Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przerwa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przerwa. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 maja 2018

Rób przerwy, kupuj kapustę!

Nie jest tajemnicą, że obecny rok jest kolejnym, który zapowiada się na kompletnie nieudany pod względem wyników sportowych. Nie mogę wskoczyć na odpowiednie obroty, pojawia się zniechęcenie, a dodatkowo borykam się z uczuciem zmęczenia kolan. Doszło do tego, że nie byłem w stanie ukończyć bez zatrzymania się ostatniego biegu na 10 km w Świeciu, co skutkowało słabym czasem 43m05s.

Kumulacja problemów nie dość, że mnie blokowała, to jeszcze rzucała w wir ciągłych treningów na zasadzie "a może się to rozejdzie". Otóż nie, samo nie przejdzie a przemęczenie będzie się potęgować. Jedno z tradycyjnych niedzielnych wybiegań wyglądało tak, że dystans 25 km pokonałem zatrzymując się co 500 metrów. Tego było już dla mnie aż nadto.

Wykorzystałem aktualną przerwę w zawodach (i generalnie to, że obecnie nie gonię nic poza radością z biegania), by odpuścić w ogóle treningi (które i tak ograniczały się do "klepania kilometrów").

Tygodniowa przerwa (wiem, przydałaby się dłuższa, no ale ile można jedynie patrzeć na buty do biegania...) przyniosła oczekiwane rezultaty. W końcu udało się przebiec "moją" trasę 13 km bez zatrzymywania się, a delikatny ucisk w kolanach ustąpił po kilkunastu minutach. W końcu wróciłem do domu po przebieżce zadowolony :-)

Nie bez znaczenia jest nietypowa kuracja, którą polecił mi swego czasu Piotr. Chodzi o okłady z liści kapusty. Podchodziłem do tego z przymrużeniem oka, jednak w akcie desperacji, gdy kilkanaście godzin przed biegiem Oshee 10 km w Warszawie biłem się z własnymi myślami, czy w ogóle jest sens wybierać się na te zawody. Kolana bolały tak, że nie mogłem pokonać schodów bez grymasu bólu.


Zgodnie z "recepturą" sięgnąłem po liście kapusty, które następnie zamroziłem. Po kilku godzinach tak przygotowany lodowaty kompres przyłożyłem do kolan i owinąłem bandażem. Udałem się do łóżka, pełen ciekawości co do efektów kuracji.

Okazało się, że rezultat był zadziwiający. Dyskomfort zniknął niemal całkowicie, czułem się tak, jak jeszcze nie było mi dane w ostatnich miesiącach. Przepełniony optymizmem dobiegłem do mety z czasem 41m30s (jeden z lepszych w historii, mimo że słabszy od życiówki o 2 minuty).

Nie do końca zadowolona była jednak moja małżonka, gdyż w nocy kapusta zaczęła "przeciekać", przez co nad ranem można było mieć wrażenie, że spałem z garnkiem bigosu pod pierzyną ;-) Skończyło się na awaryjnej wymianie pościeli. Dodatkowo żona zapewniła, że kolejnym razem zostanę wysłany na leżakowanie na balkonie :-)

Oczywiście nie jest to cudowne antidotum na cierpiące kolano, jednak jako doraźny środek gorąco polecam...

Wracając do ostatniej przerwy w treningach, sprawdzianem skuteczności będą najbliższe zawody, na które się wybieramy. W tempie zdecydowanie konwersacyjnym mamy zamiar przebiec 35 km w ramach tegorocznej edycji imprezy Rykowisko, tak bardzo zachwalanej przez dotychczasowych uczestników. Zobaczymy, ocenimy, nastawiamy się na świetną atmosferę, robienie zdjęć i podziwianie lokalnej przyrody - galeria z poprzednich lat robi wrażenie...

piątek, 30 czerwca 2017

Łaskawy czerwiec

Zazwyczaj starty zaplanowane na początek lata musiałem traktować z odpowiednią rezerwą - pogoda skutecznie powstrzymywała ewentualne zapędy. Dobre wyniki w pełnym słońcu przy nagle rosnącej temperaturze nie są możliwe, dlatego też do ostatnich startów przed przerwą wakacyjną podchodziłem na dużym luzie - i przynajmniej miło się zaskoczyłem. Okazało się, że aura w tym roku była łaskawa dla biegaczy (może mniej dla wielbicieli kąpieli słonecznych), więc po wcześniej opisanych startach (Toruń, Świecie, Kowalewo Pomorskie) przyszło jeszcze kilka dość udanych. 

Ciekawym sprawdzianem możliwości był udział w Biegu Buraka w Złotnikach Kujawskich. Wiązał się on ze wszystkim co pozytywne w małych, lokalnych biegach. Wielki entuzjazm organizatorów, ciekawe pakiety startowe (m.in. kilogram cukru i sok z buraka) z koszulką bawełnianą (w końcu, bo techniczne już się nie mieszczą w szafie...), oryginalna trasa przebiegająca przez pola i starą cukrownię. Jeśli dołożyć do tego obfity poczęstunek po zawodach (gęsina pod kilkoma postaciami), to mamy gotową receptę na mile spędzony poranek i przedpołudnie.

 Cukier i sok z buraka odebrane

Wraz z Michałem reprezentowaliśmy ANIRO Run Team, towarzyszył nam Piotr i nie ma co się oszukiwać, wstydu nie przynieśliśmy. Udało nam się wykręcić dobre czasy i uplasować na zauważalnych miejscach :-) Moim łupem padł wynik39m28s, czyli jedynie kilka sekund gorszy od życiówki. Należy jednak podejść do tego z nomen omen dystansem, bo do pełnych 10 km zabrakło ponad 200 metrów. Nie można mieć jednak o to pretensji - trasa nie miała atestu. Wywalczyłem 14. miejsce w stawce 160 zawodników, dodatkowo okazało się, że zająłem 4. lokatę w mojej kategorii wiekowej, więc do podium w tej klasyfikacji zabrakło bardzo niewiele :-)
Swoje zrobiliśmy, Piotr odskoczył z kolejną życiówką... Czas na gęsinę

Minęło kilka dni i przyszła kolej na V edycję Grand Prix Torunia. Jako że brałem udział we wszystkich wcześniejszych tegorocznych, tym samym spełniłem wymagane minimum startów i na pewno będę sklasyfikowany ;-) Tym razem wynik też był lepszy od spodziewanego. Pewną zasługą może być zmiana butów - musiałem porzucić moje aktualnie treningowe Mizuno Wave Connect 2, gdyż z powodu specyficznej konstrukcji podeszwy bardzo łatwo łapały na trasie szyszki i biegłem niczym na obcasach ;-) Postawiłem na sprawdzone od lat Joma Marathon (startówki na asfalt) i ich debiut w biegach przełajowych muszę uznać za udany. Czas 24m04s to jeden z moich najlepszych na tej trasie. Miejsce 21. w OPEN w gronie ponad 100 startujących uważam za zasłużone i oddające moje miejsce w szeregu. Niestety nasza drużyna Ryżowe Bolki ponownie wystąpiła osłabiona brakiem liderów, ale broniliśmy się dzielnie :-)

Pełne skupienie przed Grand Prix Torunia

Był to ostatni start przed urlopem, na który oczywiście jako pierwszy spakowałem strój biegowy ;-) Kilkudniowy pobyt nad morzem spędziłem aktywnie wypoczywając, wieczory poświęcając na spokojne w zamierzeniu przebieżki. Ostatecznie skończyło się na zaskakujących mnie prędkościach - zamiast średnich w okolicach 5:00 min/km nogi rwały w niektóre dni 4:30 min/km na dystansie kilkunastu kilometrów. Nawet podczas biegu boso wzdłuż plaży nie mogłem zwolnić bardziej niż do 4:50 min/km. Oby taka wydolność towarzyszyła mi zawsze ;-) Nie ma to jak dobry reset głowy i lokalizacja inna niż podczas codziennego wydeptywania kilometrów.

Na urlopie najlepsze są takie treningi ;-)

Po raz kolejny upewniłem się, że wieczorne bieganie jest jedną z lepszych form zwiedzania - mimo wielokrotnego odwiedzania Trójmiasta i tym razem udało mi się zajrzeć w nowe miejsca, z dala od tłumów turystów. 

wtorek, 20 grudnia 2016

I po roztrenowaniu...

W tym roku roztrenowanie zaplanowałem wcześniej niż do tej pory, głównie z powodu intensywnych jesiennych startów. Osiągnięte życiówki kosztowały mnie dużo energii i już podczas następujących po nich lekkich przebieżek czułem, że warto dać odpocząć nogom. W związku z tym przesunąłem dwutygodniowe roztrenowanie z tradycyjnej u mnie drugiej połowy grudnia na początek tego miesiąca. I muszę stwierdzić, że chyba po raz pierwszy czas ten spożytkowałem prawidłowo.

Nie wiem, na ile wpływ na to miał kalendarz, ale faktem jest, że wykonując te same czynności co przez poprzednie lata (w dni "biegowe" ćwiczenia stacjonarne, poza tym wszystko bez zmian, czyli np. jazda na rowerze do pracy i z powrotem) ale w nieco innym terminie:
- utyłem jedynie o ok. 1 kg (do tej pory skok wynosił nie mniej niż 3 kg),
- nabrałem głodu biegania (od kilku lat już nie mogłem go z siebie wykrzesać),
- ten czas nie upłynął mi tak błyskawicznie jak zazwyczaj miało to miejsce podczas roztrenowań,
- po prostu wypocząłem i zapomniałem o bieganiu, co też nie zawsze się udawało.

Tak wyglądały "leniwe" dwa tygodnie bez biegania

Wiem, że te dwa tygodnie "resetu" były potrzebne nie tylko moim nogom, ale także (a może przede wszystkim) głowie

Z wielkim entuzjazmem ruszyłem w sobotę na delikatne (przynajmniej w założeniu) wybieganie. Skończyło się na dystansie ponad 11 km (zakładałem wstępnie 8 km), w tempie poniżej 5 min/km (chciałem przetruchtać w okolicy 5:20 min/km). Co prawda czułem, że nogi nie są na to gotowe, jednak troszkę mnie poniosło. Dwa tygodnie rozbratu z bieganiem dało o sobie znać już po kilku godzinach, a rano przywitały mnie zapomniane zakwasy, które utrzymywały się do dzisiaj. Skuteczną metodą (jak zawsze) okazało się ich rozruszanie, co uczyniłem zarówno na rowerze, jak i podczas wczorajszego treningu - tym razem odpowiednio wolniejszego, jednak na dystansie 13,5 km.

Standardowe wytyczne miesięczne (200 km) nie są do zrealizowania po połowie miesiąca bez biegania, jednak plan roczny nie jest zagrożony :-)

Ważne, że wróciła radość biegania, forma nadejdzie w odpowiednim momencie. Do końca roku stawiam na 11-13 km  wybiegania, na dłuższe dystanse oraz "coś więcej" przyjdzie czas w styczniu. Teraz mogę spokojnie ułożyć sobie plan treningowy na wiosenne starty (dwa półmaratony oraz maraton), czerpiąc frajdę ze spokojnego pokonywania kilometrów :-)

wtorek, 26 kwietnia 2016

Nowa odsłona słodkich wspomnień

Dziś wpis o tej odmianie cukru, po który sięgamy, gdy potrzebny jest kop energii podczas wyczerpującego treningu, długiego wybiegania lub udziału chociażby w maratonie. I nie, nie chodzi mi o żele lub suplementy, ale po prostu, o cukierki :-)

Pół roku temu właśnie jedne z nich, słodkie żelki rozdawane przez grupkę kibiców, podniosły mnie na duchu podczas drugiej połowy Toruń Marathon i otworzyły umysł na walkę (udaną!) o życiówkę i złamanie czasu 3h20m.

Niedawno przyszedł czas na kolejne słodkie, przyjemne starcie. Dzięki uprzejmości serwisu rekomenduj.to miałem okazję przetestować produkty Werther's Original. Tak, zapewne też uśmiechnęliście się podczas czytania tej nazwy, wspominając beztroski okres sprzed kilkunastu lat. Wówczas z telewizora atakowała nas często reklama z legendarnym (przynajmniej dla mnie) już tekstem "dziś sam jestem dziadkiem"... Mózg momentalnie przypomina ten słodki, waniliowy smak twardych cukierków, który cholernie, tfu, bardzo :-) uzależniał, zmuszając do sięgania po kolejną sztukę.


Spodziewałem się, że nic mnie nie zaskoczy w testowanych słodyczach, więc tym większe było moje zdziwienie, gdy wbicie zębów w "wertersa" nie skończyło się standardowym zgrzytem o twardą powierzchnię, tylko zanurzeniem w karmelowym nadzieniu! 

Muszę przyznać, że nowa odmiana Werther's Original Creamy Filling przypadła mi do gustu, łącząc tradycyjny smak pamiętany z czasów podstawówki z czymś nowym. Naprawdę ciężko się powstrzymać przed rozgryzaniem i cierpliwie czekać na ukryte kremowe wnętrze.

Dla porównania (i przypomnienia) wśród paczek znalazła się też jedna "sentymentalna" z tymi samymi cukierkami, którymi zapychałem się kilkanaście lat temu. Skutecznie przetrwały próbę czasu, ale muszę szczerze przyznać, że nowa odmiana bardziej przypadła mi do gustu, o czym świadczy tempo ich znikania w domowym naczyniu.


Przetestowałem je też podczas długich wybiegań i bardzo mile to wspominam. Nie jest to typowe wsparcie dla biegacza, jednak chętnie zaryzykowałem ;-) Skonsumowałem kilka sztuk na półmetku, popiłem łykiem wody - uderzenie cukru poczułem momentalnie, a specyficzny smak w ustach towarzyszył mi jeszcze przez ponad godzinę, czyli aż do dotarcia do domu...

Nie jest to artykuł sponsorowany, mający na celu bezkrytyczny opis testowanego produktu, ale jak miałbym negatywnie ocenić taki towar? ;-) Nie da się, przynajmniej w moim przypadku - nie bez powodu zyskałem miano rodzinnego łasucha...

Jeśli nie znajdziecie Werther's Original Creamy Filling na półkach pobliskiego sklepu, zwróćcie się do mnie, póki jeszcze mam kilka sztuk, którymi mogę się podzielić :-)


Taki to był słodki przerywnik między kolejnymi pokonywanymi kilometrami na treningach lub zawodach. Można się rozleniwić ;-)

- - - - - - - - - - - - - -

Jeszcze jedna mała uwaga. Producent organizuje konkurs, w którym tak naprawdę połowę warunków już spełniliście. Wystarczy znaleźć jakieś swoje archiwalne zdjęcie i stworzyć jego aktualną wersję :-) Szczegóły na www.swiatkarmelu.pl

piątek, 25 kwietnia 2014

Krótkie historie ze szwami w rolach głównych

Wśród tematów, które chciałem opisać, niektóre posiadają wspólny mianownik. Chodzi o szycie, różnego rodzaju.

1) We wrześniu opisywałem jeden z zakupów w Lidlu, dotyczący plecaka biegowego (klik). Pech chciał, że po pół roku wiernego służenia na dłuższych treningach, nie nadawał się niestety do użytku - szwy puściły w kilku newralgicznych miejscach. Wygrzebałem paragon, udałem się do pobliskiego sklepu wiadomej sieci, przedstawiłem problem i czekałem na wyrok ("złe użytkowanie", "za dużo Pan do niego wkładał", "proszę zostawić, rozpatrzymy w ciągu 30 dni, tutaj jest odpowiedni formularz na kilka stron"). Jakież było moje zdziwienie, gdy po kilku sekundach poproszono mnie do kasy i wręczono gotówkę za zwrot towaru

Czyli można podchodzić do klienta ze zrozumieniem i nie traktować go jak idioty, który nie wie, jak użytkować dany towar? Można! Ale nie wszędzie...

2) Pod koniec zimy, robiąc zakupy na stronie sklepbiegowy.com (głównie chodziło mi o wyprzedaż okolicznościowych koszulek technicznych z ubiegłorocznego Maratonu Warszawskiego) zainteresowałem się getrami biegowymi na chłodniejsze dni, firmy Nike (klik). Jako że też były w promocji, skusiłem się - będzie lans na osiedlu, pochwalę się znanym i drogim logo, zamiast ciągłego Kalenji czy też innego Crivit na stroju biegowym. Gacie przyszły, fajnie wyglądały, nie powiem. Na ciepłe dni trzeba jeszcze było nieco poczekać, więc wziąłem się za testowanie. Dobrze się w nich biegało, trzymały temperaturę ciała, nie krępowały ruchów. Ale co z tego, gdy po 2-3 wyjściach zauważyłem, że w okolicy pachwin szwy się zaczynały przecierać, a w jednym miejscu wręcz się wyrwały z materiału, pozostawiając w pobliżu tego miejsca dziurę wielkości paznokcia od małego palca. Nie przejąłem się tym za bardzo, stwierdziłem, że skoro to profesjonalny sklep dla biegaczy (żadne dyskonty i inne takie), to z reklamacją nie będzie problemu. Początki były przyjemne, otrzymałem ze sklepu odpowiedni formularz, który wypełniłem i odesłałem z wadliwym towarem.

Jakież było moje zdziwienie, gdy po jakimś czasie otrzymałem przesyłkę od sklepbiegowy.com wraz z... moimi podartymi getrami. Ekspertyza specjalisty głosiła, że poza przetarciami szwów wad towaru nie odnotowano i moja reklamacja została odrzucona. To ja się pytam, co może być wadą "gaci", jeśli nie wyrwany szew i dziura? Brakowało tylko stwierdzenia, że produkt był źle użytkowany (taaa, traktowałem je jako osłonę na buty...). Oczywiście odwołałem się od decyzji (do tego samego sklepu, bo innej instancji nie ma) i czekam na decyzję. W przypadku kolejnego odrzucenia zgłoszenia, sprawy nie mam zamiaru zostawić, zapewne Miejski Rzecznik Konsumentów za wiele mi nie pomoże, ale w ostateczności pójdę do sądu - dla zasady! Kur*a, kupuję sobie getry za 40-50 PLN w Decathlonie czy Lidlu i są one w stanie wytrzymać 2 lata bez problemu, a markowe gówno rozpada się po kilku treningach i to ma być normalna sytuacja i towar "bez wad"?!? To ma być poważne traktowanie przez "profesjonalny" sklep??? W takim razie w dupie mam takie "profesjonalne" sklepy z ich rzeczoznawcami od reklamacji!!!

3) Niejako dla uspokojenia nerwów, w tym tygodniu pozbyłem się kolejnego zęba z kolekcji moich "ósemek". Pierwszy z nich kilka miesięcy temu poddał się w 2 sekundy i obyło się bez szycia. Jeden dzień przerwy i już biegałem ;-)

Tym razem jednak cały zabieg chirurgiczny (termin ustaliłem podczas pierwszej wizyty, trzymając w garści terminarz biegów) trwał ponad pół godziny i objął takie ciekawostki jak piłowanie kości (tak się skubaniec zabarykadował) a szwy w gębie na zakończenie wizyty były konieczne (ich zdjęcie planowane mam na przyszły tydzień). Najbliższe zawody dopiero 1 maja, kolejny maraton ponad dwa tygodnie później, więc wszystko powinno się bezproblemowo zaleczyć. Gorzej z formą biegową, pani doktor zapowiedziała, że przez tydzień raczej o treningach mogę zapomnieć, taki będę osłabiony i obolały... Faktycznie, przez trzy pierwsze dni raczej nie w głowie mi były wypady "w teren", nawet piękna pogoda mnie nie kusiła... do dzisiaj :-) Nie wytrzymałem, wziąłem psa i przetruchtałem sobie w średnim tempie 5:12 min/km dystans 10km - ależ to była ulga, no ile można siedzieć w domu na zwolnieniu lekarskim i nic aktywnego nie robić! Co prawda szczęka mi nieco dokuczała, jednak wszystko było pod kontrolą, nie ryzykowałem głupimi zrywami lub czynnościami podnoszącymi ciśnienie. 

Najgorsze jest to, że czeka mnie jeszcze jeden taki zabieg, zapewne w okolicach czerwca-lipca (oczywiście znowu będę negocjował, aby mieć odpowiedni bufor czasy na wyleczenie i wznowienie treningów przed kolejnymi zawodami). Nic przyjemnego, wierzcie mi, do tego jeszcze ta perspektywa przymusowego odpoczywania od wysiłku przez kilka dni...