Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GP Stawek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GP Stawek. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 17 listopada 2013

Dyszka w Gniewkowie, czyli ostatni akcent Grand Prix województwa kujawsko-pomorskiego

Jeden z ostatnich startów w tym sezonie stał się faktem. Wraz ze znajomymi spotkaliśmy się w podtoruńskim Gniewkowie, żeby biegiem na 10km zakończyć cykl Grand Prix województwa kujawsko-pomorskiego. Oczywiście humory dopisywały, wszak liczy się przede wszystkim dobra zabawa...

Jak nie będzie, będzie dobrze! (fot. Jan Chmielewski)

Nie obyło się bez małej nerwówki. Jako że część z nas musiała w ostatniej chwili wykonać kilka czynności spożywczo-sanitarnych, dodatkowo z powodu naszej wrodzonej uprzejmości, przepuściliśmy inne osoby w kolejce do autokarów, które miały nas przewieźć na linię startu oddaloną o kilka (kilkanaście?) kilometrów od biura zawodów. W efekcie trochę zmarzliśmy czekając na nieco spóźniony powrót zbiorowego transportu i mieliśmy całe 3 minuty na rozciąganie się przed biegiem. Na szczęście nie było to dla mnie tak nieprzyjemne w skutkach jak brak odpowiedniego rozgrzania przed wiosennym Półmaratonem Poznańskim, nic w nogach się nie naciągnęło, nie strzeliło ani nie bolało ;-)

Wcale się nie denerwujemy, że autokar na nas nie poczekał (fot. Jan Chmielewski)

Trasa okazała się bardzo szybka, asfaltowa, z bardzo dużą ilością prostych. Biegło się od początku bardzo dobrze, szczególnie dzięki towarzystwu Pauliny (ustaliliśmy, że ruszymy razem, mając zbliżone możliwości - zawsze można w chwili kryzysu pomagać sobie wzajemnie "wyciągając" tempo) i Niki, której oddech niemal czułem na plecach, co nie pozwalało mi zwalniać. 

Trasa jak marzenie - na życiówkę (no może poza końcówką)

Niespodzianką było ostatnie kilkaset metrów, po wbiegnięciu na rynek w Gniewkowie. Czekały na nas krótkie odcinki z nagłymi i ostrymi zakrętami, wszystko na "kocich łbach", po porannej mżawce, między stojącymi samochodami. Wybijało to skutecznie z rytmu i zmuszało do skupienia do samego końca. Można by to na pewno rozwiązać ciekawiej, aż kusiło, żeby zakończyć trasę długą i szybką prostą, która uatrakcyjniłaby finisz. Oczywiście brakujące metry na pewno dałoby się nadrobić w innym miejscu, chociażby odpowiednio cofając start. Ale to tylko takie marudzenie lenia ;-)



finisz w Gniewkowie (fot. Jan Chmielewski)

Szatnia, prysznic (ciepła woda, która często jest towarem deficytowym na zawodach!), grochówka i chwila oddechu na sali podczas dekoracji zwycięzców biegu i całego Grand Prix. Przy tej okazji podsumowałem w myśli moje wyniki w tym cyklu, które chyba odpowiednio obrazują cały sezon biegowy:
  • pierwszy bieg w Żninie odpuszczony z powodu udziału w Orlen Warsaw Marathon (jak się okazało, przebiegłem go z kontuzją mięśnia dwugłowego),
  • Run Toruń jako ostatni start w okresie wiosennym - czułem już wtedy dyskomfort w lewej nodze, która wyraźnie "nie ciągnęła",
  • odpuszczone z powodu ww. kontuzji kolejnych biegów, wśród których znajdowały się bardzo szybkie, na których straciłem najwięcej w ogólnym rozrachunku (nieodżałowany półmaraton Kruszwica-Inowrocław, na którym wykręciłem życiówkę rok temu),
  • mozolne odbudowywanie formy i walka na każdym kilometrze wymagającego półmaratonu w Unisławiu,
  • niespodziewanie szybkie starty w drugiej połowie sezonu (Lubiewo - dzięki, Michał!; niby-treningowo Tuchola; Łubianka); poza cyklem GP - życiówka na dystansie maratonu,
  • miły akcent w postaci ostatniego biegu w Gniewkowie (okazało się, że zabrakło mi ok. 10 sekund do życiówki, mimo że nie uważałem się za odpowiednio przygotowanego)

Dodatkowo miałem w ten weekend na trasie "balast" w postaci 3kg, o które w ostatnim tygodniu zaczęło mnie być "więcej" - w tym miejscu gorące podziękowania dla małżonki i jej talentu cukierniczo-gastronomicznego; niestety nie jest w pełni zrozumieć, że nie każdy ma taką przemianę materii jak ona, a ja jestem jedynie człowiekiem i nie potrafię czasem się oprzeć zapachom dobiegającym z kuchni ;-)

Staraliśmy się podchodzić z przymrużeniem oka do tegorocznej rywalizacji, wystawiając drużynę o dumnej nazwie "Żarłoki". Ostatecznie zajęliśmy ostatnie miejsce, ale chyba udało się nam postraszyć "oficjalną" drużynę BbL Toruń (my startowaliśmy jako tzw. "rezerwy"). Satysfakcja z nazwy zespołu usłyszanej podczas wywoływania na podium naszego śmigającego Bartka - bezcenna!

Żarłoki po grochówce (fot. Andrzej "Czasowiec" Janczarski)

Oficjalnych wyników Grand Prix nie widziałem, ale nie one są istotne - ważne, że świetnie się bawiliśmy. Dzięki dla reszty Żarłoków - Uli, Niki, Asi, Bartka, Michała, Pawła, ponadto dla Pauliny i Michała, którym zawdzięczam "zaoszczędzone" minuty na trasach, oraz dla Andrzeja, Janka i Grzesia, którzy uwieczniali krople potu przelewane w biegach :-) Anetka też ma swoje zasługi ;-)

Miła pamiątka w postaci numeru startowego z nazwiskiem

Oczywiście nie ma co się zatrzymywać na długo, za trzy tygodnie Półmaraton Św. Mikołajów a potem ostre trenowanie i przygotowywanie do kolejnego sezonu. Będzie on wyjątkowy, pełen wyzwań, a o najważniejszym z nich napiszę niedługo :-)

Tak na marginesie, dzień przed biegiem w Gniewkowie miał miejsce kolejny wyścig w ramach toruńskiego Grand Prix Stawek - czołówka znowu "odpuściła", co udało mi się wykorzystać i uplasować na 5. miejscu (mimo dość słabego czasu, braku mocy w nogach i śniadania podchodzącego z żołądka do przełyku) - jeszcze trochę i zacznę gwiazdorzyć ;-)

czwartek, 31 października 2013

Antyleniwe kilka dni z życia konia wyścigowego

Uff, końcówka miesiąca nie idzie w parze z nazwą bloga. Trzy imprezy zaliczone w pięć dni to z perspektywy czasu podejście dość ambitne, tym bardziej cieszę się, że wszystko poszło lepiej niż zamierzałem (chociaż i w związku z tym było bardziej ryzykownie...).

Pierwsza odsłona to IV Bieg Św. Huberta w Tucholi. Założenia były proste - przebiec w tempie treningowym tak, żeby na metę dodreptać po 1h15m. Oczywiście dzięki Michałowi nic z tego nie wyszło. Świetnie biegło się ciągle gadając o głupotach, ale tempo niebezpiecznie szło do góry (lekko w głowie migotała lampka sygnalizująca "spokojnie, głupcze, jutro maraton!"). Do tego ciągle naciskająca nas Nika (nie szło jej zgubić) i w efekcie wiedziałem, że ze spokojnych zawodów nici. Po ostatnim podbiegu (trasa ciekawa, pofalowana) pozostało ok. 1,5km ostro w dół i prosto do mety, a miałem jeszcze mały rachunek do wyrównania.

Zdobyczne ręczniki z pakietów startowych (fot. Bartosz Idczak)

Chodzi tutaj o to, że na każdym biegu, aby się zmotywować do wysiłku, znajduję sobie "ofiarę" (bez negatywnego podtekstu, wszak jesteśmy jedną wielką rodziną!), która jest przede mną na odległość wzroku, ale ciężko mi się do niej zbliżyć w normalnym tempie. Tym razem padło na "Pana Muzyczkę", któremu chyba gdzieś zapodziały się słuchawki i raczył okolicznych zawodników piosenkami ze swojego telefonu.

Rzuciłem się więc w pościg za nim, a że akurat był odcinek ostro z górki, to udało mi się zrównać po 500-metrowej szarży. Co prawda miał ochotę na ściganie, jednak podkręciłem obroty i zrezygnował. Po takim rozpędzeniu wyprzedzenie kolejnych 5-6 zawodników przed metą było tylko formalnością. I tyle, jeśli chodzi o założenia przed biegiem. Skończyło się na 1h10m, co było dużo za szybko, jak na dalsze perspektywy weekendowe. No ale wolniej się nie dało (po raz pierwszy)!

Chwila refleksji i niewielkiej obawy naszła mnie pod wieczór. Cholera, nogi jednak trochę bolą, a jutro rano trzeba przebiec maraton. Mało tego, będę pacemakerem, więc po prostu byłby wstyd, gdybym nie dał rady dokończyć zadania i poprowadzić grupy na ustalony wynik!

Na szczęście moje obawy nie miały odzwierciedlenia w rzeczywistości. Co prawda po przebudzeniu kolano dawało znaki, że coś z nim nie tak, jednak małe rozruszanie, spacer z psem i rozbieganie z Waldkiem (odpuściliśmy sobie transport autokarem z mety na start i przebyliśmy ten odcinek truchtem) odpowiednio rozgrzały marudzące części ciała. 

Pierwszy kilometr maratonu (fot. gazeta.pl)

Sam XXXI Maraton Toruński w założeniu miał być moim piątym, do tego najwolniejszym startem na tym dystansie. Myślałem, że nie będzie chętnych na "łamanie" czasu 4h15m (z reguły każdy chce przekraczać kolejne połówki godzin), więc zaopatrzyłem się profilaktycznie w sprzęt grający, którego ostatecznie nawet nie dotknąłem ;-) Okazało się, że znalazła się wesoła grupka, która zechciała mi towarzyszyć. Czas i kilometry mijały w przyjemnej atmosferze niezauważalnie. Po drodze wymiana uśmiechów i triumfalnych gestów z robiącymi zdjęcia: najpierw Grzesiem, potem Jankiem. Aż chce się lecieć do przodu!

Pozujemy w okolicach Łubianki (fot. Jan Chmielewski)

Faktem jest, że rozgadane na początku osoby w połowie dystansu przeszły na poziom nieco bardziej kontemplacyjny ;-) Na półmetku rozpoczęło się porządne lanie deszczu z nieba, do tego wiejskie okolice i ich orzeźwiające powietrze krowich odchodów spowodowały, że momentami trzeba było bardziej pilnować założonego tempa, żeby po prostu nie przeszarżować.

Na ok. 30-tym kilometrze oznajmiłem, że mamy 4 minuty zapasu, więc ustalony wynik spokojnie osiągniemy. Znowu mijamy (tym razem będących już w tym samym miejscu) Grzesia i Janka. Grupka nieco się przerzedziła, Kamil, który do tej pory umilał czas sympatyczną rozmową zdecydował (w końcu!) na pościg za grupą biegnącą na czas 4h00m. Ech, gdyby tylko zechciał to zrobić kilka km wcześniej - wierzcie mi, chłop po prostu marnował się i mógł spokojnie na swoim debiucie maratońskim uzyskać przynajmniej 3h45m. Ostatecznie na mecie poinformował mnie o tym, że zabrakło mu ok. 2 minut do ściganych - brawo!

Jeszcze jakieś 12km i koniec! (fot. Grzegorz Perlik)

W pobliżu 10km do mety Cichy (nr 45) oznajmił, że chyba nie da rady dobiec z nami do końca (kontuzja nogi), więc stwierdziłem, że należy mu to wybić z głowy i przekonać do końcowego wysiłku. Jakież było moje szczęście, gdy po biegu napisał mi o nowej życiówce, którą udało mu się wykręcić - dla takich chwil naprawdę warto biegać, kiedy ma się świadomość, że w drobnym stopniu można było pomóc komuś innemu (wszak oczywiście niemal cała zasługa jest w nogach i głowie biegacza).

Ostatnie 5km przebiegliśmy w towarzystwie Michała ("tego" z biegu w Tucholi), który robił za (jak to określił potem Bartek) Wodziankę - wybrał się w trasę na rowerze i przyłączał się do znajomych częstując wodą z bidonu. Dzięki, że się Tobie chciało - udało nam się przebyć ostatni odcinek w lekkim oderwaniu od rutynowego przebierania nogami!

Przedostatnia prosta na stadionie (fot. Aneta Janczarska)

Zakręt w lewo, okolice stadionu, jednak czeka nas jeszcze blisko 2-kilometrowa "agrafka". Czuć już atmosferę finiszu, ci, którym zostało jeszcze nieco sił zebrali się na oderwanie i parcie do przodu. Zostałem już sam ze swoimi balonikami, i żeby choć trochę zbliżyć się do ustalonego wyniku musiałem ostro zwolnić (mając ponad 5 minut zapasu). Nie chciałem wbiec na metę przed czasem 4h10m, więc naprawdę zacząłem niemal szurać. Pożartowałem z Pawłem "Prezesem" i Ulą, którzy dopingowali na tym odcinku trasy. Wbiegnięcie na stadion, dreptanie po tartanie i wpadnięcie na metę z przymrużeniem oka i "lotem koszącym" - zegar ledwo przekroczył 4h11m brutto, więc udało się nie przesadzić i uniknąć późniejszych zarzutów, że narzuciłem zbyt ostre tempo... No ale wolniej się nie dało (po raz drugi)!

Nie ma już jak zwolnić, przecież nie będę biegł do tyłu! (fot. Aneta Janczarska)

Za metą czekała na mnie żonka, która uwieczniła na zdjęciach ostatnie metry wyścigu. Miłe chwile, pełen uśmiech, pytanie wolontariusza "Dlaczego ten pan nie jest zmęczony?" będące idealnym podsumowaniem mojego samopoczucia. Nie mam wielkiego doświadczenia w pokonywaniu maratonów, ale ten był zdecydowanie najlepszym pod względem ludzi spotkanych na trasie. Udowodniłem sobie, że satysfakcja z ukończenia biegu to nie tylko uzyskany wynik, ale także masa innych czynników. Kilka nowych znajomości niech będzie tego dowodem.

 (fot. Aneta Janczarska)

Chwila dla fotoreporterów (fot. Aneta Janczarska)

Kamil, który opuścił nas na 30-tym km (fot. Kamil Kołosowski)

Poniedziałek to standardowe ćwiczenia w domu przypadające na dni "niebiegowe". We wtorek miałem w planie przetruchtać z psem jakieś 8km w tempie nie szybszym niż 5:30 min/km. Nie jestem zwolennikiem zbytniego odpoczywania po zawodach, dobre rozruszanie to podstawa. Oczywiście z planów nic nie wyszło, skończyło się na ponad 12km i tempie 5:05 min/km. Nogi same niosły... No ale wolniej się nie dało (po raz trzeci)!

Zwieńczeniem był udział w środę w kolejnej odsłonie lokalnego GP Stawek. Na starcie okazało się, że czeka na mnie mały "prezent", bo kilka osób ze ścisłej czołówki nie przybyło, więc można powalczyć o lepszą lokatę. "Koń" nie pozwolił na wolniejszy bieg, skończyło się na 6. miejscu - bliżej podium już chyba nigdy nie będę. Dodatkową atrakcją był fakt szybkiego zapadnięcia zmroku, więc cieszyłem się, że przede mną biegł Michał (tym razem nie "ten z Tucholi") w białej koszulce, która wręcz oświetlała mi drogę i pomogła nie zgubić się na trasie 5km przełaju. Czas 21:40 to dużo szybciej, niż zakładałem... No ale wolniej się nie dało (po raz czwarty)!

Powiem szczerze, jestem dumny z osiągnięć ostatnich dni - co prawda nie poprawiłem żadnego wyniku, ale nie samymi życiówkami żyje człowiek. Sam fakt przebiegnięcia na zawodach dzień po dniu w sumie 60km daje mi wiele radości.

Pozostaje teraz w treningowym podejściu czekać na zbliżający się Bieg Niepodległości oraz nieco odleglejszy w czasie Półmaraton Św. Mikołajów

Dziękuję wszystkim, z którymi udało się przebiec choć trochę z tych wszystkich km na ostatnich zawodach, za miłe rozmowy, za nowe osoby w gronie znajomych. Do zobaczenia na trasach biegowych!