Pokazywanie postów oznaczonych etykietą waga. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą waga. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 czerwca 2016

Mój ulubiony producent butów biegowych

Nie Asics, nie Adidas czy inna Puma okazuje się "moją" marką butów biegowych, przynajmniej jeśli chodzi o zastosowanie treningowe. W przypadku startów na dystansach powyżej 15km od kilku lat jestem wierny Mizuno Wave Inspire ("dziewiątka" dopiero rok temu przeszła w stan uśpienia, by ustąpić miejsca "dziesiątce"), jednak do całorocznego "klepania" kilometrów niemal od początku mojej przygody z bieganiem jest firmy Joma.

Po pierwszym etapie, gdy biegałem w zwykłych trampkach i zacząłem rozglądać się za "tanimi dobrymi" butami do biegania znajomy polecił mi właśnie tego producenta.

Mimo 1500 km na liczniku Joma Fast od zewnętrznej strony stopy wygląda zadziwiająco dobrze

Obecnie nie pamiętam na jaki model się zdecydowałem, jednak nie zapłaciłem więcej niż 130 zł, co już wtedy było przynajmniej połową tego, co musiałbym wydać na najniższe modele obuwia innej marki. Po kilkunastu miesiącach treningów byłem zauroczony wytrzymałością podeszwy i amortyzacji. Siatka i materiał zaczynały się przecierać, jednak spód wyglądał niemal jak nowy, utrzymując swoje właściwości.

Potem przyszła pora na spróbowanie klasyki - dwie pary Asics (jedne z niższych modeli) towarzyszyły mi na treningach i zawodach, jednak później stwierdziłem, że warto rozróżnić dwa cele, które mają spełniać buty. Od tej pory na wyścigi zabieram wspomniane wyżej Mizuno, które jednak żal byłoby wykorzystywać na codzienne bieganie - są po prostu zbyt delikatne na orkę i te 200-300 km miesięcznie w różnych warunkach.

Od wewnętrznej części dużo gorzej - dzięki tej "wentylacji" miałem darmowy peeling pięt ;-)

Do tej ciężkiej pracy zatrudniałem kolejne modele Joma. Najpierw był Shark - ciężki, masywny i wolny but dla pronatorów ważących ponad 85 kg. Był to idealny wybór dla mnie (70-72 kg), gdyż mniejsza masa od zakładanej istotnie wydłużyła czas eksploatacji obuwia. "Sharki" zadeptałem ostatecznie po ok. 2000 km, co w odniesieniu do ceny poniżej 150 zł (za parę, nie za sztukę...) było rewelacyjnym wynikiem. 

Rok temu zakupiłem (także w atrakcyjnej cenie poniżej 200 zł) Joma Fast - firma zerwała z dość konserwatywnym doborem kolorów i po raz pierwszy miałem buty w rażącej pomarańczowej barwie z równie rzucającymi się w oczy dodatkami. Przebiegłem w nich treningi na łącznym dystansie ok. 1500 km i w zeszłym tygodniu na leśnej trasie poczułem w lewym bucie nieco więcej piasku niż zazwyczaj - okazało się, że wewnętrzny bok się poddał i materiał oderwał się od podeszwy na długości 5 cm.

Widziałem podeszwy w gorszym stanie, te jeszcze trzymały amortyzację

Nie było to jakoś szczególnie zaskakujące biorąc pod uwagę pokonane w nich kilometry, zdziwił mnie jedynie element, który zakończył karierę Joma Fast - zazwyczaj były to zewnętrzne części buta, szczególnie w zgięciu stopy. Przejrzałem różne strony w poszukiwaniu przyczyn i tutaj ukazała się największa wada tej firmy: praktycznie nie istnieje ona w internecie. Oficjalna witryna opisuje różne modele tak zdawkowo, jak tylko się da (w stylu "buty do biegania"), jakby różniły się jedynie kolorami. Do tego jedyne miarodajne zasoby z innych portali są w języku hiszpańskim. Z pomocą translatora doszedłem do wniosku, że zakupione buty były dla biegaczy neutralnych, a nie (jak wskazywało moje wcześniejsze źródło) dla pronatorów.

Na dole nowy, pachnący świeżością, model, Joma Carrera 

Dzięki tej informacji przekonałem się, że wina leżała bardziej w złym doborze, nie słabej jakości produktu. W związku z tym zacząłem szukać nowego obuwia treningowego wśród oferty Joma. Wybór nie był wielki - do mojego typu biegacza pasuje aktualnie chyba tylko Joma Carrera (podobnie jak niegdyś Joma Shark - przeznaczone dla cięższych biegaczy, powyżej 85 kg).

Jako że w polskich sklepach opisywana marka nie posiada oficjalnego kanału dystrybucji, musiałem szukać wśród ofert na Allegro. Jeden sprzedawca posiadał je w cenie 199zł, więc nie zastanawiałem się długo. Już po dwóch dniach mogłem wcisnąć na nogi nowe nabytki i ruszyć "na spacer".

Musiałem uwiecznić czystą podeszwę :-) To se ne vrati!

Pierwsze wrażenie, tuż po uczuciu wielkiej wygody (chodzi się w nich niczym w domowych kapciach), można wyrazić pytaniem "Czy takie >>kopyto<< zda egzamin podczas biegania?" Buty o jeszcze bardziej żywym ubarwieniu wydają się bardzo masywne, szczególnie w części amortyzującej pięty, i niezdatne do sensownego treningu. Jako że na ten dzień zaplanowałem interwały, był to idealny sprawdzian na to, czy nie wybiję zębów starając się przyspieszyć.

Wszelkie moje obawy okazały się niesłuszne. Buty nie dość, że idealnie trzymają się stopy, fajnie się przetaczają, mają dobre przyspieszenie. Wystarczy powiedzieć, że zamiast truchtu wyszedł mi trening BC2, a same odcinki interwałów pokonywałem w tempie 5-10 s/km szybszym niż dotychczas, w Joma Fast. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że część tego efektu to zasługa skoku dodatkowych endorfin z powodu "nowego gadżetu", jednak na pewno nie można stwierdzić, że w tych butach nie da się biec szybko. Oczywiście nie są to startówki na 5-10 km (do tego mam Joma Marathon, które paradoksalnie nie nadają się zupełnie na królewski dystans), ale na treningach można z nich wycisnąć dużo.

Czyż nie jest to piękny widok?!?

Innym sprawdzianem było niedzielne wybieganie na dystansie powyżej 20 km, w zróżnicowanym terenie (leśny trakt, kamieniste drogi, lekkie podbiegi, asfalt) i dopiero wtedy ukazały się najważniejsze cechy Joma Carrera.

Przede wszystkim, nie ma dla nich złego podłoża. Mniejsze czy większe kamienie, piasek, w którym można się zakopać, leśne ścieżki - to wszystko jest idealnie neutralizowane przez ten swoisty "walec" na nogach. Udawało się utrzymywać sensowne tempo, jednak po ok. 15 km zaczęła uwydatniać się waga obuwia. Nie oszukujmy się, do lekkich nie należy, co dawało się odczuwać, szczególnie na podbiegach. Dynamika spadała, ale po rozpędzeniu udawało się utrzymywać dobrą prędkość. Poza tym przyczepność jest rewelacyjna - nagłe zmiany kierunku biegu to teraz czysta przyjemność.

Zauważalny inny profil podeszwy, jednak mimo to Carrera też jest "fast"

Muszę to uczciwie przyznać. Firma Joma na swoje 50-lecie stworzyła but uszyty idealnie na moje potrzeby treningowe. Należy nadmienić też konstrukcję przodu butów. Zauważyłem tendencję do zwężania tych partii przez producentów, aby nadać im bardziej dynamiczny kształt, co zupełnie nie pasuje do moich stóp. Muszę mieć obuwie dość szerokie, i tu Joma Carrera jest świetnie skonstruowana. Dodatkowo nie odczuwam dyskomfortu w okolicy kostek, gdzie zazwyczaj wycięcia są niewystarczające i boleśnie ocierające nogę. Wkładka jest odpowiednio elastyczna, aby uniknąć nieprzyjemnego "wyrabiania" przez pierwsze 100-200 km biegania.

Jeśli szukacie solidnego, taniego obuwia do treningów biegowych, powinniście rozejrzeć się za produktami opisywanej marki. Problemem może być dobranie odpowiedniego modelu, bo naprawdę ciężko znaleźć rzetelne opisy (mi z pomocą przyszła strona http://www.runnea.com/zapatillas-running/modelos/joma/). Wg mnie w kategorii cena / jakość Joma jest bezkonkurencyjna!

Wszystkiego najlepszego, oby tak dalej!


P.S. To nie jest w żaden sposób artykuł sponsorowany, jedynie odczucia związane z marką, która służy mi od kilku lat. Chciałem wskazać, że za solidne buty nie trzeba płacić 300 zł i więcej.

niedziela, 17 listopada 2013

Dyszka w Gniewkowie, czyli ostatni akcent Grand Prix województwa kujawsko-pomorskiego

Jeden z ostatnich startów w tym sezonie stał się faktem. Wraz ze znajomymi spotkaliśmy się w podtoruńskim Gniewkowie, żeby biegiem na 10km zakończyć cykl Grand Prix województwa kujawsko-pomorskiego. Oczywiście humory dopisywały, wszak liczy się przede wszystkim dobra zabawa...

Jak nie będzie, będzie dobrze! (fot. Jan Chmielewski)

Nie obyło się bez małej nerwówki. Jako że część z nas musiała w ostatniej chwili wykonać kilka czynności spożywczo-sanitarnych, dodatkowo z powodu naszej wrodzonej uprzejmości, przepuściliśmy inne osoby w kolejce do autokarów, które miały nas przewieźć na linię startu oddaloną o kilka (kilkanaście?) kilometrów od biura zawodów. W efekcie trochę zmarzliśmy czekając na nieco spóźniony powrót zbiorowego transportu i mieliśmy całe 3 minuty na rozciąganie się przed biegiem. Na szczęście nie było to dla mnie tak nieprzyjemne w skutkach jak brak odpowiedniego rozgrzania przed wiosennym Półmaratonem Poznańskim, nic w nogach się nie naciągnęło, nie strzeliło ani nie bolało ;-)

Wcale się nie denerwujemy, że autokar na nas nie poczekał (fot. Jan Chmielewski)

Trasa okazała się bardzo szybka, asfaltowa, z bardzo dużą ilością prostych. Biegło się od początku bardzo dobrze, szczególnie dzięki towarzystwu Pauliny (ustaliliśmy, że ruszymy razem, mając zbliżone możliwości - zawsze można w chwili kryzysu pomagać sobie wzajemnie "wyciągając" tempo) i Niki, której oddech niemal czułem na plecach, co nie pozwalało mi zwalniać. 

Trasa jak marzenie - na życiówkę (no może poza końcówką)

Niespodzianką było ostatnie kilkaset metrów, po wbiegnięciu na rynek w Gniewkowie. Czekały na nas krótkie odcinki z nagłymi i ostrymi zakrętami, wszystko na "kocich łbach", po porannej mżawce, między stojącymi samochodami. Wybijało to skutecznie z rytmu i zmuszało do skupienia do samego końca. Można by to na pewno rozwiązać ciekawiej, aż kusiło, żeby zakończyć trasę długą i szybką prostą, która uatrakcyjniłaby finisz. Oczywiście brakujące metry na pewno dałoby się nadrobić w innym miejscu, chociażby odpowiednio cofając start. Ale to tylko takie marudzenie lenia ;-)



finisz w Gniewkowie (fot. Jan Chmielewski)

Szatnia, prysznic (ciepła woda, która często jest towarem deficytowym na zawodach!), grochówka i chwila oddechu na sali podczas dekoracji zwycięzców biegu i całego Grand Prix. Przy tej okazji podsumowałem w myśli moje wyniki w tym cyklu, które chyba odpowiednio obrazują cały sezon biegowy:
  • pierwszy bieg w Żninie odpuszczony z powodu udziału w Orlen Warsaw Marathon (jak się okazało, przebiegłem go z kontuzją mięśnia dwugłowego),
  • Run Toruń jako ostatni start w okresie wiosennym - czułem już wtedy dyskomfort w lewej nodze, która wyraźnie "nie ciągnęła",
  • odpuszczone z powodu ww. kontuzji kolejnych biegów, wśród których znajdowały się bardzo szybkie, na których straciłem najwięcej w ogólnym rozrachunku (nieodżałowany półmaraton Kruszwica-Inowrocław, na którym wykręciłem życiówkę rok temu),
  • mozolne odbudowywanie formy i walka na każdym kilometrze wymagającego półmaratonu w Unisławiu,
  • niespodziewanie szybkie starty w drugiej połowie sezonu (Lubiewo - dzięki, Michał!; niby-treningowo Tuchola; Łubianka); poza cyklem GP - życiówka na dystansie maratonu,
  • miły akcent w postaci ostatniego biegu w Gniewkowie (okazało się, że zabrakło mi ok. 10 sekund do życiówki, mimo że nie uważałem się za odpowiednio przygotowanego)

Dodatkowo miałem w ten weekend na trasie "balast" w postaci 3kg, o które w ostatnim tygodniu zaczęło mnie być "więcej" - w tym miejscu gorące podziękowania dla małżonki i jej talentu cukierniczo-gastronomicznego; niestety nie jest w pełni zrozumieć, że nie każdy ma taką przemianę materii jak ona, a ja jestem jedynie człowiekiem i nie potrafię czasem się oprzeć zapachom dobiegającym z kuchni ;-)

Staraliśmy się podchodzić z przymrużeniem oka do tegorocznej rywalizacji, wystawiając drużynę o dumnej nazwie "Żarłoki". Ostatecznie zajęliśmy ostatnie miejsce, ale chyba udało się nam postraszyć "oficjalną" drużynę BbL Toruń (my startowaliśmy jako tzw. "rezerwy"). Satysfakcja z nazwy zespołu usłyszanej podczas wywoływania na podium naszego śmigającego Bartka - bezcenna!

Żarłoki po grochówce (fot. Andrzej "Czasowiec" Janczarski)

Oficjalnych wyników Grand Prix nie widziałem, ale nie one są istotne - ważne, że świetnie się bawiliśmy. Dzięki dla reszty Żarłoków - Uli, Niki, Asi, Bartka, Michała, Pawła, ponadto dla Pauliny i Michała, którym zawdzięczam "zaoszczędzone" minuty na trasach, oraz dla Andrzeja, Janka i Grzesia, którzy uwieczniali krople potu przelewane w biegach :-) Anetka też ma swoje zasługi ;-)

Miła pamiątka w postaci numeru startowego z nazwiskiem

Oczywiście nie ma co się zatrzymywać na długo, za trzy tygodnie Półmaraton Św. Mikołajów a potem ostre trenowanie i przygotowywanie do kolejnego sezonu. Będzie on wyjątkowy, pełen wyzwań, a o najważniejszym z nich napiszę niedługo :-)

Tak na marginesie, dzień przed biegiem w Gniewkowie miał miejsce kolejny wyścig w ramach toruńskiego Grand Prix Stawek - czołówka znowu "odpuściła", co udało mi się wykorzystać i uplasować na 5. miejscu (mimo dość słabego czasu, braku mocy w nogach i śniadania podchodzącego z żołądka do przełyku) - jeszcze trochę i zacznę gwiazdorzyć ;-)

niedziela, 13 października 2013

Motywacja dla lenia biegowego

Bywają (zakładam teoretycznie, bo mnie raczej omijają z poniżej podanych powodów) dni, w których po prostu niechęć człowieka ogarnia na widok butów biegowych - i nie chodzi tu o ich stan wizualny czy zapach ;-) No nie chce się ich ubrać i lecieć "w teren". Jako rasowy leniuch musiałem uzbroić się w mechanizmy obronne do walki z brakiem motywacji do regularnych treningów. Przedstawię dziś te, które przynajmniej u mnie działają najlepiej.

1) dzienniczek treningowy w Excelu
Jestem wręcz uzależniony od statystyk, porównań, wykresików (po części zboczenie zawodowe). Oczywiście staram się nie przesadzać (nie zliczam ilości kroków na 100m czy stosunku zakrętów w lewo do tych w prawo), ale podstawowe rzeczy odnotowuję w arkuszu kalkulacyjnym - rodzaj aktywności (rower, bieg, pompki, brzuszki etc.), przebyty dystans, średni i maksymalny puls czy krótki opis, uwagi (dot. samopoczucia, pogody). Jednak najważniejszą rzeczą jest bezlitosne formatowanie warunkowe; krótka piłka - nie było treningu, pojawia się czerwona, krzycząca krecha na szerokość całego wiersza. Zanim zniknie na górze ekranu, minie kilkanaście dni przepełnionych wyrzutami sumienia. Naprawdę, proste i skuteczne ;-) Do tego licznik dni bez przerwy w aktywności okołosportowej uzupełnia takie narzędzie (udało mi się dojść do ponad 300 dni, który to cykl został przerwany całodzienną podróżą autokarem - nie miałem jak wtedy pobiegać czy porobić kilku serii pompek i brzuszków, więc sierpień zacząłem od brutalnego "0").


2) Endomondo
To niejako naturalne rozwinięcie poprzedniego, przeniesione w wymiar społecznościowy. Do niedawna biegałem z telefonem, dzięki czemu wynik trafiał od razu na serwer, jednak uznałem, że to średnio wygodne rozwiązanie (o gadżetach i sprzęcie do treningów napiszę wkrótce). O ile aparat leży i leniuchuje teraz także za mnie, o tyle trasy i wyniki zrzucam na bieżąco z zegarka z pulsometrem i GPS. Mogę porównać swój rezultat ze znajomymi, zerknąć na graficzne podsumowanie danego okresu czy też wybrać wirtualne rywalizacje lub dopisać swój udział w nadchodzących zawodach. Na pewno jest to rozwiązanie bardziej atrakcyjne graficznie od mojego pliku excel'owego i daje szybszy podgląd sytuacji - jednakże dni lenistwa nie krzyczą tak bardzo z ekranu, są sygnalizowane jedynie kartką w kalendarzu bez ikonki aktywności... Oczywiście tego typu narzędzi jest masa, jednak Endomondo należy do najpopularniejszych i przyjemniejszych w obsłudze.



3) kontrola wagi
Aktualnie to już w moim przypadku niejako sentyment. Kiedy zaczynałem przygodę z bieganiem, głównym motorem działań była chęć zrzucenia zbędnych kilogramów balastu. Wówczas podstawą do poprawy humoru była niższa liczba na wyświetlaczu wagi, natomiast jej wzrost był impulsem do bardziej wymęczających treningów. Na szczęście mam to (póki co) za sobą, ale codzienne ważenie się to codzienny rytuał. W związku z tym, że mój organizm gwałtownie reaguje na to, co i ile jem, lepiej kontrolować skutki ew. weekendowego popuszczania pasa lub imprez rodzinnych... Niestety posiadanie małżonki bez problemów z odchudzaniem i niespożytym apetytem bywa dla mnie zgubne - "niech żyją" zachcianki w postaci pizzy o północy etc. ;-) 

Żeby zobrazować sobie balast wynikający z nadwymiarowej wagi, każde 1,5kg ponad wzorcowe (w moim przypadku) 70kg wyobrażam sobie niczym konieczność biegania z niepotrzebnie dźwiganą butelką wody. W związku z tym łatwo się zmotywować do biegania i zrzucania masy, gdy np. mając 75kg na "liczniku" pomyślę, że trenuję z 5-litrowym baniakiem w dłoni. Wiem, że to znaczne uproszczenie (bo każdy kg to nie tylko zbędna waga, ale też wzrost siły i takie tam), ale w moim przypadku działa odpowiednio na wyobraźnię. 

4) wyniki
Skończyły się czasy, gdy każdy trening dawał w efekcie poprawę życiówki w jakimś aspekcie. Ba, jakbym się nie starał, nie jestem w stanie podczas rozbiegania choćby zbliżyć się do najlepszych wyników - od tego są już tylko starty w oficjalnych imprezach, z pomiarem czasu i numerem na klacie. Wtedy dopiero poziom adrenaliny i praca mięśni są takie, jak być powinny. Ale oczywiście, żeby wyniki były coraz lepsze, konieczna jest solidna praca w czasie pomiędzy takimi zawodami. To musi motywować do tego, żeby nie odpuszczać sobie codziennych treningów i lenistwa.

5) nowy gadżet, element stroju
Jestem gadżeciarzem i nie ukrywam tego. Uwielbiam zakupy w postaci nowego zegarka biegowego, telefonu czy mobilnego sprzętu muzycznego. Od razu ma się ochotę przetestować takie cudeńko w warunkach bojowych, przez co nogi same wyrywają się na dwór. To samo dotyczy zmiany butów i ciuchów do biegania - ostatnio dorwałem kurtkę mającą chronić przed deszczem i byłem rozżalony, że następnego dnia pogoda się poprawiła, przez co sprawdzenie wygody i jej działania musiałem przełożyć na najbliższy pochmurny, wietrzny dzień. Zakup zimowych butów z membraną też skłaniał do modłów o mrozy i silne opady śniegu ;-)

6) endorfiny, samopoczucie
Wszystkie powyższe elementy byłyby niczym, gdybym (będąc rasowym hedonistą) nie odczuwał po prostu przyjemności z tego, że przemierzam kolejne kilometry, odcinając się od wszystkiego, oczyszczając umysł i oddychając pełną piersią. Pulsujące w głowie endorfiny po dłuższym treningu (niestety, te "stwory w mojej głowie" mają coraz większe wymagania, nie są już w stanie zadowolić się pokonaniem 10 czy 15 km...) to chyba najlepsza nagroda za wysiłek - czysta radość i satysfakcja z tego, że COŚ się zrobiło zamiast leżeć na kanapie...


Zatem komponujcie swój zestaw motywatorów i ruszajcie w teren! Im gorsza pogoda i warunki biegowe, tym większa frajda na końcu, kiedy np. po powrocie do domu docenić można suche gacie na tyłku czy gorącą herbatę w kubku :-)