piątek, 28 października 2016

Życiówka w maratonie poprawiona o jedną przerwę na sikanie

Minęło kilka dni od 34. Toruń Marathon, mam już za sobą pierwszą przebieżkę, podczas której nogi skutecznie przypominały mi o wysiłku, jaki jest za mną. Chyba mogę stwierdzić, że bieg ten kosztował mnie najwięcej wysiłku z wszystkich dotychczasowych siedemnastu na dystansie 42 km.

Mocna ekipa przed startem (fot. Piotr Marach)

W chłodny niedzielny poranek, po spokojnej pobudce i lekkim śniadaniu udałem się w okolicę startu, który mieścił się ok. 3 km od domu. Taki jest plus startu w zawodach w swojej miejscowości - nie trzeba zrywać się w środku nocy lub wybierać dzień wcześniej, by odebrać pakiet. Kolejny jest taki, że co chwilę można się witać z kimś znajomym - pożartować, ponarzekać, zrobić sobie pamiątkową fotkę. Gdyby tylko nie wysiłek, który przed nami, byłby to idealny piknik ;-)

Humory dopisują (fot. Jan Chmielewski)

Maraton ten był przynajmniej z kilku powodów wyjątkowy:
- pierwszy raz, na spokojnie, zorganizowany przez nowe osoby (zeszłoroczny był niejako "kredytem zaufania" od biegaczy z powodu małej ilości czasu na odpowiednie przygotowanie biegu),
- w końcu dane mi było biec trasą w 100% przebiegającą przez moje miasto, nie przez okoliczne wsie, z akcentami toruńskimi (kilka początkowych i końcowych kilometrów),
- pierwszy raz nie biegłem, jak to ujął przed startem mój sąsiad Michał, "na jednym baku" - zaopatrzyłem się w żele ;-)
- miał to być debiut mojej córki w roli kibicki na finiszu (okazało się, że jednak zasnęła w wózku, ale to nieważne...), co miało mnie ponieść na ostatnich metrach przed metą.

Dyszka za nami, lecimy dalej (fot. Jan Chmielewski)

Biegaczom zafundowano lekko stresującą sytuację, gdyż w obrębie strefy startowej, dla ponad 1000 zawodników (maratończycy + uczestniczy towarzyszącego biegu na 10 km) zapewniono (uwaga, uwaga!) jeden toi-toi... Były co prawda jeszcze toalety w szkole (będącej Biurem Zawodów), jednak dystans kilkuset metrów od startu skutecznie zniechęcał do skorzystania z tej opcji.

Punktualnie o 9:05, zaopatrzony w spersonalizowany numer startowy z motywującym hasłem "Zaraz Wracam" ruszyłem w trasę. Założeniem było ukończenie maratonu w czasie 3h17m, więc zegarek ustawił mi docelowe tempo na 4m40s, co okazało się zakresem bardzo komfortowym. Starówka, "stary most", moja "dzielnia" po drugiej stronie Wisły, "nowy most" - dystans mijał szybko i przyjemnie. Po 4-5 km zaczęło się masowe wyprzedzanie biegaczy na 10 km (którzy wystartowali 5 minut wcześniej), co na niektórych fragmentach utrudniało utrzymanie optymalnej prędkości. Znacznie przerzedziło się tuż przed wbiegnięciem w obszar największego toruńskiego osiedla mieszkaniowego "Na Skarpie", gdyż właśnie tam kończyła się trasa krótszego biegu.

Pozdrowienia dla wszystkich leniuchujących w niedzielny poranek! (fot. Sebastian Sierant)

Na 12 kilometrze miałem okazję biec tuż pod balkonem bloku, w którym się wychowałem, dalej trasa prowadziła niemal na trasę wylotową w stronę Warszawy. Tam czekał nas nawrót. Byłem po pierwszej dawce żelu, który właśnie zaczął działać. Wirtualny Partner wskazał, że już po 15 kilometrach dość istotnie przekroczyłem założenia i szacowany czas ukończenia maratonu wynosił 3h12m!!! Starałem się zwolnić, jednak nogi kręciły jak oszalałe. Wiedziałem, że w końcu się to na mnie zemści, ale nie mogłem nic zrobić - udawało mi się przystopować na kilkanaście metrów...

Głupich min ciąg dalszy (fot. Grzegorz Grabowski)

Ostatnim trudniejszym akcentem miał być podbieg na "Średnicówkę", w okolicy półmetka. Sprawnie poszło, niejako nagrodą była teraz płaska trasa aż do samego końca. Kolejne dawki żelu co ok. 8 km powinny mnie wzmacniać, i rzeczywiście tak było, aż do krytycznego 32 km. Tam po raz pierwszy poczułem skurcz w zewnętrznej części uda. Po chwili ustąpił, jednak zacząłem ostrożniej podchodzić do pozostałego do pokonania dystansu. Poważniejsze problemy zaczęły się kilometr później, gdyż nie byłem w stanie pokonać więcej niż kilkaset metrów bez przejścia w marsz. Jak się później okazało, głównym podejrzanym tej sytuacji mogła być zbyt duża dawka kofeiny, jaką spożyłem w żelach (cóż, będzie nauczka na przyszłość).

Jeszcze 200 metrów i fajrant! (fot. Marlena Lewandowska)

Rozpoczęła się dramatyczna walka o wynik końcowy. "Zapas" 3 minut nad celem 3h17m gwałtownie zaczął topnieć, w okolicach Motoareny (38. kilometr) nie pozostało z niego już nic. Desperacki strzał w postaci "żelka" nie pomógł, wiedziałem, że pozostało mi jedynie szarpanie się na choćby symboliczną poprawę zeszłorocznej życiówki (3h19m52s). Moimi wiernymi towarzyszami ostatniego fragmentu był ból i zniechęcenie, jednak resztką sił zmuszałem się do przebycia reszty dystansu. Po wbiegnięciu na Bulwar Filadelfijski (400 metrów do końca) zauważyłem bramę-metę, która wydawała się cholernie daleko. Nie miałem już ochoty na nic, jednak z pomocą przyszła nieoceniona żona z "młodą" w wózku - ich widok dodał sił, których już mieć nie powinienem. Z grymasem bólu złapałem głęboki oddech by rozpocząć finisz. Kilka ostatnich szarpnięć nóg i już - była upragniona meta! Nie byłem w stanie cieszyć się z tego, że właśnie wydarłem nową życiówkę - 3h19m36s!!! 

Zrobiłem to, jest życiówka! (fot. Grzegorz Grabowski)

Poprawa, zaiste, wielka, o niecałe 20 sekund, jednak dla mnie było to tak samo cenne, jak gdybym złamał czas 3h. Wiedziałem ile mnie kosztowały ostatnie kilometry i że zasłużyłem na tę nagrodę!

Tu należą się wielkie podziękowania pani, która za metą pomagała w zdjęciu chipa ze sznurowadła. Obawiałem się o kolejny skurcz w przypadku schylania, więc okazało się to dla mnie zbawienne. Miałem tylko siłę by lekko się uśmiechnąć w podziękowaniu - pierwszy raz spotkałem się z tego typu pomocą wolontariusza. DZIĘKI!

Po wysiłku zasłużony posiłek regeneracyjny :-)

Zdaję sobie sprawę z błędów, które popełniłem - jak to często bywa przedobrzyłem, dałem się porwać nogom napędzanym "dopalaczami", które (przynajmniej w pierwszej połowie biegu) niepotrzebnie zawierały kofeinę.

Już po pierwszym ochłonięciu dopadła mnie jedna myśl: człowiek biegnie niemal 3,5 godziny, by pokonać swój osobisty rekord o kilkanaście sekund, więc wniosek jest jeden - w takich sytuacja jedna przerwa na siku może pozbawić upragnionego celu. Więc, biegaczu, sikaj z rozwagą i zegarkiem w ręku! ;-)