Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ANIRO Run Team. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ANIRO Run Team. Pokaż wszystkie posty

środa, 31 października 2018

Szybka jesień - nie chodzi o wyniki...

Ledwo skończyło się lato, a już powoli trzeba przygotowywać się do zimowego roztrenowania. Dwa ostatnie miesiące to kilka startów, przede wszystkich skupiających się na ukończeniu cyklu związanego z Koroną Polskich Półmaratonów. Do spełnienia wymogów brakowało mi zaliczenia dwóch imprez, więc padło na Piłę i Kraków

 Tegoroczna najdalsza biegowa wyprawa - Kraków (fot. J. Nowakowski)

Biegi te stoją na skrajnie innych biegunach. Pierwszy z nich to impreza jakich wiele, bez polotu i atmosfery. Nie było jakiejkolwiek motywacji do parcia na wynik. Nie sprzyjała także trasa, przebiegająca przez smutne, senne miasto. Kraków natomiast tętnił życiem. Około dziesięć tysięcy zawodników na dwóch dystansach, doskonała lokalizacja i organizacja, do tego podmuch świeżości (wiem, słowo to kłóci się ze smogiem, który opanował miasto). W efekcie zapamiętam ten półmaraton jako zdecydowanie jeden z lepszych w kraju.

Tauron Arena i smog na pierwszym planie (fot. J. Nowakowski)

Tak jak podkreślałem kilkukrotnie, sam pomysł stworzenia tej Korony jest dla mnie głównie zabiegiem marketingowym, dlatego nie wiem nawet, czy zgłoszę się po pamiątkową odznakę... 

Ostatnim tegorocznym półmaratońskim akcentem był udział w biegu towarzyszącym imprezie 36. Toruń Maraton. Nie mogłem odpuścić startu w moim mieście, gdy nie trzeba zrywać się skoro świt (lub dzień wcześniej), by dotrzeć na miejsce.

Jeśli satysfakcja z biegu, to tylko w rodzinnym mieście (fot. K. Lewanowski)

Od lat biegi długodystansowe biegi w Toruniu należą do kameralnych, co ma swoje plusy i minusy. Łącznie na dwóch dystansach wystartowało ok. 1000 zawodników, co nie jest oszałamiającą liczbą, ale dało się biec utrzymując kontakt wzrokowy z innymi ;-)

Celowo pomijam temat wyników, bo w tym roku zeszły one zdecydowanie na dalszy plan. Walczę przede wszystkim o jakąkolwiek stabilizację, bo ostatnie miesiące cechowały się znaczna huśtawką czasów i nastrojów. Ciągle mierzę się z brakiem szybkości i wytrzymałości, do tego co jakiś czas odzywają się kolana, więc o jakimkolwiek progresie ciężko marzyć.

Łupy z gościnnego Barcina

Tegoroczna jesień to także kilka biegów na krótszych dystansach. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się gościnny Barcin, w którym jako Aniro Run Team triumfowaliśmy w kategorii drużynowej. To jedna z tych imprez, którą żyje całe miasto - aż chce się tam wracać!

Mały podbieg i zaraz finisz w Barcinie

Pierwszy raz brałem udział w Biegach im. Bronisława Malinowskiego w Grudziądzu, które okazały się pozytywnie przytłaczającą imprezą. Takiej ilości aktywnie biorących udział dzieci nie widziałem chyba nigdy. Na każdym kroku było widać roześmianą grupkę czekającą na swój start. Doskonałym podsumowaniem niech będzie to, że bieg na 10 km był niejako towarzyszący całej imprezie, ze startem umieszczonym w mało eksponowanym miejscu. Miało to niesamowity urok, gdy ruszyliśmy niemalże niezauważeni, a cała uwaga skupiała się na przybyłych uczniach. Super sprawa! Jeśli dodać do tego, szybką, płaską trasę, to naprawdę należy pamiętać o tej imprezie w kolejnych latach.

Meta jednego z najszybszych biegu w tym sezonie - Grudziądz

Zupełnie przeciwne wrażenia mam po pobycie we Włocławku. Wydawać by się mogło, że wieloletnie doświadczenia organizatorów powinny procentować i gwarantować solidnie przygotowany bieg. Nic bardziej mylnego. Totalny chaos na trasie 10 km był do przewidzenia, jeśli spojrzało się na mapkę - wspólny start z półmaratonem, a po przebiegnięciu 4 km kilka pętli prowadzących przez stadion. Wolontariusze nie byli przygotowani, nie było możliwości weryfikowania, na którym okrążeniu znajduje się dany zawodnik, do tego dezorientacja przy prowadzeniu na metę. Z przymrużeniem oka można stwierdzić, że każdy mógł sobie wybrać dowolny dystans, jednak chyba nie o to chodzi w biegach masowych, z pomiarem czasu, nagrodami etc. A propos wyników - dziwną sprawą jest to, że wg protokołu między 38. a 41 minutą nikt nie dobiegł ;-) 

"Próba toru" we Włocławku na niewiele się zdała... (fot. pasjabiegania.pl)

Półmaraton też nie obył się bez wpadki, do pełnego dystansu zabrakło całego kilometra. Tu przynajmniej wszyscy zawodnicy mieli równe szanse, ale to raczej słabe pocieszenie.

Co bieg to inna przygoda i wrażenia, wiem już przynajmniej, które miejsca omijać przy ustalaniu przyszłorocznego kalendarza. Póki co czekają mnie jeszcze dwie imprezy tej jesieni, po czym na spokojnie będę musiał rozważyć, gdzie wystartować za kilka miesięcy.

sobota, 8 września 2018

Ultra urlop

Wakacje się zakończyły, jednak warto myślami wrócić do jednego z ostatnich akcentów biegowych tegorocznego lata. W połowie sierpnia, korzystając z okazji, udało połączyć się przyjemne z pożytecznym i w trakcie urlopu wziąłem udział w biegu będącym częścią imprezy Ultra Mazury. Oczywiście można twierdzić, że najpierw w kalendarzu zaznaczyłem zawody, potem planując wyjazd rodzinny, ale to jedynie spekulacje ;-)

Pierwszy "piknik", na 20-tym km (fot. K. Lewandowski)

Nie jestem wielkim fanem biegów przełajowych, jako "chłop z nizin" preferuję płaskie trasy, jednak udział w tego typu imprezach ma niezaprzeczalne zalety. Mimo trudniejszego do pokonania profilu, z powodu nawierzchni, pozwalamy nogom odpocząć, nie zwracamy szczególnej uwagi na wszelkie parametry (dokładność pomiaru dystansu, czasu, tempa), dzięki czemu głowa też ma "wolne". Można więc skupić się innych rzeczach i spokojnie zbliżać się do mety.

I tu docieramy do największej wady - wspomniana meta zazwyczaj w takich zawodach znajduje się dużo dalej od startu niż przyzwyczajeni jesteśmy w biegach ulicznych, a u mnie strefa komfortu sięga mniej więcej do dystansu maratonu. Na szczęście organizatorzy coraz częściej zapewniają krótsze biegi "towarzyszące", które są pewnego rodzaju kompromisem.

Takie właśnie imprezy wybieram 1-2 razy w roku. Przydają się jako odskocznia od standardowych, poważniej traktowanych biegów, gdzie trzeba zwracać uwagę na tempo przez cały czas. Tym razem padło na bieg w Starych Jabłonkach, na dystansie teoretycznie 30 km, który w rzeczywistości kończył się po 37 km - ot, urok biegów "ultra" ;-) 

W końcu meta, można kontynuować urlop (fot. K. Lewandowski)

Rodzinną "bazę wypadową" mieliśmy w Ostródzie, więc by dotrzeć w dniu imprezy do Starych Jabłonek, musiałem pokonać samochodem kilkanaście kilometrów. Pogoda od samego rana była wymarzona (do biegania, nie plażowania) - lekki deszcz, zachmurzenie, temperatura daleka od upałów. Skutkowało to tym, że na trasie spożywałem mniej wody niż zazwyczaj i spokojnie mogłem wylać pół litra zgromadzone w dodatkowym bukłaku. Nauczony poprzednimi kilkoma startami przełajowymi zwalniałem ile się dało, bo kryzys mógł przyjść niespodziewanie.

Zuchy z Aniro Run Team, po blisko 40 km biegu, Daniel jeszcze biegnie, bo wybrał dłuższy dystans (fot. K. Lewandowski)

Spokojnie pokonywane kilometry, skupianie się na podziwianiu malowniczych zielonych terenów, zaprocentowało tym, że mimo wcześniejszych obaw i straszenia przez organizatorów wymagającą trasą z dużymi przewyższeniami (blisko 600 metrów), udało mi się cały czas biec z zapasem sił. Już dawno nie czułem się tak komfortowo w biegu długodystansowym. Obyło się bez nieprzyjemnych przygód i z uśmiechem zbliżałem się do końca. Można było się nawet pokusić o podkręcenie tempa na finiszu, bo ostatnie metry prowadziły przez stromy zbieg, na którym przy utracie ostrożności można było w łatwy sposób przewrócić się i doturlać do mety. Na szczęście udało mi się uniknąć tak widowiskowego zakończenia swojego udziału w imprezie.

Po "prysznicu" w jeziorze humory dopisują (fot. K. Lewandowski)

Wstępnie uważałem, że w zupełności satysfakcjonujące będzie zmieszczenie się w czasie 4 godzin, więc ostateczny wynik 3h43m był dla mnie miłą niespodzianką. Zaprocentowało zdobyte wcześniej (małe, ale zawsze) doświadczenie, chłodna (także dzięki deszczowi) głowa i spokojne tempo. Tak więc z uśmiechem mogłem wrócić do nieco mniej aktywnego wypoczynku :-)

niedziela, 22 lipca 2018

Grodzisk Wielkopolski - aż chce się biegać!

Skończyła się pierwsza część urlopu, trzeba więc nadrobić zaległości, a są one dość spore... Co prawda niewiele się działo od poprzedniego wpisu, tak naprawdę odbył się w sumie jeden bieg z moim udziałem, ale co to były za zawody!!!


Odbywający się w czerwcu w Grodzisku Wielkopolskim półmaraton stał się już niemalże legendarny, mimo dość krótkiej historii. Zachwyty płynęły ze wszystkich stron, pakiety startowe rozchodziły się w kilka lub kilkanaście godzin, więc trzeba było skonfrontować się z pozytywnymi opiniami. Po głowie kołatała się co prawda wątpliwość "przecież bieg to bieg, co może być w nim aż tak szczególnego?", jednak zapisałem się. Samo to należy już uznać za swego rodzaju sukces, bo limit osób osiągnięto w dwie godziny!

Udało się jednak każdemu z naszej ekipy, więc w komplecie mogliśmy udać się na miejsce. W śpiącym o poranku miasteczku funkcjonował już punkt dla biegaczy, przeznaczony na posilenie się i wzmocnienie przed (!) startem. Takiej obfitości często nie można zaznać po przekroczeniu mety, a co dopiero wspominać o czasie dzielącym nas do rozpoczęcia biegu. Kolejny pozytyw to bogaty pakiet startowy - trzeba pamiętać, że jak na polskie standardy za udział nie trzeba było zapłacić jakiejś wygórowanej ceny (80 zł). 


Co chwilę zaskakiwały nas drobiazgi, wskazujące na dbanie organizatorów o najmniejsze detale. Dla przykładu - ogromna ilość balonów zdobiąca bajecznymi łukami ostatnie metry przed metą (i półmetkiem - trasa to dwie pętle), wiele okazji do pamiątkowych zdjęć, specjalna mata przed startem, ograniczająca ryzyko potknięcia się na kostce brukowej. Takich niuansów było więcej.

Okazało się jednak, że najciekawsze dopiero przed nami. To, że w okolicy startu, gdy mieści się on w centralnym miejscu miasta, jest sporo kibiców, to nic dziwnego. Jednak to, że z dopingiem i wszechobecną radością można było spotkać się niemal na każdym metrze, to już rzecz rzadko spotykana. Mało tego, miało się wrażenie, że bierze się udział w małym lokalnym święcie. Poza oficjalnymi punktami nawadniania i odświeżania, kurtynami wodnymi (których było i tak sporo), w akcję pomocy biegaczom angażowali się sami mieszkańcy. W wielu miejscach prywatne osoby rozstawiały stoliki z wodą, poczęstunkiem, traktowali zawodników wodą z węży ogrodowych - po prostu mega pozytywne szaleństwo!

 

W takich okolicznościach nie zwracało się uwagi na własne tempo, nie było po prostu na to czasu ;-) Inna sprawa, że nogi same niosły do przodu, nie dawało się zwalniać. Aż chciało się pędzić do przodu, co chwilę przybijając "piątki" i odwzajemniając pozdrowienia. Takiej atmosfery w trakcie zawodów jeszcze nie zaznałem.

Po takiej uczcie dla ducha okazało się, że ciało też będzie zadowolone. Już kilka metrów za metą, po otrzymaniu pięknego medalu, z każdej strony dużego placu uśmiechnięte twarze zapraszały do skosztowania smakołyków. Po otrzymaniu "obowiązkowego" piwa można było się uzbroić w tacę i odwiedzać poszczególne punkty, których liczba mogła spowodować ból głowy :-) Nie było możliwości posmakowania każdej rzeczy, za co serdecznie organizatorów przepraszam ;-) To wszystko bez jakiegokolwiek weryfikowania, kreślenia, sprawdzania kartek - brać do oporu!


Mało tego, świętowaniu towarzyszyły akrobacje lotnicze! Naprawdę ciężko ogarnąć to wszystko prostym umysłem biegacza-amatora... W sumie cieszę się, że od wyprawy do Grodziska Wielkopolskiego minęło już tyle czasu, bo sam widzę, że pozytywne emocje i wspomnienia są we mnie nadal żywe.

Trochę obawiałem się, czy pisać tak pochwalny post, bo za rok pakiety mogą się rozejść w jeszcze krótszym czasie, ale cóż, przynajmniej tak mogę podziękować organizatorom i mieszkańcom tego wyjątkowego, przepełnionego optymizmem, miasta.


Do zobaczenia (jeśli uda się zapisać na listę) za rok!

wtorek, 12 czerwca 2018

Leśne przygody na koniec wiosny


Przełom maja i czerwca upłynął na udziale w biegach przełajowych. W pierwszej kolejności udaliśmy się w okolice Płocka, by zweryfikować niezmiernie dobre opinie znajomych na temat imprezy RYKOwisko.

Do wyboru były trzy dystanse, odpowiadające ilości pokonanych okrążeń długości 35 km (czyli maksymalnie 105 km). Zdecydowaliśmy się na przebiegnięcie "tylko" jednej pętli - nie kręci mnie zupełnie udział w zawodach przekraczających dystans maratonu.

Odprawa przed biegiem

Już po przybyciu do biura zawodów dawało się wyczuwać niepowtarzalną atmosferę życzliwości, luzu i radości z nadchodzącego wysiłku. Całości dopełniało poczucie sielanki, miało się wrażenie, że w tym miejscu czas zwalnia. Podobnie było na trasie. Jeszcze nigdy tak dużo nie rozmawiałem podczas biegu z nieznajomymi, praktycznie co chwilę spotykało się kogoś skorego do podzielenia się wrażeniami :-) Pomijając to, że moja dyspozycja daleka jest od optymalnej, naprawdę nie było ochoty by się spieszyć, chciało się jak najdłużej chłonąć malownicze tereny, które pokonywaliśmy.

Profil trasy nie sugerował wielkich trudności, jak na warunki przełajowe, było niemalże płasko. Pogoda sprzyjała, z jednej strony nie było zbyt upalnie, z drugiej natomiast udało się uniknąć deszczu, który istotnie utrudniłby pokonywanie prowizorycznych kładek nad strumieniami czy błotnistych obszarów.

Zielono mi...

Mimo tej nieco "leniwej" atmosfery trzeba było zmierzać do mety. Pierwotnie chciałem tego dokonać w czasie 4 godzin i można powiedzieć, że cel osiągnąłem - ostateczny wynik 4h01m09s dał mi ostatecznie 87. miejsce w stawce ponad 200 uczestników. Najważniejsze było jednak to, że skorzystałem z okazji na swoiste zresetowanie nóg i głowy na zakończenie pierwszej części tegorocznego sezonu. 


Tydzień później nadarzyła się kolejna okazja do "ścigania się" w lesie, tym razem z okazji kolejnej odsłony Biegu Instalatora w pobliskim Myślęcinku. Impreza ta charakteryzuje się od samego początku specyficznymi, "branżowymi" medalami, nie inaczej było tym razem.

Jako że dystans był znacznie krótszy od tego z RYKOwiska (10 km), zdecydowałem się na rodzinny wypad na łono natury ;-) Córka miała okazję wystartować w biegu dla dzieci (w najmłodszej kategorii), jednak tuż przed startem stwierdziła, że nie skorzysta z tej sposobności, wspinając się mi na ramiona. I tak oto, zupełnie bez wysiłku, zmierzała w stronę drugiego medalu w swojej kolekcji ;-) Na pytanie, dlaczego nie pobiegła, z rozbrajającą szczerością stwierdziła, że "chciała z tatusiem wysioko". Cel osiągnęła...


Ja niestety nie miałem nikogo, kto chciałby mnie donieść do celu, więc zmuszony byłem sam pokonać znajomą trasę. Było ciężko, nie powiem, pogoda nie pomagała, złapała mnie zadyszka i po niezłym początku musiałem znacznie zwolnić. Dobiegłem na finisz z czasem 45m46s - mogło być znacznie lepiej, ale w tym roku staram się po prostu cieszyć z każdego ukończonego biegu.

Silna ekipa... (fot. organizator biegu)

Prawdziwą wisienką na torcie wiosennych tegorocznych startów był półmaraton w Grodzisku Wielkopolskim, ale impreza ta zasługuje na oddzielny wpis.

poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Kolejne zmagania z uśmiechem na twarzy


Ostatnich 30 dni nie należało do najbardziej intensywnie spędzonych od kiedy biorę udział w biegach masowych. Po udanym starcie w Gdyni (chodzi mi o podejście i samopoczucie, nie wynik), weryfikacja nastąpiła dość szybko. Już tydzień później miałem okazję ponownie zmierzyć się z półmaratonem, tym razem w Warszawie. Przy okazji po raz kolejny okazało się, że ta impreza może z powodzeniem konkurować z największymi w Europie. Organizacja perfekcyjna, wszystko przemyślane, niczego nie zabrakło. Brawo!

Mogłem być również zadowolony z własnej dyspozycji. Powtórzyłem wynik 1h34m, co przy aktualnej formie i powracających problemach z kolanami uznaję za zadowalający rezultat. W ten oto sposób zdobyłem drugi element Korony Półmaratonów Polskich. Oczywiście nadal podchodzę sceptycznie do tej inicjatywy, ale przynajmniej jest to jakiś cel na bieżący rok.

Nadszedł czas na lekkie odpuszczenie treningów, po którym nastąpiły dwa starty na krótszym dystansie. Wzięliśmy udział w biegu na 10 km w ramach Orlen Warsaw Marathon. Ponownie należy pochwalić organizatorów za przygotowanie imprezy. Jeśli natomiast chodzi o mój wynik, był i tak lepszy niż oczekiwałem. Podczas gdy znajomi ruszyli na podbój życiówek, ja skupiłem się na spokojnym pokonaniu dystansu bez nabawienia się kontuzji. Na szczęście po 2-3 km kolano rozgrzało się na tyle, że nie sprawiało mi kłopotu, nie było więc problemu z utrzymaniem sensownego tempa. Wynik 41m36s to obecnie chyba okolice szczytu moich możliwości.


Wczoraj natomiast nie było już tak dobrze. Tradycyjnie końcówka kwietnia wiąże się z udziałem w Run Toruń. Do tej pory była to chyba jedyna stojąca na wysokim poziomie impreza w moim mieście. Niestety zauważalne jest wypalenie organizatorów, przez co nie czuć już charakterystycznego błysku i świeżości, które cechowały te zawody. Dodatkowo najważniejszą niewiadomą w tym przypadku (start w samo południe) jest pogoda. Bywało w tej kwestii różnie, w tym roku nie było dla biegaczy taryfy ulgowej.

Ostatnie chwile przed "odcięciem" (fot. Jan Chmielewski)

Upał i palące słońce dały się we znaki niejednemu zawodnikowi. Sam również nie uniknąłem przegrzania. Po w miarę udanych 7 km odcięło mnie, przez co drugą część dystansu pokonałem w znacznie wolniejszym tempie. Na mecie zameldowałem się równo po 44 minutach od startu, co jest najgorszym wynikiem od bardzo dawna. Niemniej jednak nieco pocieszające jest to, że zostawiłem za sobą 90% startujących ;-)

 Najdłuższe 200 metrów do mety od lat (fot. Jan Chmielewski)

Na szczęście za kilka tygodni będzie okazja do swoistego biegowego resetu. Udział w plenerowym Rykowisku może być świetną okazją do aktywnego odpoczynku od asfaltowych tras.

środa, 21 marca 2018

Trzy dystanse w poszukiwaniu radości biegania


Marzec zbliża się do końca i dopiero teraz zaczynam ogarniać sens tegorocznego biegania. Początek miesiąca był dla mnie bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Wiedziałem, że brak entuzjazmu i motywacji może wpłynąć na dyspozycję, co dobitnie pokazywały treningi (szczególnie szybkościowe), jednak tradycyjny start w Dąbrowie na początek sezonu był niczym wiadro lodowatej wody wylane na moją głowę.

Najważniejsze, by uśmiechać się nawet, gdy nie jest jak być powinno (fot. Jan Chmielewski)

 Zerwałem się do przodu, w tempie ok. 4:05 min/km, jakbym chciał coś sobie udowodnić. Udało mi się jako tako wytrzymać do nawrotu na półmetku, potem wszystko się posypało, ale nie mogło być inaczej. Po raz pierwszy na dystansie 15 km zmuszony byłem iść... Z czasem o 5 minut gorszym od życiówki dotarłem do mety, jednak nie miałem żadnej satysfakcji z ukończenia biegu. Tak fatalnie jeszcze nigdy nie zacząłem sezonu. Mogło odechcieć się wszystkiego, szczególnie, że nie był to jedynie "wypadek przy pracy" tylko kontynuacja fatalnej serii ciągnącej się od blisko roku.

Chłopaki na medal (fot. Jan Chmielewski)

Na szczęście nadszedł niespodziewany przełom. Okazało się, że koledzy w moim miejscu pracy szukali czwartej osoby, by wystartować w cyklu "Toruńskie Sztafety Wolności". Nie odpuścili nawet wtedy, gdy wspomniałem o mojej (nie)dyspozycji, więc nie miałem wyjścia, zgodziłem się. Dystans do pokonania, 5 km, wydawał się odpowiedni dla testu szybkości. Zdecydowałem się na start w pierwszej zmianie, najbardziej komfortowej psychicznie, kiedy to tłum biegaczy jest dość gęsty (trzeba wspomnieć, że równocześnie startowały zawody towarzyszące, indywidualne na 5 km i 10 km). Mimo uczucia, że pędzę "na kredyt", ponad swoje możliwości, nie miałem zamiaru odpuścić, utrzymując tempo nieznacznie powyżej 4:00 min/km.

Nie da się nas nie zauważyć :-)

Swój udział zakończyłem bardzo zadowolony, z rezultatem 20m16s. Po pewnym czasie okazało się, że nie tylko był to najlepszy wynik w drużynie, ale dodatkowo biegliśmy na tyle dobrze, że wygraliśmy w kategorii firm!!!

Jeśli Janek robi fotkę, to duża szansa, że będzie w locie :-) (fot. Jan Chmielewski)

Takiego bodźca potrzebowałem, by uspokoić nerwowe myśli i poukładać sobie całe tegoroczne bieganie. Jak widać, to co nie udawało się przez miesiące, wróciło na właściwe tory w ciągu 20 minut ;-)

Swoje zrobiłem...

Z tak oczyszczonym umysłem mogłem spokojnie ułożyć plan na pierwszy ważny start w tym sezonie, półmaraton w Gdyni. Zrezygnowałem z szarpania ostrego tempa na początku, wolałem wystartować asekuracyjnie, tempem 4:40 min/km. Planem minimum było utrzymanie go do końca, byle udało się dobiec bez przerw na "spacer". W przypadku dobrej dyspozycji miałem rozpocząć przyspieszanie w końcowej fazie wyścigu.

Tym razem nad morzem nie z powodu letniej aury...

Okazało się, że taka strategia była udana. Co prawda ostateczne tempo pierwszych kilometrów było i tak nieznacznie szybsze, jednak starałem się, by ani na chwilę nie wyjść poza strefę komfortu. Gdy koledzy pędzili po życiówki, ja skupiałem się na tym, by robić swoje. Skutek był taki, że siły pozwoliły na podkręcenie tempa i wyprzedzenie na ostatnich kilometrach ponad 100 osób.

Zrobiłem swoje. Przed startem wynik 1h40m brałbym w ciemno, dlatego z 1h34m byłem bardzo zadowolony. To z jednej strony aż, ale i tylko 5 minut gorzej od mojego najlepszego wyniku.

W końcu jest radość z biegania :-)

I to jest cel na najbliższe miesiące. Kończyć biegi spokojnie, z odpowiednim wyważeniem możliwości, nie oglądać się na innych i nie dążyć do tego, co było kilka lat temu. Jeśli wszystkie zawody będą dla mnie tak satysfakcjonujące jak Onico Gdynia Półmaraton, to niczego więcej mi nie trzeba. Nie samymi wynikami człowiek żyje, a skoro nie ma mocy w nogach, trzeba czerpać radość z czegoś innego :-)

 Póki co najważniejsze i najładniejsze tegoroczne trofeum

Przed nami kolejny przystanek; już za kilka dni 2. etap zdobywania Korony Półmaratonów Polskich, start w Warszawie.

sobota, 18 listopada 2017

Orkan (Tadeusz?) w Toruniu vs. bezwietrzne Gniewkowo

Właśnie dobiega końca moje tegoroczne roztrenowanie. Jest ono zupełnie odmienne od poprzednich, ale o tym za kilka dni. Najpierw należałoby chociaż wspomnieć o ostatnich akcentach biegowych, dzięki którym zapracowałem na kilkunastodniowe lenistwo :-)

Jesień to przede wszystkim okres maratoński, nie inaczej było tym razem. Mimo niepowodzenia w Poznaniu nie traciłem dobrego samopoczucia i postanowiłem z uśmiechem (nie patrząc na czas, bo przy obecnej dyspozycji nie mógł być szczególnie dobry) ukończyć królewski dystans w rodzinnym mieście. Wraz z liczną reprezentacją ANIRO Run Team stawiliśmy się na starcie, dokonując jednocześnie podziału na kilka mniejszych grup, celujących w różne wyniki. Postanowiłem dołączyć się do Daniela, by jak najdłużej towarzyszyć mu w biegu na 3h25m. 

 Tylko tylu nas z całej ósemki udało się zagonić do wspólnego zdjęcia (fot. K. Lewandowski)

Wyglądało na to, że dokonałem słusznego wyboru. Kilometry na pierwszej pętli mijały sprawnie, zmęczenie nie dawało o sobie znać. Wiedziałem, że nie jestem przygotowany na wytrzymanie całości w tym tempie, dlatego też cieszyłem się każdym pokonanym fragmentem trasy, spokojnie czekając na osłabienie i konieczność zostania w tyle. Ostatecznie okazało się, że zmuszony zostałem przez własny organizm do zwolnienia na 24. kilometrze. 
 
No i po połówce, lecimy drugą pętlę! (fot. K. Lewandowski)

Planowałem tempo o 5-10 sekund wolniejsze, jednak nie było mi to dane - a czego w sumie miałem się spodziewać po przygodach w pozostałych tegorocznych maratonach? Żaden z wcześniejszych A.D. 2017 nie był udany, więc i tym razem, w Toruniu, czekała mnie niespodzianka. Chwilę po rozpoczęciu osamotnionej walki z dystansem temperatura zaczęła gwałtownie spadać i pojawił się, dynamiczny i wzmagający na sile, wiatr z przenikającym zimnym deszczem. Warunki zaczęły się zmieniać (z niemal idealnych) na mało przychylne biegaczom. Okazało się, że tego dnia również przez toruńskie niebo przechodził orkan Grzegorz (lokalnie nazwany przez niektórych Tadeuszem), który bardzo chciał zepsuć szyki maratończykom.

Nastąpiła nierówna walka z siłami natury. Przez kilka kilometrów ciężko było iść (nie mówiąc o bieganiu), wiatr i ulewa skutecznie spowalniały każdego. Do tego odczuwalna temperatura spadła do okolic zera, przez co miałem problem z odkręceniem tubki z żelem (trzeba było się ratować zębami...). Jeśli dodam, że takie warunki dopadły mnie w chwili osłabnięcia, łatwo sobie wyobrazić moje nastawienie. Totalnie zrezygnowany pokonywałem (jakimkolwiek tempem, byle do przodu) kolejne metry, mając chwile oddechu w nieco bardziej osłoniętych miejscach.

Uśmiechnięty, bo "już" koniec... (fot. J. Chmielewski)

Siła woli nie pozwalała dopuszczać do siebie myśli o zrezygnowaniu z udziału, więc bardziej marszem niż biegiem zmierzałem w stronę mety, wyprzedzany przez kolejnych zawodników. Dopadło mnie zobojętnienie na wszelkie bodźce. Dużo wcześniej uzmysłowiłem sobie, że luźno zakładany rezultat 3h30m jest nierealny, więc za plan minimum postawiłem sobie czas o 10 minut gorszy. Tak naprawdę mój los ważył się do ostatnich metrów na MotoArenie, gdyż metę przekroczyłem z wynikiem 3h39m09s. Chociaż to udało się zrealizować. W sumie nie było źle, patrząc na mój "popis" w Poznaniu dwa tygodnie wcześniej i nietypowe (delikatnie mówiąc) warunki pogodowe.

Oby nie dać po sobie poznać, że jestem przemoknięty i przemarznięty do samych majtek... (fot. J. Chmielewski)

Faktem jest, że to w sumie dzięki orkanowi był to mój najbardziej zauważony przez grono znajomych maraton. Pytania "A Ty wtedy biegłeś?", "Ja się bałem z domu wyjść a Wy sobie maraton urządziliście?" pojawiały się przez kilka kolejnych dni. No cóż, nie ma złych warunków do biegania...

Po tygodniu walki z organizmem i próbą niedopuszczenia do przeziębienia, tradycyjnie już, pojawiliśmy się na 10-kilometrowym biegu w Gniewkowie. Co prawda ostatnio zmieniono trasę i po dotychczasowej (z przyjemnym profilem, wiatrem w plecy i życiówkami sypiącymi się jak liście z drzew) pozostały miłe wspomnienia, jednak miejsce to jest (nie tylko dla mnie) symbolicznym zwieńczeniem sezonu biegowego. 

 A czy Ty się dobrze nawadniasz przed startem? (fot. K. Lewandowski)

Tym razem, chyba po raz pierwszy w tym roku, nie mogłem na nic narzekać. Świetna pogoda przez cały czas, dobre, mocne tempo, mnóstwo znajomych i uśmiechniętych twarzy - to wszystko spowodowało, że ponownie Gniewkowo będę wspominał jako jeden z przyjemniejszych startów tego sezonu. Wstępnie szacowałem swoje możliwości na ok. 43 minuty, jednak tym razem los był dla mnie łaskawy, dając mi siły na szybsze pokonywanie dystansu. Widząc przed sobą cały czas Piotra, na decydującym fragmencie ostatnich 3 km udawało mi się utrzymać tempo, potem nawet przyspieszyć. Dzięki temu osiągnąłem, rewelacyjny jak na moją dyspozycję, czas 41m10s.

Okolice cmentarza, czyli jesteśmy blisko końca, jakkolwiek filozoficznie to brzmi (fot. K. Lewandowski)

Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego zwieńczenia dość kapryśnego i trudnego sezonu. Po niepowodzeniach we wszystkich półmaratonach i maratonach udało mi się mentalnie odblokować, znajdując jeszcze radość z biegania. Ten niezastąpiony zastrzyk pozytywnej energii i nadziei na odbudowanie się w kolejnych startach powinien procentować już za kilka dni, gdy rozpocznę powolny powrót do biegania po resecie nóg.

Szybowanie w kierunku końca sezonu (fot. J. Chmielewski)

środa, 18 października 2017

Swoiste celebrowanie 20-tego maratonu

Nie oczekiwałem wielkiego świętowania, cudownego wyniku (no dobra, rzucałem się w pogoń za nową życiówką, ale nie było to moim koniecznym celem), ale to, co postanowił przygotować mi Poznań Maraton nie pozwoli przez długi czas zapomnieć o moim jubileuszu.
 Ten człowiek jeszcze nie wie, co go czeka za kilkanaście godzin...

Minęły już czasy, kiedy na wyprawę przed tak ważnym biegiem w innym mieście ruszaliśmy przed świtem tego samego dnia. Starsi panowie muszą się obecnie wyspać, więc trzeba szukać noclegu w miejscu docelowym. Już w tym aspekcie było wyjątkowo. Właściciel mieszkania rozmyślił się kilkanaście godzin przed naszym przybyciem, ale booking.com, który był pośrednikiem, stanął na wysokości zadania. Niemal natychmiast otrzymaliśmy (droższą) ofertę z prośbą o rozważenie rezerwacji i z zapewnieniem, że otrzymamy zwrot zapłaconej nadwyżki. Uratowało nas to przed nocowaniem w samochodzie, a przy okazji mogliśmy za darmo korzystać z wyższego standardu :-) Nie ma tego złego...

W niedzielę bez problemu dotarliśmy w okolice Targów Poznańskich i spokojnie, z odpowiednim zapasem czasu, przygotowaliśmy się do kolejnej maratońskiej przygody. Niestety nie odbyło się bez zgrzytów. Start opóźniano (jak się później okazało, z przyczyn, nazwijmy to, "organizacyjnych") i wszyscy biegacze zmuszeni byli oczekiwać dodatkowe 45 minut. Na szczęście pogoda dopisywała - kilkanaście stopni i lekkie zachmurzenie to warunki niemal idealne, więc czas jakoś zleciał, mimo narastającego stresu i zniecierpliwienia.


Tuż przed 10.00 udało się w końcu ruszyć. Wraz z Michałem podczepiliśmy się do grupy pędzącej na czas 3h15m (ambitni byliśmy, trzeba przyznać), jednak dość szybko zrozumiałem, że tego dnia mój wynik znacznie odbiegnie od tego, co po cichu zakładałem. Już (uwaga, uwaga!) w okolicach ósmego kilometra dałem znać, że coś jest nie tak, tempo wydawało mi się zbyt mocne. Czyli nie byłem w stanie przebiec dyszki w tempie treningowym (4:35 min/km)!!! Uderzenie gorąca, brak powietrza w zwartej grupie, nagły bezdech i ból w klatce piersiowej spowodowały, że szybko zrezygnowałem z jakiejkolwiek walki. Takie rzeczy jeszcze mi się nie zdarzały - jak widać, maraton potrafi zaskoczyć każdego...

12. km - jak widać, fragmenty biegu wyglądały dostojnie ;-)

Przez kilka kolejnych kilometrów udawało mi się poruszać w tempie poniżej 5 min/km, jednak na 15-16 kilometrze stanąłem przed dylematem: przejść do marszobiegu czy odpuścić już teraz? Nie miałem ani odrobiny mocy, by kontynuować ciągły bieg w jakimkolwiek tempie, z taką ścianą nie zderzyłem się jeszcze w historii moich startów, nie mówiąc już o tym, że było to na tak wczesnym etapie maratonu, kiedy to zazwyczaj mam do czynienia ze strefą komfortu. Postanowiłem dotrwać do końca. Było to dla mnie równe z niemalże szaleństwem, bo pokonać w taki sposób blisko 30 km do mety to istna męka, głównie dla głowy.

To mówi więcej niż jakiekolwiek słowa... (fot. Milena Ratajczak)

Mimo to zmierzałem stopniowo do przodu, tempo spadało, częstotliwość marszu wzrastała, czas upływał szybciej niż kilometry. Zrezygnowany do granic możliwości spoglądałem tęsknym wzrokiem za oddalającymi się grupami prowadzonymi przez pacemakerów na 3h30m, a potem 3h45m. Bezsilność odmieniałem przez wszystkie przypadki. Przed ostatnim zakrętem spostrzegłem jeszcze Milenę, która jak zwykle uzbrojona w aparat zaserwowała miłą fotograficzną pamiątkę. Udało mi się wykrzesać resztki sił i uśmiechnąć się widząc tak wyczekiwaną metę. Czas 3h47m, który osiągnąłem, okazał się symboliczny. W ten sposób, po dwudziestu maratonach zatoczyłem swoiste koło, jubileuszowy występ kończąc z wynikiem takim samym, jaki miałem w debiucie kilka lat temu. Ten sam czas, a emocje skrajnie inne.

 

Okazało się, że z podobnymi problemami na trasie zmagało się więcej osób. W naszej 4-osobowej grupce mniejsze lub większe kłopoty miał każdy, a Michał potwierdził, że objawy zbliżone do moich dopadły także jego, ale znacznie dalej, dzięki czemu udało mu się dobiec przed upływem 3h30m.

Czeka mnie teraz krótki, bo zaledwie dwutygodniowy okres oczyszczania głowy, bo już w kolejny weekend będę brał w udział w następnym maratonie, tym razem "u siebie", w Toruniu. Mam odrobinę czasu, by zdecydować - pobiec zachowawczo, spokojnie kończąc sezon, czy postarać się wziąć odwet za Poznań i szarpnąć się na przyzwoity wynik? Odpowiedź za kilkanaście dni :-)

Na poprawę humoru

Jedno jest pewne - zgodnie stwierdziliśmy, że przynajmniej na rok robimy sobie przerwę od startów w Poznaniu ;-)

czwartek, 28 września 2017

Sponiewierany po wakacjach

Minął już ponad tydzień od ostatniego (i pierwszego po letniej przerwie) biegu, a ja nadal nie mogę przestać wspominać tej wspaniałej imprezy. Mentalne akumulatory przed jesiennymi startami naładowane do pełna!

Niemalże tradycją staje się to, że jedno z weekendowych długich wybiegań w trakcie przygotowań do maratonu odbywa się w nieco innych warunkach niż tereny Torunia i okolic. W zeszłym roku wybraliśmy się do Sierakowa, tym razem Michał zaproponował udział w Kaszubskiej Poniewierce, co przyjęliśmy z niemałym entuzjazmem, ale i niepewnością co do tego, co nas będzie czekało na trasie.

Trzyosobowa reprezentacja Aniro Run Team wybrała się więc w trasę naładowana pozytywnymi emocjami i chęcią starcia z nietypowym dla naszych "płaskolubnych" stóp profilem. Około 800 metrów przewyższenia na dystansie 30 km może wzbudzić uśmiech politowania wśród zaprawionych "ultrasów", jednak dla nas (a na pewno dla mnie) było to niemałe wyzwanie.

Na drugim planie pierwsze i ostatnie kilkaset metrów trasy

Już sam start udowodnił, że żartów nie będzie. Po raz pierwszy w życiu po przebiegnięciu 100 metrów przeszedłem, podobnie jak większość uczestników, do marszu. Nie, to nie była zmodyfikowana strategia Gallowaya, nie dało się po prostu wbiec na stok narciarski, który stanowił pierwsze (i jednocześnie ostatnie) kilkaset metrów. Trzeba przyznać, ciekawy i niezapomniany pomysł organizatorów.

Dalej było nie mniej ciekawie. Ciągłe wznoszenie się i zbieganie, pokonywanie terenów leśnych, podziwianie okolicznych jezior i pięknych widoków - nie było chwili na znużenie, kolejne kilometry mijały sprawnie. Nie narzucaliśmy sobie zbyt mocnego tempa, wszak miało być to nieco mniej klasyczne OWB1. 

Żal biec i nie przystanąć, by podziwiać widoki (fot. Michał Sołecki)

W okolicach połowy dystansu zaczęła jednak uwydatniać się różnica w posiadanym obuwiu. Uzbroiłem się w klasyczne buty szosowe, podczas gdy Michał mógł zaufać na mało przyczepnej nawierzchni swoim "terenówkom". Różnica była szczególnie widoczna na zbiegach - zostawałem dobrych kilkanaście metrów z tyłu. Co prawda nie jest to jakimś wytłumaczeniem (Piotr, który ukończył bieg w TOP 20 również korzystał ze zwykłych butów na asfalt), poza tym nie mam zamiaru się tłumaczyć, faktem jest, że nie było sensu szarpać się i ostatecznie końcówkę trasy pokonywałem sam. Tempo znacznie spadło, przez co na mecie strata do Michała sięgnęła 9 minut.

Finisz to istne pędzenie na złamanie karku znajomym stokiem (nie lada wyzwanie dla zmęczonych nóg), podczas którego udało mi się wyprzedzić kilka osób. W efekcie niezwykle malowniczą i urozmaiconą trasę 30 km pokonałem w 3h09m. Wstydu nie było, "chłop z nizin" był 60-ty w stawce 300 biegaczy ;-)

Ostry finisz nawet podczas biegu traktowanego treningowo

Żal było opuszczać gościnne i piękne tereny, jednak skoro planowaliśmy dotrzeć do domu przed północą, musieliśmy pominąć zapowiadane ognisko i imprezę do późnych godzin wieczornych.

Ekipa uzbrojona w pamiątkowe drewno

Pocieszające jest to, że na wiosnę szykuje się kolejny tego typu start, w równie ciekawych "okolicznościach przyrody". Ale póki co trzeba nastawić się na dwa jesienne maratony i zacząć myśleć o priorytetach na przyszły rok.

Balast zrzucony