czwartek, 10 grudnia 2015

Mikołaje w krótkich gaciach

Po bardzo zadowalającym sezonie czas na roztrenowanie. Jeszcze kilka dni lekkich treningów i druga połowa grudnia minie pod znakiem butów biegowych schowanych w szafie.

Zanim to nastąpi, jak zawsze w grudniu jest kilka punktów do "odhaczenia". Jednym z nich jest udział w Półmaratonie Św. Mikołajów, który cztery lata temu był moją drugą imprezą biegową i pierwszą na takim (wówczas wydawało się niewyobrażalnie długim) dystansie...

Słodkie akcenty w pakiecie startowym 

Kiedyś wydawało się, że początek grudnia to zapewniony mróz, ewentualnie śnieg. Od kilku lat zmienia się to na tyle, że nie przypominam sobie dwóch takich samych warunków pogodowych w ostatnich pięciu edycjach. W tym roku było rekordowo pod względem temperatury. 8 stopni na plusie, suche powietrze, brak jakichkolwiek znaków zimy. Nic dziwnego, że wielu "Mikołajów" zdecydowało się na bieg "na krótko". Byłem jednym z nich - postawiłem na krótkie getry i dwie warstwy koszulek. Na długi rękaw (który po kilku kilometrach i tak musiałem podwinąć) obowiązkowo nałożona koszulka czerwona, z logo imprezy. Kilka razy wyłamywałem się z regulaminu, gdy organizator zapewniał "bawełnę" zamiast odzieży technicznej, jednak obecnie nic nie stało na przeszkodzie, żeby dołączyć do "czerwonej fali" pędzącej przez Toruń i las na Barbarce.

Narada rodzinna przed startem 

Oczywiście początek dystansu pokonałem w nieodzownej czapce św. Mikołaja, jednak pozbyłem się jej, gdy zaczął mnie zalewać pot z czoła. Okazało się, że źle ją przymocowałem do paska, w efekcie czego w pewnym momencie przypadkowo się odczepiła i powędrowała własną drogą - no cóż, jedna pamiątka mniej...

Gdzie jest Wally?

Tegoroczna trasa została nieco zmieniona, szczególnie na leśnych odcinkach. Było trudniej niż do tej pory, musieliśmy pokonywać kilka mocnych podbiegów. Luźna nawierzchnia zmuszała do szukania przyczepności na poboczu, między drzewami. Nie narzekam, taki urok tej imprezy - nie biegnie się tu w poszukiwaniu życiówki, liczy się dobra zabawa. Ważne, że było sucho i obyło się bez mało przyjemnych kontaktów z błotem i kałużami.

Przed nami już tylko kilkanaście km leśnej trasy (fot. Jan Chmielewski)

Miły akcent miał miejsce na samym finiszu, kiedy to w tłumie kibiców udało mi się wypatrzeć siostrzenicę, z którą pokonałem ostatnie 100-200 metrów. Na mecie bez chwili wahania przekazałem jej swój medal-dzwonek. Radość i duma dziecka w takim momencie jest nieoceniona. To jest właśnie mikołajkowy klimat, który powinien rozpościerać się tego dnia.

Za zakrętem już tylko finisz!

Mimo że nie przygotowywałem się do tego biegu (kilka przebieżek OWB1 w tygodniu, po 12-13 km każda) a raczej myślami byłem już przy grudniowym roztrenowaniu, wynik na mecie mile mnie zaskoczył. Dzięki ostremu tempu na początku (po ok. 4:25 min/km przed wbiegnięciem do lasu), udało mi się tę dość wymagającą trasę pokonać w 1h35m16s, co jest drugim rezultatem życiowym w półmaratonie. Wiem, że gdybym się więcej przyłożył (biegłem na totalnym luzie i bez wysiłku, jak przystało na Leniwego Biegacza)Jest to dobry prognostyk przed wiosną, kiedy to ze znajomymi będziemy w Gdyni i Poznaniu atakować 1h30m.

Wsparcie siostrzenicy na ostatnich metrach - bezcenne (fot. Katarzyna Gabryszewska)

Na uwagę zasługuje fakt, że w tym roku dystans wymierzono bardzo dobrze, a w poprzednich latach różnie z tym bywało (raz brakowało ponad 600 metrów...). Myślałem, że dwa punkty z wodą (na 5. i 14. km) to będzie zdecydowanie za mało, dlatego też zaopatrzyłem się w bidon "na wszelki wypadek". Na szczęście nie musiałem z niego korzystać i biegło się wyjątkowo swobodnie.

Lubię takie zadowalające i miłe zakończenia sezonu biegowego, który był dla mnie przepeniony satysfakcjonującymi wynikami i życiówkami na każdym z dystansów.

Ostatnie trofeum biegowe w 2015 roku

Nie pozostało mi nic innego jak przez ten tydzień rozruszać się nieco po półmaratonie podczas lekkich treningów biegowych i  korzystać z warunków pogodowych nadal dojeżdżając do pracy rowerem. 

A od 11 stycznia ruszam z kolejnym planem treningowym, który obejmie w sumie 18 tygodni! Ale o tym za kilka dni...

wtorek, 17 listopada 2015

Życiówka do kompletu

Jeszcze nie tak dawno twierdziłem, że ten sezon jest dla mnie wyjątkowy, gdyż udało mi się poprawić życiówki niemal na wszystkich dystansach... Od początku listopada mogę wykreślić z tego zdania słowo "niemal" :-)

Do Gniewkowa wybraliśmy się na tradycyjnie szybki bieg na dystansie 10km. Dodatkowym smaczkiem jest silna obsada, gdyż zawody te są jednocześnie zwieńczeniem całorocznego cyklu "Grand Prix Województwa Kujawsko-Pomorskiego", i każdy zawodnik ma obowiązek  w nich wystartować. Dlatego też wiadomo, że tego dnia są świetne warunki do ścigania z samym sobą i innymi.

Rozgrzewka w Gniewkowie (fot. Grand Prix Województwa Kujawsko-Pomorskiego)

Będąc naładowany pozytywnymi emocjami po niedawnym świetnym wyniku w maratonie, miałem cichą nadzieję na wykorzystanie resztki wypracowanej formy i atak na dobry rezultat na dystansie "dyszki". Dotychczasowa życiówka (42m02s) była już dość zardzewiała (pochodzi z 2012 roku), więc była to odpowiednia pora na przetestowanie swojej dyspozycji. Czułem, że nogi mogą mi sprawić miłą niespodziankę, liczyłem na czas w okolicach 41 minut i, jak się później okazało, nie zawiodłem się.

Bieg po nową życiówkę, ostatnie kilkaset metrów (fot. Jan Chmielewski)

Ruszyłem dość dynamicznie, utrzymując równe tempo w okolicach 4 min/km. Półmetek pokonałem w czasie 19m56s, co dało mi wystarczający zapas i zagwarantowało większy luz. Co prawda druga połowa dystansu była nieco wolniejsza, jednak mając odpowiednią rezerwę sekund czułem, że wymarzona życiówka raczej nie jest zagrożona. I znowu okazało się, że podchodziłem zbyt ostrożnie do możliwego do osiągnięcia wyniku, bo na metę wpadłem z czasem 40m07s!!!. I nie, nie mogłem już bardziej przyspieszyć, żeby zdjąć z rezultatu jeszcze 8 sekund ;-) Zazwyczaj jest u mnie tak, że na ostatnich kilkuset metrach znajduję schowane przez organizm resztki sił, i tak też było tym razem, więc mogę stwierdzić, że bez tego osiągnięcie byłoby o kilka sekund "słabsze".

Ostry finisz i walka o cenne sekundy (fot. Grand Prix Województwa Kujawsko-Pomorskiego)

Na mecie poczułem kompletne spełnienie. Do Gniewkowa jechałem z nastawieniem "jeśli nie teraz, to kiedy?", i udało się. Sezon biegowy 2015 mogłem w tej sytuacji uznać za fenomenalny, z kompletem życiówek od 5km do maratonu :-)

I po tym silnym akcencie moc ostatecznie mnie opuściła. Kilka dni później wziąłem udział w XIX Biegu Niepodległości w podtoruńskiej Pigży (gmina Łubianka). Tym razem organizatorzy odwrócili trasę, więc słynny wąwóz był do pokonania już na pierwszych kilometrach wyścigu. W związku z dużą liczbą uczestników (ok. 800 na dość wąskich odcinkach) jako główny cel postawiłem sobie dobiegnięcie do tej przeszkody przed główną grupą zawodników. Udało mi się to zrealizować, jednak było to zbyt duże poświęcenie dla mojego organizmu.

Toruńskie "orły" (fot. Jan Chmielewski)

Ponowne utrzymywanie tempa w okolicach 4 min/km było tym razem zbytnim forsowaniem, przez co siły opadły mnie w połowie dystansu. Mało tego, nogi tak bardzo się usztywniły, że nie mogłem złapać odpowiedniego rytmu i zmuszony byłem kilka razy zwolnić do marszu. Opuściła mnie wszelka ochota na ściganie, udało mi się jedynie wykrzesać resztkę sił na finisz. Celem na ostatnie 400 metrów (po minięciu znaku sygnalizującego przebiegnięcie 11km) było szarpanie tempa tak bardzo, żeby zmieścić się w czasie poniżej 50 minut...

Resztkami sił dotarłem do mety z wynikiem 49m46s. Zrezygnowany udałem się do domu, gdzie naszła mnie chwila refleksji. Przekalkulowałem osiągnięty czas i okazało się, że średnie tempo było zbliżone do moich biegów wiosenno-letnich (Kowalewo, Kwidzyn, Włocławek), czyli w przeliczeniu na dystans 10km, byłbym w stanie dobiec z rezultatem ok. 43 minut. 3 dni po wyszarpanej życiówce i dość wyczerpujących jesiennych startach to nie jest jednak taki zły wynik ;-)

Mimo wszystko uśmiechnięty - w końcu to jest "mój" sezon! (fot. Jan Chmielewski)

Teraz kilka dni odpoczynku od biegania a potem aktywne wyczekiwanie na ostatni akcent tego sezonu biegowego - Półmaraton Św. Mikołajów.

niedziela, 1 listopada 2015

Mój najdziwniejszy maraton...

Do zeszłej niedzieli miałem za sobą 13 maratonów, ale dopiero ten czternasty okazał się najbardziej zdumiewający.

 Mój szczęśliwy numerek?

Dwa tygodnie po rekordowym dla mnie Poznań Maraton postanowiłem jedynie przyjemnie zakończyć sezon, jeśli chodzi o zawody na "królewskim dystansie". Rok temu, po Berlin Marathon, kiedy to byłem niesiony zdobyciem wyniku 3h30m, miałem zamiar równie mocno pobiec w Poznaniu. Nastawiłem się na ciężkie treningi już po kilku dniach i w efekcie podczas jednego z podbiegów naciągnąłem sobie mięśnie brzucha, z czym borykałem się potem przez kilka miesięcy. Teraz miałem jeszcze odpowiednie doświadczenie po tegorocznej wiośnie, kiedy to po świetnym wyniku w Łodzi po prostu nie dałem rady utrzymać dobrej dyspozycji dwa tygodnie później, w Pradze.

Ostatnie chwile przed startem

Tym razem chciałem być mądrzejszy po wszystkich przebiegniętych maratonach. Postawiłem na 4 dni lenistwa biegowego (tylko ćwiczenia w domu), dopiero w piątek trochę potruchtałem, potem co drugi dzień przebieżki po ok. 13 km. Taki był mój cykl przygotowań do maratonu w moim rodzinnym mieście. W tzw. międzyczasie miałem istną karuzelę dot. założeń co do planowanego wyniku:

1) Zapytanie do organizatora o zapotrzebowanie na pacemakerów
   - zaoferowałem siebie na czas 4h00m
2) Nie będę pacemekerem - brak chętnych na inne czasy
   - czyli biegnę spokojnie na 3h45m z Michałem
3) Michał nie biegnie - nie doleczył przeziębienia i nie chce ryzykować, tym bardziej, że od Maratonu Warszawskiego nie biegał
   - a więc biegnę sam na założone wcześniej 3h45m, no może 3h30m ;-)
4) Będę pacemekerem - znaleźli się chętni, szczegóły będą dograne w ostatnich dniach przed startem
   - pozostaje jednak bieg na 4h00m
5) przy odbiorze pakietu startowego dowiaduję się, że jednak nie będę "zającem", bo ostatecznie nie zebrała się odpowiednia grupa...
   - wracam do koncepcji 3h30m.

Z takim kibicem żaden dystans nie jest straszny! (fot. Aneta Janczarska)

Tak więc wirtualnego partnera w zegarku ustawiłem na ten właśnie wynik. Jako że nie miałem wielkiego ciśnienia na rezultat końcowy, pofolgowałem sobie żywieniowo. Pod wieczór zaserwowałem pierogi (gotowane, nie smażone), żurek, szklankę słynnej nalewki mojej babci - miodówki. Zagryzałem ją kabanosami... Aneta z przekąsem spoglądała na moją dietę, wątpiąc, czy w ogóle wstanę w niedzielę rano i pobiegnę...

Wstałem, pobiegłem ;-)

Spodobało mi się takie pokonywanie kilometrów zupełnie bez stresu, jedynie z pragnieniem uzyskania rozsądnego wyniku. Pogoda nie była najgorsza (co prawda cieplej o kilka stopni niż w Poznaniu, ale pochmurno i wilgotno, co zwiększyło odczucie chłodu), motywowała do utrzymania odpowiedniego tempa, by nie wytracić temperatury ciała. Podczepiłem się do jednej grupki, potem do kolejnej. Stroiłem głupie miny do obiektywów aparatów, uśmiechałem się do znajomych na nawrocie po ok. 15 kilometrach, po prostu starałem się bawić jak najlepiej - wszak miałem ku temu powody po wspaniałym dla mnie sezonie.

O, cześć, Grzesiu! (fot. Grzegorz Perlik)

Na półmetku okazało się, że przy utrzymaniu tempa jest szansa na 3h30m, więc czego było chcieć więcej? Moje nogi przyzwyczajone do pokonywania maratonów metodą Negative Split nie podzielały tego spokoju i zaczęły podkręcać tempo. Czułem, że kadencja wzrasta, rytm się ustabilizował, zacząłem wręcz płynąć do przodu, wyprzedzając kolejne osoby. Na 27. kilometrze zauważyłem przyczajonego na poboczu Grzesia, który czujnie dokumentował przebiegnięcie każdego zawodnika. Usiadłem przy nim na chwilkę, porozmawialiśmy i stwierdziłem, że czas gonić osoby, które w tym czasie się oddaliły. Nogi ponownie przyspieszyły, do tego mózg zamiast ostudzać zapał i wzbudzać lenistwo, podsunął mi myśl:

"A może by tak życióweczka?" 

 W tak pięknych okolicznościach przyrody... (fot. Jan Chmielewski)

Szybkie spojrzenie na zegarek, błyskawiczne uruchomienie wewnętrznego Excela, i po ok. 30 kilometrach okazało się, że ten szaleńczy plan ma prawo się powieźć... Mało tego, wracając do Torunia (czyli na ostatnich 5-7 km) wszystko wskazywało na to, że (uwaga, uwaga) mam szansę złamać czas 3h20m czyli pobić życiówkę o ponad 2 minuty!!!

Nigdy do tej pory nie miałem takiej energii na końcówce maratonu. Czułem wręcz uciekające sekundy, wiedziałem, że każdy krok zbliża mnie do niemożliwego. Wybiegnięcie na ostatni kilometr z widoczną halą Arena Toruń (w jej pobliżu usytuowano metę), mijam Milenę robiącą zdjęcia i dopingującą mnie do ostatniego wysiłku. Zbliżam się do nawrotu na ostatnią prostą, motywuję kibiców do wsparcia. Nogi rwą do przodu ostatkami sił, widzę bezlitosny zegar zbliżający się do wskazania czasu brutto powyżej wymarzonego wyniku...

 Dobrze jest, świetnie jest! (fot. Milena Ratajczak)

Wpadam na metę z dzikim rykiem, bo wiem, że coś, o czym w ogóle nie myślałem, stało się faktem. Czas netto 3h19m50s!!!

Meta!!! (fot. Patryk Młynek)

Przeszczęśliwy, ale piekielnie zmęczony, zauważam Asię, Paulinę, Piotra - to od nich odbieram pierwsze gratulacje, kiedy jeszcze nie mogę złapać oddechu...

Po powrocie do domu okazało się, że ostatecznie zająłem świetne, 76. miejsce, a w klasyfikacji Mistrzostw Torunia w Maratonie byłem 14-ty! Rewelacja :-)

I kto jest debeściak?!? (fot. Patryk Młynek)

Minął tydzień a ja nadal nie wiem, jak to wszystko się udało, skoro nie miało prawa się wydarzyć. Udowodniłem sobie, jak wiele zależy od nastawienia, jak bardzo "biegnie" głowa. Z odpowiednim humorem można osiągnąć tak wiele bez ustalenia strategii, kombinowania, odpowiedniej diety przed startem. Po prostu trzeba "biec swoje" :-) Oczywiście bez odpowiedniego przygotowania do maratonu nie zdziała się wiele, jednak mózg ma większy udział, niż do tej pory szacowałem.

Mój "złoty" medal :-)

Co teraz? Za tydzień szybki bieg na "dyszkę" w Gniewkowie, potem Bieg Niepodległości w Łubiance i przerwa w zawodach aż do Półmaratonu Św. Mikołajów. Ostatnie dwa treningi (spokojne wybiegania na kilkanaście kilometrów) wskazują, że nogi muszą odpocząć i nie mogę złapać odpowiedniego rytmu, więc nie zakładam niczego w przypadku najbliższego wyścigu. Może być czas 42 minut, ale i 44 minuty są realne. Dla mnie najważniejsze jest to, że spotkam się ze znajomymi osobami i znowu będę mógł się dobrze bawić :-)

sobota, 24 października 2015

Łyso mi...

Dziś mała odskocznia od tematów stricte biegowych. Skupię się na zaroście, z którym trzeba sobie codziennie radzić. Jestem pod tym względem minimalistą, czyli usuwam praktycznie wszystko, co się da ;-) 

Wrodzone (i tytułowe) lenistwo zmusiło mnie do zaopatrzenia się we wszelakiego rodzaju sprzęt elektryczny - maszynki do golenia, do strzyżenia, trymery - zebrało się tego kilka sztuk. W tym aspekcie wierny jestem firmie Philips, ich sprzętem krzywdy sobie nie zrobiłem, co jest wg mnie niezłą rekomendacją ;-)

 Moja Philipsowa rodzinka do zadań codziennych i specjalnych

Kilka miesięcy temu zdecydowałem się na bezkompromisowy ruch. Dotąd nigdy nie posiadałem szczególnie bujnej fryzury, utrzymywałem równą długość włosów na poziomie 3mm, jednak zachciało mi się zmiany i "wyzerowałem" owłosienie na głowie. Do tego celu użyłem maszynki QC5580. Po kilku minutach "operacji" miałem ochotę zwrócić ją do sklepu, bo poza mało estetycznymi łysymi "plackami" większość czupryny była na miejscu. Zmieniłem jednak sposób działania na krótsze, bardziej dynamiczne ruchy, co dało pożądany efekt. Obyło się bez otarć, krwawienia i innych niemiłych przygód. Nie ukrywam, że duża w tym zasługa mojej kształtnej łepetyny.


 Ostatni zakup - maszynka z opcją strzyżenia "na zero"

Pierwsze godziny z łysą głową były ciekawym doznaniem. Z jednej strony czułem każdy delikatny ruch powietrza, z drugiej jednak obawiałem się, że wrażliwość będzie większa. Czułem się fantastycznie i póki co nie mam zamiaru zmienić sposobu strzyżenia.

Pozostaje jedynie kwestia narzędzia. Zdecydowałem się na maszynkę elektryczną, gdyż bałem się tego, że ręczną, "analogową" mogę zrobić więcej szkody niż pożytku. Miałem okazję zweryfikować swój pogląd po tym, jak producent maszynek Wilkinson zaproponował mi udział w teście swojego nowego produktu, Xtreme3 Ultimate Plus.

 Zestaw do testowania od Wilkinson

Nigdy nie trafiało do mnie wyszukane nazewnictwo sprzedawanych towarów, więc i tym razem przeszedłem obok tego do porządku dziennego. Zwróciłem jednak uwagę na to, co ma wyróżniać te maszynki od konkurencyjnych produktów jednorazowych. Wg Wilkinson są to:
- 3 elastyczne ostrza na ruchomej główce,
- szeroki pasek nawilżający (oraz napinający),
- ergonomiczny kształt rączki.

 Porównanie z "ekonomiczną" maszynką jednorazową

Przyznam, że konstrukcja i złożoność maszynki zaimponowały mi. Do tej pory korzystałem jedynie z najprostszych "jednorazówek" (kupowałem je głównie w celu delikatnych korekt po maszynce elektrycznej), a tego rodzaju budowa kojarzyła mi się jedynie z wymiennymi końcówkami.

Okazało się, że na polu bitwy z moją głową obyło się bez ofiar. Zdziwiło mnie to, jak dobrze prowadzi się maszynka, i jak delikatnie i szybko przebiegał cały proces. Mimo trzech ostrzy nie nastąpiło żadne podrażnienie czy krwawienie. Czułem się komfortowo.

 Porównanie z "ekonomiczną" maszynką jednorazową

Porównując czas golenia do tego, ile muszę poświęcać przy maszynce elektrycznej również miło się zaskoczyłem. Dzięki temu, że praktycznie wystarczało jedno pociągnięcie w danym miejscu, nie musiałem ponawiać golenia i całość zakończyłem ok. 50% szybciej niż do tej pory - głowa świeciła łysiną, aż miło :-)

 Porównanie z "ekonomiczną" maszynką jednorazową

Tym razem marketingowe teksty miały w sobie dużo racji. Z testów Wilkinson Xtreme3 Ultimate Plus jestem bardzo zadowolony - naprawdę staram się być obiektywny, więc nie jest to opinia pozytywna w podziękowaniu dla producenta. Z drugiej strony łatwo było mi porównać ten produkt z dotychczas wykorzystywanymi maszynkami ręcznymi, gdyż, jak pisałem wcześniej, zawsze były to najprostsze modele. Szczerze mówiąc nie wiem, jaki byłby wynik starcia z produktem z wysokiej półki w ofercie konkurencji.

 Porównanie z "ekonomiczną" maszynką jednorazową

Wiem jednak, że gdybym nie posiadał już elektrycznej maszynki do strzyżenia, Wilkinson Xtreme3 Ultimate Plus na pewno byłby w sferze moich zainteresowań. Ponadto jest to też mój faworyt nie tylko w przypadku golenia głowy, ale także zarostu na twarzy - oczywiście "od święta", bo na codzienne zabiegi też wolę oddać się maszynce elektrycznej, głównie ze względu na wygodę. W końcu tytuł "leniwego biegacza" zobowiązuje ;-)

- - - - - - - - - - -
Jeśli dotrwaliście do końca tego wpisu, mam małą niespodziankę. Jeśli ktoś z Was chce wraz ze mną przetestować opisywaną maszynkę od Wilkinson, proszę o kontakt - jeśli pozostaną mi jeszcze jakieś sztuki, to w przyszłym tygodniu chętnie się z Wami nimi podzielę. W zamian oczekiwałbym jedynie krótkiej, szczerej opinii dotyczącej korzystania z produktu - oczywiście jak najszybciej, ponieważ kampania jest ograniczona czasowo :-)

czwartek, 15 października 2015

Co to był za weekend!!!

Nieco ochłonąłem po emocjach, których doświadczyłem przez ostatnich kilka dni... Staram się pozbierać to, co udało mi się osiągnąć.

W piątek, jako ostatni akcent przed Poznań Maraton, wziąłem udział w trzeciej i ostatniej odsłonie cyklu "Twarde Piątki", czyli wieczornym bieganiu w Toruniu na dystansie 5km. Założenia były takie, że po dwóch występach zwieńczonych życiówkami (19m42s, następnie 19m34s), tym razem będzie to bieg treningowy, bez ryzykowania kontuzją przed niedzielnym występem. Jednak, jak to zazwyczaj u mnie bywa, wyszło bezkompromisowo. Ruszyłem ostro do przodu, starając się tym razem nieco inaczej rozłożyć tempo - zamiast szybszego pierwszego i ostatniego kilometra (kosztem szybkości w połowie dystansu), wszystkie okrążenia pokonałem z w miarę wyrównanym czasem. 

Tak w ciemnościach biegnie się po życiówkę! (fot. Toruń Marathon)

Miałem nadzieję, że sił wystarczy na pokonanie bariery 19m30s, i faktycznie, udało się. Niesiony chłodnym piątkowym powietrzem wpadłem na metę z czasem 19m20s!!! Oznacza to, że w ciągu dwóch tygodni poprawiłem się o ponad 20 sekund - dla mnie rewelacja, szczególnie że już pierwszy z osiągniętych rezultatów był blisko minutowym progresem w stosunku do poprzedniej życiówki!


Komplet medali i moje szczęśliwe buty na krótkie, szybkie biegi

Uzyskany czas pozwolił mi na spokojne utrzymanie się w top 20 klasyfikacji generalnej "Twardych Piątek", w której ostatecznie znalazłem się na 15. miejscu, na ponad 200 uczestników.

Takie wyniki pozytywnie odbiły się na mojej psychice przed niedzielnym maratonem. 

Wyruszyliśmy z Torunia przed 5 rano, żeby na miejscu zameldować się w okolicach godziny 7, co pozwoliło nam na spokojne dostanie się w okolice startu i przygotowanie się do biegu. Temperatura w okolicach 0 stopni nie przypominała w niczym poprzednich poznańskich startów, do tego zapowiadano ostry wiatr. Na szczęście było dużo przyjemniej - chłodu nie odczuwało się prawie wcale, wiatr też nie przeszkadzał na trasie - no może poza ostatnimi trzema kilometrami, ale wtedy przecież wszystko wydaje się przeszkodą ;-)

 Było chłodno, ale za to słonecznie

Wyruszyłem uzbrojony w opaskę z czasem 3h19m - co prawda nie liczyłem na nową życiówkę, ale początkowy bieg na taki wynik dawał mi większe szanse na ukończenie w okolicach 3h30m w przypadku osłabnięcia w końcówce. Okazało się, że sił wystarczyło na to, co mimo wszystko miałem skryte w marzeniach, czyli przekroczenie 3h25m - nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa po przebiegnięciu przez INEA Stadion, czyli na 37km. Mimo wszystko udało mi się utrzymać w miarę równe tempo, które wystarczyło na moją, a jakże, życiówkę: 3h22m36s!!!

 Nie było czasu na podziwianie stadionu "od środka"

Muszę przyznać, że byłem w szoku przez całą drogę powrotną do domu - naprawdę sądziłem, że nic lepszego niż wiosenny rekord już nie osiągnę, a tu taka niespodzianka! Okazuje się, że jednak tkwi we mnie jeszcze pewien potencjał :-)

Na pochwałę dla organizatorów zasługuje zmiana trasy - oczywiście rewolucji tu nie było, jednak niejako "odwrócenie" kierunku, przebiegnięcie przez stadion pod koniec dystansu zamiast początkowego fragmentu, dodatkowo wrażenie jednego wielkiego zbiegu przez pierwsze kilometry - to wszystko sprawia, że jest ona w obecnej postaci znacznie ciekawsza i przyjaźniejsza dla biegacza niż dotychczasowa.

 Ostry finisz w pogoni za cennymi sekundami

Poznański maraton jest dla mnie wyjątkowym biegiem. To tutaj miał miejsce mój drugi bieg na "królewskim dystansie", który udowodnił, że na takie zawody trzeba być przygotowanym. Miałem wówczas niedoleczoną kontuzję, co zemściło się na mnie okrutnie - druga połowa dystansu to była walka z samym sobą, więcej chodzenia niż biegania, do tego problemy żołądkowe (hasło "schabowe" do dziś wśród znajomych biegaczy budzi uśmiech na twarzy...). To nie mogło się dobrze skończyć i rzeczywiście tak było - wynik 4h07m nie oddaje nawet w połowie zmęczenia i zniechęcenia, jakie były mi dane.

Z drugiej strony w Poznaniu kończyłem zdobywanie Korony Maratonów Polskich, więc zeszłoroczne wrażenia były zgoła odmienne od wcześniejszych wspomnień.

No i występ w 2015 z kolejną życiówką, zbliżająca mnie do kolejnej bariery - może za rok wrócę tu, by pobiec w czasie krótszym niż 3h20m?

 Konsekwentnie realizowany plan treningowy przyniósł niespodziewanie dobry rezultat i wiarę we własne możliwości

Jest czwartek. Do dnia dzisiejszego odpuściłem sobie bieganie, pozostałem jedynie przy rowerze (droga do pracy) i ćwiczeniach w domu. Jednak należy skończyć to lenistwo i ruszyć w trasę. Za nieco ponad tydzień kolejny maraton, tym razem na miejscu, w Toruniu, więc nie będę już musiał wstawać przed świtem ;-) Biec będę w tempie konwersacyjnym, żeby ukończyć zawody ze znajomymi w czasie 3h45m - 4h00m.

 Lepiej tego ująć nie można - to może jeszcze życiówka na "dyszkę" za miesiąc?

Kolejny poważnym sprawdzianem w tym roku będzie listopadowy bieg w Gniewkowie, gdzie szybka trasa pozwala zweryfikować swój wynik na dystansie 10km.

Ten rok już jest dla mnie wyjątkowy, do tego (odpukać) bez żadnej kontuzji, co już samo w sobie jest istotnym osiągnięciem ;-)

czwartek, 8 października 2015

Szybki konkurs

Jak pisałem w poprzednim poście, aktualnie biorę udział w cyklu biegów "Twarde Piątki". Przy ukończeniu przynajmniej dwóch wyścigów organizator zapewnia podwójny bilet na pierwszy w sezonie mecz drużyny koszykarskiej Polski Cukier Toruń, z wicemistrzem Polski - PGE Turów Zgorzelec (11 października, godz. 18:00). 


Niestety nie będę mógł wziąć udziału w tym wydarzeniu (startuję tego dnia w Poznań Maraton i nie dam rady wrócić na czas), dlatego też chętnie odstąpię swoje dwie wejściówki. 

W tym roku pobiłem większość swoich życiówek. Jedynym dystansem, na którym mi się to nie udało jest 10km - usprawiedliwiam się tym, że nie startowałem praktycznie w tym sezonie w "dyszkach". W związku z tym mam małe pytanie - jaki jest mój dotychczasowy "personal best" na tym dystansie? Bilety trafią do osoby, która do północy jako pierwsza poda wynik najbliższy rzeczywistemu :-) Odpowiedzi proszę udzielać pod wpisem.


Mała kwestia logistyczna - nagrodę mogę przekazać osobiście w piątek wieczorem, przed lub po ostatnim biegu "Twarde Piątki".

poniedziałek, 5 października 2015

Szybkie akcenty końcówki planu treningowego

Rozpoczęło się ostateczne odliczanie do startu w pierwszym z jesiennych istotnych startów - Poznań Maraton. Ostatnie tygodnie w moim planie treningowym to istotny zwrot w stronę ćwiczeń szybkościowych (interwały, WT) w miejsce podbiegów czy dłuższych wybiegań.

Tak się złożyło, że idealnie w te proporcje wpisały się toruńskie imprezy z cyklu "Twarde Piątki" - 3 starty w kolejnych tygodniach, na tej samej trasie 5km, które odbywają się w piątkowe wieczory. Przy okazji ma to być promocja tutejszego maratonu, w którym także, dwa tygodnie po Poznaniu, wezmę udział.


Muszę przyznać, że jestem bardzo zaskoczony swoją dyspozycją w tych zawodach. Dotychczas odbyły się pierwsze dwa starty. W pierwszym z nich wziąłem udział niejako w ciemno - mało biegam na tak krótkich dystansach, życiówka nie była imponująca (20m34s), więc i nie oczekiwałem cudów. Okazało się, że adrenalina zadziałała. Zabrałem się na pierwszym kilometrze z grupą pościgową za czołówką, przez co pierwszą z pięciu pętli zakończyłem z czasem 3m52s - byłem w szoku, że mi się to udało, spodziewałem się, że zapłacę za to na końcu wyścigu. Na szczęście tak się nie stało, głównie dzięki temu, że celowo nieco zwolniłem utrzymując tempo średnio 4m07s / km, co dało mi dużo energii na ostatnich kilkuset metrach, na których udało mi się jeszcze wyprzedzić kilku zawodników. Na metę wpadłem z niewyobrażalną dla mnie nową życiówką: 19m42s!!!


Przed zawodami wynik w okolicach 21 minut brałbym w ciemno, zupełnie nie czułem się na siłach w szybkich, krótkich dystansach... Dodatkową, bardzo miłą niespodzianką było to, że w klasyfikacji generalnej uplasowałem się na 19. miejscu w gronie blisko 200 startujących! Przyjemna jest świadomość znalezienia się w 10% najszybszych biegaczy w zawodach :-)

Sama impreza bardzo przypadła mi do gustu, drobnymi niedogodnościami był jedynie szybko zapadający zmierzch i słabe oświetlenie trasy oraz fakt dublowania zawodników (trasa to 5 pętli po 1km), które rozpoczynało się już w okolicach 2km - biegnąc wąskimi chodnikami czasem trzeba było się nieźle nagimnastykować, żeby się z nikim (ani z niczym na poboczu) nie zderzyć...

Swoją radość studziłem tym, że większość szybkich zawodników nie wzięła udziału w imprezie, ładując akumulatory na znacznie bardziej prestiżowy bieg na 10km w Grudziądzu, który miał się odbyć kilkanaście godzin później. Dlatego też prawdziwym sprawdzianem możliwości miał być start tydzień później. Tym razem udział wzięli czołowi toruńscy zawodnicy, więc pogoń zapowiadała się na trudniejszą. Na domiar złego bolało mnie kolano (prawdopodobnie po testowaniu nowych butów, ale o tym w kolejnym wpisie), więc po nasmarowaniu go "przyjacielem biegacza" czyli maścią Bengay, ruszyłem w trasę.



Tym razem stwierdziłem, że szybkie tempo w okolicach 3m50s będę chciał utrzymać przez dwa pierwsze okrążenia, żeby potem nieznacznie zwolnić, kumulując energię na finisz. Wszystko udało się perfekcyjnie i nie dowierzałem wbiegając na metę przy liczniku wskazującym 19m34s!!! 

Dodatkowo, po sprawdzeniu oficjalnych wyników, okazało się, że ponownie zmieściłem się w "top 20", zajmując miejsce 18/222 :-)


Nie powiem, bardzo mnie to podbudowało i dało dodatkowego kopa w temacie kolejnego startu na "królewskim dystansie". Do tej pory, po osiągnięciu w Łodzi życiówki 3h25m moja motywacja do łamania kolejnego rekordu stopniała - znam swoje możliwości i kolejna poprawa wyniku nie wydaje mi się realna. Jeśli jednak mój organizm tak miło mnie zaskoczył podczas "Twardych Piątków", to może szykuje też dla mnie niespodziankę w Poznaniu? Podchodzę do tego spokojnie, jednak wystartuję z zamiarem uzyskania wyniku 3h23m. Gdyby się udało, będę przeszczęśliwy, w przeciwnym wypadku też nie będę miał sobie nic do zarzucenia - swoje już zrobiłem na wiosnę i nie muszę nic sobie udowadniać.



 Ostatni start w ramach "Twardych Piątków" powinienem potraktować treningowo, wszak odbędzie się on niecałe dwa dni przez maratonem. Taki mam zamiar, ale zobaczymy jak to wyjdzie w praktyce, czy znowu adrenalina mnie nie poniesie. Muszę tylko pamiętać o zabraniu ze sobą czołówki ;-)

niedziela, 23 sierpnia 2015

Jesień rozpoczyna się latem...

... a przynajmniej ta biegowa. W tym roku ponownie mam zamiar zmierzyć się w październiku z dystansami maratońskimi, i wzorem poprzednich startów, staram się to poprzedzić planem treningowym, który rozpocząłem już w lipcu. Tym razem zmodyfikowałem dotychczasowy cykl 12-tygodniowych przygotowań, wyłączając z biegania jeden dzień, poświęcany zazwyczaj na kilkanaście km w tempie OWB1. Uczyniłem to w pełni świadomie, gdyż obecnie ukończenie maratonu będzie dla mnie celem samym w sobie. Muszę chyba odpocząć od ścigania się o kolejną życiówkę, nabrać nieco świeżości, dlatego też postawiłem na pewne odpuszczenie intensywności biegów. Oczywiście rdzeń w postaci długich niedzielnych wybiegań, podbiegów, interwałów czy BC2/WT pozostał, żeby sprostać bez blamażu "królewskiemu dystansowi", jednak jeden trening w tygodniu mogę sobie spokojnie darować.

Lato jest w tym roku wyjątkowo leniwe. Jeden start w lipcu (opisywany ostatnio "Bieg z Łapką"), do tego pierwsza edycja biegu "Cud nad Wisłą" we Włocławku, który miał miejsce z miniony weekend. I to wszystko, chyba że wypadnie coś niezaplanowanego. Tak więc spokojnie mogę się poświęcić przygotowaniom do maratonów w Poznaniu i dwa tygodnie później w rodzimym Toruniu.

(fot. Włocławek Półmaraton)

Parę słów dotyczących wspomnianym zawodom we Włocławku. Organizatorzy starali się skusić biegaczy darmowymi zapisami, jednak dobre chęci nie przyczyniły się do oczekiwanego rezultatu. Ponownie okazało się, że duża część chętnych, jeśli nie musi płacić, zapisuje się bez przekonania co do swojego startu i przez to blokuje możliwość występu innym po wypełnieniu limitu uczestników. W efekcie z 500 zapisanych osób na starcie stanęło niewiele ponad 300! Niestety, jestem zdania, że wpisowe musi być, choćby wynosiło symboliczne 10zł. Wówczas jest szansa, że biegacze bardziej się zmobilizują lub mocniej zastanowią przed zapisami.

(fot. Włocławek Półmaraton)

Sam bieg był bardzo sympatyczny. Mimo upałów i temperatury w ostatnich dniach sięgającej 40 stopni, tym razem aura nas oszczędziła. Było ciepło, jednak praktycznie na całej trasie towarzyszył nam przyjemny wiatr. Nie bez znaczenia jest to, że w znacznej części biegliśmy wzdłuż (lub w poprzek - przez most) Wisły, co pozwalało lepiej znosić warunki pogodowe.

(fot. Włocławek Półmaraton)

Przy obecnym etapie przygotowań, gdzie plan przewiduje większy nacisk na wytrzymałość niż szybkość, nie spodziewałem się ze swojej strony eksplozji formy. Liczyłem na rezultat w granicach 45 minut i plan swój zrealizowałem z miłym bonusem. Na metę wbiegłem z rezultatem równo 44 minut, co mile mnie zaskoczyło - to jedynie kilkanaście sekund gorzej niż w startach kilka miesięcy temu, gdzie teoretycznie byłem lepiej przygotowany pod względem maksymalnej prędkości.

Nieźle prognozuje to na biegową jesień...

wtorek, 7 lipca 2015

Ponowna psich łapek moc w Bydgoszczy

Ostatni weekend upłynął pod znakiem jednego z sympatyczniejszych akcentów w corocznym kalendarzu biegowym, jakim jest Bieg z Łapką. W tym dniu ambicje i walka zawodników schodzi niejako na drugi plan, bo specjalnie wynagradzane i doceniane są wysiłki psich kompanów. Zgiełk i wszechobecne szczekanie w okolicach Kanału Bydgoskiego bez problemu sprowadzą zbłąkanego biegacza na miejsce startu.

Pełne skupienie przed biegiem (fot. Bydgoscy Biegacze)

W tym roku wybierałem się do sąsiadów zza miedzy z odmiennym nastawieniem niż do tej pory. Przez ostatnie dwa lata było to zawsze nasze święto - Dilberta i moje. To on był jedynym zdobywcą pucharów w domu, plasując się po każdym starcie na podium. Tym razem jechałem sam, wspominając to, że Jego już nie ma. Wahałem się, czy w ogóle wystartować, jednak uznałem, że tak najlepiej oddam hołd mojemu psiakowi - biegnąc ile sił po kolejny medal z łapką na awersie.

Beata zawsze ciepło wspomina Dilberta (fot. Czasowiec)

Okazało się, że z powodu aktualnych warunków pogodowych i troski o psie zdrowie skrócono dystans o połowę, w związku z czym dane nam było przebiec jedną pętlę o długości ok. 4km. Przed startem spotkałem "starych" znajomych, od których otrzymałem wiele ciepłych słów pełnych otuchy i miłych historii dot. Dilberta - jak to dobrze, że nie tylko we mnie pozostawił pozytywne wspomnienia, wymuszające uśmiech na twarzy - dzięki, Beato, Grzesiu, Andrzeju!

Barwy klubowe zaprezentowane po raz pierwszy na sąsiedzkiej ziemi (fot. Czasowiec)

Z Grzesiem zawsze jest za mało czasu na rozmowy przed startem (fot. Czasowiec)

Jedno okrążenie rozgrzewki, chwila na złapanie oddechu i start! Krótszy dystans obligował do podkręcenia tempa - 16 minut z moim "wirtualnym psem" przeleciało bardzo szybko i czułem, że historia się powtarza - znowu Marka z Ozzy'm nie było szans gonić, ponownie na ostatnim kilometrze biegłem "łeb w łeb" z Adamem, który na potrzeby biegu zmienił "zawodnika" - w niedzielę w wyścigu towarzyszyła mu Anelka. I tak jak rok temu, na mecie dzieliło nas kilka sekund. Mimo to, oczywiście, emocje już nie były te same. Na finiszu Beata wręczyła mi przepiękny medal - zdecydowanie najładniejszy z dotychczasowych.

Początek biegu - w tym roku samotnie... (fot. Bydgoscy Biegacze)

Stwierdziłem, że nie poprzestanę na tej jednej pętli i wykonam jeszcze jedną - indywidualną, z dala od hałasu i atmosfery ścigania się. To były dla mnie najbardziej emocjonalne kilometry w życiu, przepełnione wspomnieniami wysiłku i jednocześnie radości, jakie były udziałem Dilberta jeszcze rok temu...

Korzystanie z pięknej, słonecznej pogody (fot. Bydgoscy Biegacze)

Miłym akcentem były biegi dzieci - te spontaniczne, pozbawione strategii i planu wyścigi zawsze przepełnione są radością, nie tylko uczestników. Świetnie oglądało się naszą "młodzież mniejszą" stawiającą swoje pierwsze kroki w zawodach sportowych.

Część toruńskiej reprezentacji (fot. Czasowiec)

Tradycyjna drożdżówka, łyk wody i można wracać do domu. Jedynie na tylnym siedzeniu samochodu brak znajomego pyska i przyjacielskiego spojrzenia zmęczonych biegiem oczu...

A za rok ponownie pojadę do Bydgoszczy spotkać się ze swoimi dwu- i czworonożnymi znajomymi!