czwartek, 28 września 2017

Sponiewierany po wakacjach

Minął już ponad tydzień od ostatniego (i pierwszego po letniej przerwie) biegu, a ja nadal nie mogę przestać wspominać tej wspaniałej imprezy. Mentalne akumulatory przed jesiennymi startami naładowane do pełna!

Niemalże tradycją staje się to, że jedno z weekendowych długich wybiegań w trakcie przygotowań do maratonu odbywa się w nieco innych warunkach niż tereny Torunia i okolic. W zeszłym roku wybraliśmy się do Sierakowa, tym razem Michał zaproponował udział w Kaszubskiej Poniewierce, co przyjęliśmy z niemałym entuzjazmem, ale i niepewnością co do tego, co nas będzie czekało na trasie.

Trzyosobowa reprezentacja Aniro Run Team wybrała się więc w trasę naładowana pozytywnymi emocjami i chęcią starcia z nietypowym dla naszych "płaskolubnych" stóp profilem. Około 800 metrów przewyższenia na dystansie 30 km może wzbudzić uśmiech politowania wśród zaprawionych "ultrasów", jednak dla nas (a na pewno dla mnie) było to niemałe wyzwanie.

Na drugim planie pierwsze i ostatnie kilkaset metrów trasy

Już sam start udowodnił, że żartów nie będzie. Po raz pierwszy w życiu po przebiegnięciu 100 metrów przeszedłem, podobnie jak większość uczestników, do marszu. Nie, to nie była zmodyfikowana strategia Gallowaya, nie dało się po prostu wbiec na stok narciarski, który stanowił pierwsze (i jednocześnie ostatnie) kilkaset metrów. Trzeba przyznać, ciekawy i niezapomniany pomysł organizatorów.

Dalej było nie mniej ciekawie. Ciągłe wznoszenie się i zbieganie, pokonywanie terenów leśnych, podziwianie okolicznych jezior i pięknych widoków - nie było chwili na znużenie, kolejne kilometry mijały sprawnie. Nie narzucaliśmy sobie zbyt mocnego tempa, wszak miało być to nieco mniej klasyczne OWB1. 

Żal biec i nie przystanąć, by podziwiać widoki (fot. Michał Sołecki)

W okolicach połowy dystansu zaczęła jednak uwydatniać się różnica w posiadanym obuwiu. Uzbroiłem się w klasyczne buty szosowe, podczas gdy Michał mógł zaufać na mało przyczepnej nawierzchni swoim "terenówkom". Różnica była szczególnie widoczna na zbiegach - zostawałem dobrych kilkanaście metrów z tyłu. Co prawda nie jest to jakimś wytłumaczeniem (Piotr, który ukończył bieg w TOP 20 również korzystał ze zwykłych butów na asfalt), poza tym nie mam zamiaru się tłumaczyć, faktem jest, że nie było sensu szarpać się i ostatecznie końcówkę trasy pokonywałem sam. Tempo znacznie spadło, przez co na mecie strata do Michała sięgnęła 9 minut.

Finisz to istne pędzenie na złamanie karku znajomym stokiem (nie lada wyzwanie dla zmęczonych nóg), podczas którego udało mi się wyprzedzić kilka osób. W efekcie niezwykle malowniczą i urozmaiconą trasę 30 km pokonałem w 3h09m. Wstydu nie było, "chłop z nizin" był 60-ty w stawce 300 biegaczy ;-)

Ostry finisz nawet podczas biegu traktowanego treningowo

Żal było opuszczać gościnne i piękne tereny, jednak skoro planowaliśmy dotrzeć do domu przed północą, musieliśmy pominąć zapowiadane ognisko i imprezę do późnych godzin wieczornych.

Ekipa uzbrojona w pamiątkowe drewno

Pocieszające jest to, że na wiosnę szykuje się kolejny tego typu start, w równie ciekawych "okolicznościach przyrody". Ale póki co trzeba nastawić się na dwa jesienne maratony i zacząć myśleć o priorytetach na przyszły rok.

Balast zrzucony