalne zalety. Mimo trudniejszego do pokonania profilu, z powodu nawierzchni, pozwalamy nogom odpocząć, nie zwracamy szczególnej uwagi na wszelkie parametry (dokładność pomiaru dystansu, czasu, tempa), dzięki czemu głowa też ma "wolne". Można więc skupić się innych rzeczach i spokojnie zbliżać się do mety.

I tu docieramy do największej wady - wspomniana meta zazwyczaj w takich zawodach znajduje się dużo dalej od startu niż przyzwyczajeni jesteśmy w biegach ulicznych, a u mnie strefa komfortu sięga mniej więcej do dystansu maratonu. Na szczęście organizatorzy coraz częściej zapewniają krótsze biegi "towarzyszące", które są pewnego rodzaju kompromisem.

Takie właśnie imprezy wybieram 1-2 razy w roku. Przydają się jako odskocznia od standardowych, poważniej traktowanych biegów, gdzie trzeba zwracać uwagę na tempo przez cały czas. Tym razem padło na bieg w Starych Jabłonkach, na dystansie teoretycznie 30 km, który w rzeczywistości kończył się po 37 km - ot, urok biegów "ultra" ;-) 

W końcu meta, można kontynuować urlop (fot. K. Lewandowski)

Rodzinną "bazę wypadową" mieliśmy w Ostródzie, więc by dotrzeć w dniu imprezy do Starych Jabłonek, musiałem pokonać samochodem kilkanaście kilometrów. Pogoda od samego rana była wymarzona (do biegania, nie plażowania) - lekki deszcz, zachmurzenie, temperatura daleka od upałów. Skutkowało to tym, że na trasie spożywałem mniej wody niż zazwyczaj i spokojnie mogłem wylać pół litra zgromadzone w dodatkowym bukłaku. Nauczony poprzednimi kilkoma startami przełajowymi zwalniałem ile się dało, bo kryzys mógł przyjść niespodziewanie.

Zuchy z Aniro Run Team, po blisko 40 km biegu, Daniel jeszcze biegnie, bo wybrał dłuższy dystans (fot. K. Lewandowski)

Spokojnie pokonywane kilometry, skupianie się na podziwianiu malowniczych zielonych terenów, zaprocentowało tym, że mimo wcześniejszych obaw i straszenia przez organizatorów wymagającą trasą z dużymi przewyższeniami (blisko 600 metrów), udało mi się cały czas biec z zapasem sił. Już dawno nie czułem się tak komfortowo w biegu długodystansowym. Obyło się bez nieprzyjemnych przygód i z uśmiechem zbliżałem się do końca. Można było się nawet pokusić o podkręcenie tempa na finiszu, bo ostatnie metry prowadziły przez stromy zbieg, na którym przy utracie ostrożności można było w łatwy sposób przewrócić się i doturlać do mety. Na szczęście udało mi się uniknąć tak widowiskowego zakończenia swojego udziału w imprezie.

Po "prysznicu" w jeziorze humory dopisują (fot. K. Lewandowski)

Wstępnie uważałem, że w zupełności satysfakcjonujące będzie zmieszczenie się w czasie 4 godzin, więc ostateczny wynik 3h43m był dla mnie miłą niespodzianką. Zaprocentowało zdobyte wcześniej (małe, ale zawsze) doświadczenie, chłodna (także dzięki deszczowi) głowa i spokojne tempo. Tak więc z uśmiechem mogłem wrócić do nieco mniej aktywnego wypoczynku :-)

czwartek, 16 sierpnia 2018

Blogowy Pamiętnik - solidna dawka informacji


Nieodzownym elementem spotkań z innymi biegaczami, obok wspólnych treningów, są rozmowy mające na celu podzielenie się wiedzą o nowościach w zakresie dostępnych i skutecznych suplementów czy składnikach odżywczych. Po takiej wymianie opinii warto je zweryfikować. Oczywiście pierwszym źródłem informacji obecnie jest internet, jednak ogrom stron traktujących o tym zagadnieniu nie ułatwia zadania. Warto mieć kilka sprawdzonych portali, które w usystematyzowany i uporządkowany sposób podejdą do tematu.

Jedną z takich stron, na które ostatnio się natknąłem jest blogowypamietnik. Pod tą niepozorną nazwą kryje się naprawdę potężne i poważne źródło informacji. Są one pogrupowane w dwa większe zagadnienia: Dieta i Trening. Jest przejrzyście i czytelnie, każdy zainteresowany znajdzie coś dla siebie. Są porady dla początkujących (np. co warto wiedzieć o zdrowiu wynikającym z jazdy na rowerze, artykuł wzbogacony o niezbędnik cyklisty; w jaki sposób skutecznie spalać tłuszcz), rankingi preparatów stosowanych dla konkretnych celów czy wykazanie nowości, które pojawiły się na rynku.

Do najciekawszych bloków tematycznych można zaliczyć podsumowanie zebranych informacji o aktualnie popularnych składnikach naturalnych, jak kurkuma czy GABA. Autorzy w prosty sposób nakreślają najważniejsze dane o działaniu, dawkowaniu czy ewentualnych skutkach ubocznych. Wszystko to jest podane w prosty w odbiorze sposób, bez silenia się na specjalistyczny język. Ważniejsze informacje ujęte są w ramkach, co sprzyja ich zapamiętaniu.

Równie przydatne są artykuły skupiające się na przedstawieniu nowych preparatów, które pojawiają się w sklepach. Dotyczy to także popularnych lub zyskujących zainteresowanie zabiegów czy kuracji. Analizy są szczegółowe, skupiające się zarówno na najważniejszych, jak i tych, wydawałoby się, mniej istotnych aspektach. Nie bez znaczenia jest wskazanie dostępności, cen czy najświeższych opinii.

Artykuły są aktualizowane, więc warto przeglądać archiwum, by zaczerpnąć wiedzy, która nie jest widoczna na stronie domowej, a nie straciła nic na swojej świeżości. Przeszukując starsze wątki można natknąć się na ciekawe, niekoniecznie z pierwszych stron gazet, przykłady diet (jak np. bazująca na tzw. „baby food”), z opisem działania, skutecznością, przykładowymi potrawami i innymi niezbędnymi informacjami. Dowiemy się, dla kogo jest dedykowana, komu może zaszkodzić i ile będzie kosztować jej stosowanie.

Co ważne, strona nie atakuje wszechobecnymi reklamami, co jest miłym odróżnieniem od aktualnych trendów. Dzięki temu ciągle towarzyszy nam uczucie lekkości portalu oraz miłego dostępu jedynie do wiedzy.

Warto korzystać z wyszukiwarki zamieszczonej na stałe w prawym górnym rogu. Działa ona w sposób dynamiczny, więc po wpisaniu już kilku liter interesującego nas hasła otrzymujemy wykaz najbardziej prawdopodobnych podpowiedzi. Zbiór ten zawęża się wraz z dalszym wstukiwaniem części szukanej frazy. Jeśli okaże się, że proponowane artykuły nie są tym, czego szukamy, nic nie stoi na przeszkodzie by spojrzeć na listę kolejnych wyników. Testując to rozwiązanie znalazłem, zupełnie przypadkowo, ciekawe zastosowanie. Po wpisaniu nazwy składnika (np. „pieprz”) od razu oczom ukazują się te preparaty, w których skład on wchodzi. Dzięki temu w banalnie prosty sposób możemy wylistować zbiór suplementów z magnezem, potasem czy innym szukanym składnikiem.

Jak widać, ta pozornie prosta przy pierwszym kontakcie, strona skrywa zupełnie niezłe źródło informacji i wskazówek odnośnie odżywiania, ćwiczeń czy porad dotyczących aktualnie popularnych suplementów diety. Warto dać jej szansę i dodać do „ulubionych”, by zajrzeć zarówno w przypadku potrzeby weryfikacji i poszerzenia wiedzy, jak i pozyskania nowych wiadomości, którymi będzie można się podzielić ze znajomymi.

niedziela, 22 lipca 2018

Grodzisk Wielkopolski - aż chce się biegać!

Skończyła się pierwsza część urlopu, trzeba więc nadrobić zaległości, a są one dość spore... Co prawda niewiele się działo od poprzedniego wpisu, tak naprawdę odbył się w sumie jeden bieg z moim udziałem, ale co to były za zawody!!!


Odbywający się w czerwcu w Grodzisku Wielkopolskim półmaraton stał się już niemalże legendarny, mimo dość krótkiej historii. Zachwyty płynęły ze wszystkich stron, pakiety startowe rozchodziły się w kilka lub kilkanaście godzin, więc trzeba było skonfrontować się z pozytywnymi opiniami. Po głowie kołatała się co prawda wątpliwość "przecież bieg to bieg, co może być w nim aż tak szczególnego?", jednak zapisałem się. Samo to należy już uznać za swego rodzaju sukces, bo limit osób osiągnięto w dwie godziny!

Udało się jednak każdemu z naszej ekipy, więc w komplecie mogliśmy udać się na miejsce. W śpiącym o poranku miasteczku funkcjonował już punkt dla biegaczy, przeznaczony na posilenie się i wzmocnienie przed (!) startem. Takiej obfitości często nie można zaznać po przekroczeniu mety, a co dopiero wspominać o czasie dzielącym nas do rozpoczęcia biegu. Kolejny pozytyw to bogaty pakiet startowy - trzeba pamiętać, że jak na polskie standardy za udział nie trzeba było zapłacić jakiejś wygórowanej ceny (80 zł). 


Co chwilę zaskakiwały nas drobiazgi, wskazujące na dbanie organizatorów o najmniejsze detale. Dla przykładu - ogromna ilość balonów zdobiąca bajecznymi łukami ostatnie metry przed metą (i półmetkiem - trasa to dwie pętle), wiele okazji do pamiątkowych zdjęć, specjalna mata przed startem, ograniczająca ryzyko potknięcia się na kostce brukowej. Takich niuansów było więcej.

Okazało się jednak, że najciekawsze dopiero przed nami. To, że w okolicy startu, gdy mieści się on w centralnym miejscu miasta, jest sporo kibiców, to nic dziwnego. Jednak to, że z dopingiem i wszechobecną radością można było spotkać się niemal na każdym metrze, to już rzecz rzadko spotykana. Mało tego, miało się wrażenie, że bierze się udział w małym lokalnym święcie. Poza oficjalnymi punktami nawadniania i odświeżania, kurtynami wodnymi (których było i tak sporo), w akcję pomocy biegaczom angażowali się sami mieszkańcy. W wielu miejscach prywatne osoby rozstawiały stoliki z wodą, poczęstunkiem, traktowali zawodników wodą z węży ogrodowych - po prostu mega pozytywne szaleństwo!

 

W takich okolicznościach nie zwracało się uwagi na własne tempo, nie było po prostu na to czasu ;-) Inna sprawa, że nogi same niosły do przodu, nie dawało się zwalniać. Aż chciało się pędzić do przodu, co chwilę przybijając "piątki" i odwzajemniając pozdrowienia. Takiej atmosfery w trakcie zawodów jeszcze nie zaznałem.

Po takiej uczcie dla ducha okazało się, że ciało też będzie zadowolone. Już kilka metrów za metą, po otrzymaniu pięknego medalu, z każdej strony dużego placu uśmiechnięte twarze zapraszały do skosztowania smakołyków. Po otrzymaniu "obowiązkowego" piwa można było się uzbroić w tacę i odwiedzać poszczególne punkty, których liczba mogła spowodować ból głowy :-) Nie było możliwości posmakowania każdej rzeczy, za co serdecznie organizatorów przepraszam ;-) To wszystko bez jakiegokolwiek weryfikowania, kreślenia, sprawdzania kartek - brać do oporu!


Mało tego, świętowaniu towarzyszyły akrobacje lotnicze! Naprawdę ciężko ogarnąć to wszystko prostym umysłem biegacza-amatora... W sumie cieszę się, że od wyprawy do Grodziska Wielkopolskiego minęło już tyle czasu, bo sam widzę, że pozytywne emocje i wspomnienia są we mnie nadal żywe.

Trochę obawiałem się, czy pisać tak pochwalny post, bo za rok pakiety mogą się rozejść w jeszcze krótszym czasie, ale cóż, przynajmniej tak mogę podziękować organizatorom i mieszkańcom tego wyjątkowego, przepełnionego optymizmem, miasta.


Do zobaczenia (jeśli uda się zapisać na listę) za rok!

wtorek, 12 czerwca 2018

Leśne przygody na koniec wiosny


Przełom maja i czerwca upłynął na udziale w biegach przełajowych. W pierwszej kolejności udaliśmy się w okolice Płocka, by zweryfikować niezmiernie dobre opinie znajomych na temat imprezy RYKOwisko.

Do wyboru były trzy dystanse, odpowiadające ilości pokonanych okrążeń długości 35 km (czyli maksymalnie 105 km). Zdecydowaliśmy się na przebiegnięcie "tylko" jednej pętli - nie kręci mnie zupełnie udział w zawodach przekraczających dystans maratonu.

Odprawa przed biegiem

Już po przybyciu do biura zawodów dawało się wyczuwać niepowtarzalną atmosferę życzliwości, luzu i radości z nadchodzącego wysiłku. Całości dopełniało poczucie sielanki, miało się wrażenie, że w tym miejscu czas zwalnia. Podobnie było na trasie. Jeszcze nigdy tak dużo nie rozmawiałem podczas biegu z nieznajomymi, praktycznie co chwilę spotykało się kogoś skorego do podzielenia się wrażeniami :-) Pomijając to, że moja dyspozycja daleka jest od optymalnej, naprawdę nie było ochoty by się spieszyć, chciało się jak najdłużej chłonąć malownicze tereny, które pokonywaliśmy.

Profil trasy nie sugerował wielkich trudności, jak na warunki przełajowe, było niemalże płasko. Pogoda sprzyjała, z jednej strony nie było zbyt upalnie, z drugiej natomiast udało się uniknąć deszczu, który istotnie utrudniłby pokonywanie prowizorycznych kładek nad strumieniami czy błotnistych obszarów.

Zielono mi...

Mimo tej nieco "leniwej" atmosfery trzeba było zmierzać do mety. Pierwotnie chciałem tego dokonać w czasie 4 godzin i można powiedzieć, że cel osiągnąłem - ostateczny wynik 4h01m09s dał mi ostatecznie 87. miejsce w stawce ponad 200 uczestników. Najważniejsze było jednak to, że skorzystałem z okazji na swoiste zresetowanie nóg i głowy na zakończenie pierwszej części tegorocznego sezonu. 


Tydzień później nadarzyła się kolejna okazja do "ścigania się" w lesie, tym razem z okazji kolejnej odsłony Biegu Instalatora w pobliskim Myślęcinku. Impreza ta charakteryzuje się od samego początku specyficznymi, "branżowymi" medalami, nie inaczej było tym razem.

Jako że dystans był znacznie krótszy od tego z RYKOwiska (10 km), zdecydowałem się na rodzinny wypad na łono natury ;-) Córka miała okazję wystartować w biegu dla dzieci (w najmłodszej kategorii), jednak tuż przed startem stwierdziła, że nie skorzysta z tej sposobności, wspinając się mi na ramiona. I tak oto, zupełnie bez wysiłku, zmierzała w stronę drugiego medalu w swojej kolekcji ;-) Na pytanie, dlaczego nie pobiegła, z rozbrajającą szczerością stwierdziła, że "chciała z tatusiem wysioko". Cel osiągnęła...


Ja niestety nie miałem nikogo, kto chciałby mnie donieść do celu, więc zmuszony byłem sam pokonać znajomą trasę. Było ciężko, nie powiem, pogoda nie pomagała, złapała mnie zadyszka i po niezłym początku musiałem znacznie zwolnić. Dobiegłem na finisz z czasem 45m46s - mogło być znacznie lepiej, ale w tym roku staram się po prostu cieszyć z każdego ukończonego biegu.

Silna ekipa... (fot. organizator biegu)

Prawdziwą wisienką na torcie wiosennych tegorocznych startów był półmaraton w Grodzisku Wielkopolskim, ale impreza ta zasługuje na oddzielny wpis.

piątek, 25 maja 2018

Rób przerwy, kupuj kapustę!

Nie jest tajemnicą, że obecny rok jest kolejnym, który zapowiada się na kompletnie nieudany pod względem wyników sportowych. Nie mogę wskoczyć na odpowiednie obroty, pojawia się zniechęcenie, a dodatkowo borykam się z uczuciem zmęczenia kolan. Doszło do tego, że nie byłem w stanie ukończyć bez zatrzymania się ostatniego biegu na 10 km w Świeciu, co skutkowało słabym czasem 43m05s.

Kumulacja problemów nie dość, że mnie blokowała, to jeszcze rzucała w wir ciągłych treningów na zasadzie "a może się to rozejdzie". Otóż nie, samo nie przejdzie a przemęczenie będzie się potęgować. Jedno z tradycyjnych niedzielnych wybiegań wyglądało tak, że dystans 25 km pokonałem zatrzymując się co 500 metrów. Tego było już dla mnie aż nadto.

Wykorzystałem aktualną przerwę w zawodach (i generalnie to, że obecnie nie gonię nic poza radością z biegania), by odpuścić w ogóle treningi (które i tak ograniczały się do "klepania kilometrów").

Tygodniowa przerwa (wiem, przydałaby się dłuższa, no ale ile można jedynie patrzeć na buty do biegania...) przyniosła oczekiwane rezultaty. W końcu udało się przebiec "moją" trasę 13 km bez zatrzymywania się, a delikatny ucisk w kolanach ustąpił po kilkunastu minutach. W końcu wróciłem do domu po przebieżce zadowolony :-)

Nie bez znaczenia jest nietypowa kuracja, którą polecił mi swego czasu Piotr. Chodzi o okłady z liści kapusty. Podchodziłem do tego z przymrużeniem oka, jednak w akcie desperacji, gdy kilkanaście godzin przed biegiem Oshee 10 km w Warszawie biłem się z własnymi myślami, czy w ogóle jest sens wybierać się na te zawody. Kolana bolały tak, że nie mogłem pokonać schodów bez grymasu bólu.


Zgodnie z "recepturą" sięgnąłem po liście kapusty, które następnie zamroziłem. Po kilku godzinach tak przygotowany lodowaty kompres przyłożyłem do kolan i owinąłem bandażem. Udałem się do łóżka, pełen ciekawości co do efektów kuracji.

Okazało się, że rezultat był zadziwiający. Dyskomfort zniknął niemal całkowicie, czułem się tak, jak jeszcze nie było mi dane w ostatnich miesiącach. Przepełniony optymizmem dobiegłem do mety z czasem 41m30s (jeden z lepszych w historii, mimo że słabszy od życiówki o 2 minuty).

Nie do końca zadowolona była jednak moja małżonka, gdyż w nocy kapusta zaczęła "przeciekać", przez co nad ranem można było mieć wrażenie, że spałem z garnkiem bigosu pod pierzyną ;-) Skończyło się na awaryjnej wymianie pościeli. Dodatkowo żona zapewniła, że kolejnym razem zostanę wysłany na leżakowanie na balkonie :-)

Oczywiście nie jest to cudowne antidotum na cierpiące kolano, jednak jako doraźny środek gorąco polecam...

Wracając do ostatniej przerwy w treningach, sprawdzianem skuteczności będą najbliższe zawody, na które się wybieramy. W tempie zdecydowanie konwersacyjnym mamy zamiar przebiec 35 km w ramach tegorocznej edycji imprezy Rykowisko, tak bardzo zachwalanej przez dotychczasowych uczestników. Zobaczymy, ocenimy, nastawiamy się na świetną atmosferę, robienie zdjęć i podziwianie lokalnej przyrody - galeria z poprzednich lat robi wrażenie...

poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Kolejne zmagania z uśmiechem na twarzy


Ostatnich 30 dni nie należało do najbardziej intensywnie spędzonych od kiedy biorę udział w biegach masowych. Po udanym starcie w Gdyni (chodzi mi o podejście i samopoczucie, nie wynik), weryfikacja nastąpiła dość szybko. Już tydzień później miałem okazję ponownie zmierzyć się z półmaratonem, tym razem w Warszawie. Przy okazji po raz kolejny okazało się, że ta impreza może z powodzeniem konkurować z największymi w Europie. Organizacja perfekcyjna, wszystko przemyślane, niczego nie zabrakło. Brawo!

Mogłem być również zadowolony z własnej dyspozycji. Powtórzyłem wynik 1h34m, co przy aktualnej formie i powracających problemach z kolanami uznaję za zadowalający rezultat. W ten oto sposób zdobyłem drugi element Korony Półmaratonów Polskich. Oczywiście nadal podchodzę sceptycznie do tej inicjatywy, ale przynajmniej jest to jakiś cel na bieżący rok.

Nadszedł czas na lekkie odpuszczenie treningów, po którym nastąpiły dwa starty na krótszym dystansie. Wzięliśmy udział w biegu na 10 km w ramach Orlen Warsaw Marathon. Ponownie należy pochwalić organizatorów za przygotowanie imprezy. Jeśli natomiast chodzi o mój wynik, był i tak lepszy niż oczekiwałem. Podczas gdy znajomi ruszyli na podbój życiówek, ja skupiłem się na spokojnym pokonaniu dystansu bez nabawienia się kontuzji. Na szczęście po 2-3 km kolano rozgrzało się na tyle, że nie sprawiało mi kłopotu, nie było więc problemu z utrzymaniem sensownego tempa. Wynik 41m36s to obecnie chyba okolice szczytu moich możliwości.


Wczoraj natomiast nie było już tak dobrze. Tradycyjnie końcówka kwietnia wiąże się z udziałem w Run Toruń. Do tej pory była to chyba jedyna stojąca na wysokim poziomie impreza w moim mieście. Niestety zauważalne jest wypalenie organizatorów, przez co nie czuć już charakterystycznego błysku i świeżości, które cechowały te zawody. Dodatkowo najważniejszą niewiadomą w tym przypadku (start w samo południe) jest pogoda. Bywało w tej kwestii różnie, w tym roku nie było dla biegaczy taryfy ulgowej.

Ostatnie chwile przed "odcięciem" (fot. Jan Chmielewski)

Upał i palące słońce dały się we znaki niejednemu zawodnikowi. Sam również nie uniknąłem przegrzania. Po w miarę udanych 7 km odcięło mnie, przez co drugą część dystansu pokonałem w znacznie wolniejszym tempie. Na mecie zameldowałem się równo po 44 minutach od startu, co jest najgorszym wynikiem od bardzo dawna. Niemniej jednak nieco pocieszające jest to, że zostawiłem za sobą 90% startujących ;-)

 Najdłuższe 200 metrów do mety od lat (fot. Jan Chmielewski)

Na szczęście za kilka tygodni będzie okazja do swoistego biegowego resetu. Udział w plenerowym Rykowisku może być świetną okazją do aktywnego odpoczynku od asfaltowych tras.

środa, 21 marca 2018

Trzy dystanse w poszukiwaniu radości biegania


Marzec zbliża się do końca i dopiero teraz zaczynam ogarniać sens tegorocznego biegania. Początek miesiąca był dla mnie bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Wiedziałem, że brak entuzjazmu i motywacji może wpłynąć na dyspozycję, co dobitnie pokazywały treningi (szczególnie szybkościowe), jednak tradycyjny start w Dąbrowie na początek sezonu był niczym wiadro lodowatej wody wylane na moją głowę.

Najważniejsze, by uśmiechać się nawet, gdy nie jest jak być powinno (fot. Jan Chmielewski)

 Zerwałem się do przodu, w tempie ok. 4:05 min/km, jakbym chciał coś sobie udowodnić. Udało mi się jako tako wytrzymać do nawrotu na półmetku, potem wszystko się posypało, ale nie mogło być inaczej. Po raz pierwszy na dystansie 15 km zmuszony byłem iść... Z czasem o 5 minut gorszym od życiówki dotarłem do mety, jednak nie miałem żadnej satysfakcji z ukończenia biegu. Tak fatalnie jeszcze nigdy nie zacząłem sezonu. Mogło odechcieć się wszystkiego, szczególnie, że nie był to jedynie "wypadek przy pracy" tylko kontynuacja fatalnej serii ciągnącej się od blisko roku.

Chłopaki na medal (fot. Jan Chmielewski)

Na szczęście nadszedł niespodziewany przełom. Okazało się, że koledzy w moim miejscu pracy szukali czwartej osoby, by wystartować w cyklu "Toruńskie Sztafety Wolności". Nie odpuścili nawet wtedy, gdy wspomniałem o mojej (nie)dyspozycji, więc nie miałem wyjścia, zgodziłem się. Dystans do pokonania, 5 km, wydawał się odpowiedni dla testu szybkości. Zdecydowałem się na start w pierwszej zmianie, najbardziej komfortowej psychicznie, kiedy to tłum biegaczy jest dość gęsty (trzeba wspomnieć, że równocześnie startowały zawody towarzyszące, indywidualne na 5 km i 10 km). Mimo uczucia, że pędzę "na kredyt", ponad swoje możliwości, nie miałem zamiaru odpuścić, utrzymując tempo nieznacznie powyżej 4:00 min/km.

Nie da się nas nie zauważyć :-)

Swój udział zakończyłem bardzo zadowolony, z rezultatem 20m16s. Po pewnym czasie okazało się, że nie tylko był to najlepszy wynik w drużynie, ale dodatkowo biegliśmy na tyle dobrze, że wygraliśmy w kategorii firm!!!

Jeśli Janek robi fotkę, to duża szansa, że będzie w locie :-) (fot. Jan Chmielewski)

Takiego bodźca potrzebowałem, by uspokoić nerwowe myśli i poukładać sobie całe tegoroczne bieganie. Jak widać, to co nie udawało się przez miesiące, wróciło na właściwe tory w ciągu 20 minut ;-)

Swoje zrobiłem...

Z tak oczyszczonym umysłem mogłem spokojnie ułożyć plan na pierwszy ważny start w tym sezonie, półmaraton w Gdyni. Zrezygnowałem z szarpania ostrego tempa na początku, wolałem wystartować asekuracyjnie, tempem 4:40 min/km. Planem minimum było utrzymanie go do końca, byle udało się dobiec bez przerw na "spacer". W przypadku dobrej dyspozycji miałem rozpocząć przyspieszanie w końcowej fazie wyścigu.

Tym razem nad morzem nie z powodu letniej aury...

Okazało się, że taka strategia była udana. Co prawda ostateczne tempo pierwszych kilometrów było i tak nieznacznie szybsze, jednak starałem się, by ani na chwilę nie wyjść poza strefę komfortu. Gdy koledzy pędzili po życiówki, ja skupiałem się na tym, by robić swoje. Skutek był taki, że siły pozwoliły na podkręcenie tempa i wyprzedzenie na ostatnich kilometrach ponad 100 osób.

Zrobiłem swoje. Przed startem wynik 1h40m brałbym w ciemno, dlatego z 1h34m byłem bardzo zadowolony. To z jednej strony aż, ale i tylko 5 minut gorzej od mojego najlepszego wyniku.

W końcu jest radość z biegania :-)

I to jest cel na najbliższe miesiące. Kończyć biegi spokojnie, z odpowiednim wyważeniem możliwości, nie oglądać się na innych i nie dążyć do tego, co było kilka lat temu. Jeśli wszystkie zawody będą dla mnie tak satysfakcjonujące jak Onico Gdynia Półmaraton, to niczego więcej mi nie trzeba. Nie samymi wynikami człowiek żyje, a skoro nie ma mocy w nogach, trzeba czerpać radość z czegoś innego :-)

 Póki co najważniejsze i najładniejsze tegoroczne trofeum

Przed nami kolejny przystanek; już za kilka dni 2. etap zdobywania Korony Półmaratonów Polskich, start w Warszawie.

wtorek, 6 lutego 2018

Przeczekać demotywację

Już po upływie pierwszych tygodni wiem, że to będzie ciężki sezon. Plan treningowy idzie jak po grudzie, nogi nie chcą się zmobilizować do zwiększonego wysiłku, brak motywacji i postawionych ambitnych celów.

Po części wynika to z tego, że osiągnąłem już dużo więcej ponad to, co mógłbym sobie wymarzyć, gdy zaczynałem przygodę z bieganiem. Maraton poniżej 3h20m, złamane 1h30m w półmaratonie, "dyszka" w 39m z sekundami - to wszystko już zrobiłem i wiem, że dużo więcej nie przeskoczę. Urwanie kilku sekund czy minut na dłuższych dystansach wiązałoby się z dużymi wyrzeczeniami (dieta, styl życia) i według przeprowadzonego przez siebie bilansu - korzyści nie byłyby tego warte ;-) 

Pewnym rozwiązaniem jest w 2018 roku przejście od jakości do ilości. Postanowiłem dołączyć do Michała w zdobywaniu Korony Półmaratonów Polskich. Nadal uważam tę inicjatywę za sztuczną i daleko jej do znaczenia Korony Maratonów Polskich (którego renoma i tak istotnie podupadła), jednak może to być pewien motor napędzający moje bieganie w najbliższych miesiącach.

Całe szczęście, że jakikolwiek poziom motywacji osiągam patrząc na kolejne dni wydrukowanego planu treningowego. W ciągu 10 tygodni powinien on mnie przygotować do wyniku 1h30m, jednak podchodzę do tego dość sceptycznie. Co prawda ćwiczyłem już z nim dwa lata temu, jednak wówczas nie sprawiał mi chyba aż takich problemów. Całe szczęście, że najtrudniejsze (najszybsze) treningi wykonuję wraz z chłopakami, dzięki temu nie obawiam się szukania wymówek i wiem, że dam z siebie wówczas 110% tego, co mam obecnie w nogach.

Pozostaje liczyć, że pierwsze tegoroczne starty w marcu będą w miarę pomyślne, z wynikami, których nie będę się wstydzić - to powinno mnie odpowiednio nakręcić na kolejne biegi. Życiówek nie przewiduję ;-)

Jest jedna zmiana w porównaniu z poprzednimi latami. Odpuszczam wiosenny start w maratonie, pozostanie mi 1-2 starty na tym dystansie w drugiej połowie roku. Dotychczasowy cykl roczny z dwoma okresami 12-tygodniowych przygotowań mógłby mnie obecnie skutecznie zniechęcić do formy aktywności, której oddaję się od dobrych kilku lat. A tego pewnie żałowałbym nie mniej niż zmuszona przebywać z marudzącym facetem rodzina ;-)

czwartek, 11 stycznia 2018

Recenzja: Andrew Cooper – „Juiceman”



Uwielbiam soki i koktajle. Nie wyobrażam sobie innego poranku w pracy niż ten, kiedy to po pobudzającej kawie sięgam po przygotowany wcześniej w domowym blenderze pojemnik z pożywnym płynem. Zazwyczaj przepis wygląda banalnie: do kefiru dodaję banana i ewentualnie inny składnik (czyt. coś, co zostało w kuchni i można wykorzystać do tego celu – masło orzechowe, owoce, nasiona chia, słonecznika etc.). Jest to totalny spontan i ciężko szukać w tym jakiejkolwiek prawidłowości. Dlatego też od dawna nosiłem się z zamiarem nabycia książki, która odpowiednio ukierunkuje mnie i wprowadzi świadome mieszanie poszczególnych elementów wspierających konkretne funkcje życiowe.

(fot. Aneta Janczarska)

Poszukiwania szły kiepsko, większość pozycji na rynku była po prostu nudna i brzydka, a nie ukrywam, że walory wzrokowe są w tym przypadku dla mnie istotne. W końcu udało mi się napotkać książkę, która spełniła moje oczekiwania. „Juiceman” Andrew Coopera przykuwa wzrok nomen omen soczystą zielenią bijącą z okładki oraz nietypowym formatem, zbliżonym bardziej do kwadratu niż klasycznych proporcji kartkowych. W środku jest równie zachęcająco – z każdej strony biją pozytywne kolory, każdy zaprezentowany przepis ma swoje odzwierciedlenie w zamieszczonych estetycznych zdjęciach; aż chce się wydrapać z papieru szklanki z propozycjami koktajli i soków.

 (fot. Aneta Janczarska)

Treść zaprezentowana jest czytelnie, nie męcząc oczu. Od razu widoczny jest wykaz składników oraz sposób przygotowania, dodatkowo w niektórych przypadkach dodano ikony symbolizujące np. stopień pikantności, niską zawartość cukru, produkty dodające energii czy też „faworytów Juicemana”. Pięknie wygląda także zamieszczona we wstępie tabela z paletą kolorów (kojarzy się z wzornikiem farb w sklepach remontowych) oraz przypisanymi do nich składnikami oraz funkcjami, jakie spełniają w poprawie naszego zdrowia i samopoczucia.

 (fot. Aneta Janczarska)

Tak oto nietypowo w pierwszej części recenzji skupiłem się na atutach estetycznych, ale naprawdę ciężko je pominąć. Wydawnictwo Buchmann słynie ze świetnie wydanych książek, i nie inaczej jest tym razem. A jak prezentuje się zawartość tekstowa? Pod tym względem pełne, pozytywne zaskoczenie. Okazuje się, że „Juiceman” to nie po prostu spis kolejnych propozycji płynnych miksów do spożycia. Całość jest podzielona na  przemyślane rozdziały. Wstęp przygotowuje każdego laika do przygody z koktajlami (i jak się okaże, nie tylko z nimi), wskazując, co jest niezbędne do sporządzenia  (jakie warzywa, owoce, przyprawy czy tłuszcze), nie zapominając także o pobieżnym opisaniu możliwych do nabycia sprzętów elektrycznych (sokowirówka, wyciskarka, blender) a nawet o takich rzeczach jak noże, skrobaczki czy szpatułki i butelki :-)

 (fot. Aneta Janczarska)
 
Gdy posiądziemy już tę wiedzę, można przejść do czystego szaleństwa kuchennego. Naprawdę, każdy znajdzie coś idealnego dla siebie. Jeśli nie przepadamy za koktajlami czy musami, możemy skupić się na innych częściach, zawierających przepisy dotyczące rzeczy, o których byśmy nie pomyśleli. Do wyboru mamy np. rozdziały skupiające się na herbacie i ciepłych napojach, szotach, drinkach ale także lodach, ciastach czy krakersach… Czyli możemy przygotować także coś do gryzienia… Najbardziej rozbrajającymi stronami opisywanej książki są te, które traktują o możliwości wykorzystania „odpadów” po wcześniej wypisanych przepisach (ot, na przykład do przygotowania oczyszczającego peelingu do ciała). 

 (fot. Aneta Janczarska)

Do naszej dyspozycji oddano także końcowy alfabetyczny indeks, z pomocą którego łatwo odnajdziemy strony z propozycjami wykorzystania składnika, który mamy aktualnie w domu.

 (fot. Aneta Janczarska)

„Juiceman” udowadnia, że uzdrowienie diety nie musi być nudne i męczące. W prosty sposób możemy przygotować potrawy, które nie tylko świetnie smakują i działają na nasze ciało, ale także wprawiają w optymistyczny nastrój swoim wyglądem. Ilość barw, które są nam prezentowane sprawia, że każdy ponury dzień zmienia się w jednej chwili w kolorowe i ożywcze chwile. Gorąco polecam nie tylko zwolennikom „płynnych papek”.

 (fot. Aneta Janczarska)


(recenzja pierwotnie ukazała się na stronie sztukater.pl)