poniedziałek, 30 września 2013

034352

03h43m52s - taki jest właśnie mój aktualny rekord na dystansie maratonu! Plan udało się zrealizować w 100%, ale żeby nie poprzestać na złamaniu granicy 3h45m postanowiłem przez ostatnie 5km utrzymać bonus w postaci "zaoszczędzonych" na trasie kilkudziesięciu sekund. Nie powiem, końcówka była mordercza, ale przy średnim tempie biegu 5:18 min/km byłem w stanie wykrzesać jeszcze jeden kilometr wydeptany w 4:40 min/km. To dodało mi skrzydeł i pozwoliło wbiec na metę na Stadionie Narodowym rycząc ze szczęścia :-)



Przyjęta strategia Negative Split (rozpoczęcie od tempa wolnego i stopniowe przyspieszanie po każdym odcinku 5km) dała mi dużo spokoju na dystansie i komfort psychiczny w postaci systematycznego wyprzedzania innych w drugiej połowie biegu. Oczywiście muszę zweryfikować ten plan przy walce o kolejną poprawę wyniku (3:40 na wiosnę w Krakowie?), mam nadzieję, że wówczas także odniosę sukces :-)

Jest jeszcze jedna, raczej pozasportowa zaleta przyjętego planu - cały czas musiałem pilnować tempa i korygować je, jeśli dany kilometr przebiegłem w czasie innym niż rozpisany. Dzięki temu nie odczułem standardowego znużenia biegiem po dystansie ok. 30km (łepetynę ciągle miałem zajętą "kombinowaniem" i trzymaniem nóg w dyscyplinie), tylko z w miarę świeżym umysłem mogłem rzucić się na ostatnich 10km w wir walki...

Czasu na odpoczynek nie przewiduję, już od jutra ruszam z lekkim truchtaniem, a za kilka dni pora na interwały i inne podbiegi ;-)

Tego wyniku potrzebowałem, żeby podbudować się po dość nieudanym (z powodu kontuzji i mozolnego odbudowywania formy) sezonie.

Stadion Narodowy zdobyty! Dziękuję Warszawo za miłe przywitanie i pozwolenie na skuteczne zadeptanie trasy w założonym czasie! :-)


sobota, 28 września 2013

Żarty się skończyły, godziny do najważniejszego startu w sezonie

To już jutro o godzinie 9.00. Start w Maratonie Warszawskim. Na początku sezonu nie przewidywałem tego występu, jednak splot różnych okoliczności sprawił, że w nim pobiegnę. Nie będzie to jednak po prostu kolejny maraton. Okazał się on najbardziej istotnym startem w roku, z kilku powodów:
- muszę sobie udowodnić, że ostatecznie pożegnałem się z kontuzją,
- wypadałoby w końcu poprawić życiówkę ustanowioną w zeszłorocznym debiucie (3:47),
- chyba pierwszy raz czuję się odpowiednio przygotowany do królewskiego dystansu (zarówno fizycznie, co pokazało ostatnie dłuższe wybieganie, ale i psychicznie - każdy km mam rozpisany na opaskach i w głowie),
- bieg ten będzie początkiem walki o Koronę Maratonów Polskich,
- to start w największym polskim maratonie, stawka wyniesie zapewne niewiele mniej niż 10 tys. biegaczy,
- pierwszy raz startuję zgodnie z planem Negative Split, czyli rozpoczynam od wolniejszego tempa i po każdym kolejnym dystansie 5km nieznacznie przyspieszam.

Ostatni tydzień treningowy pod względem biegania był dla mnie męczarnią, bo przez cały czas walczyłem o utrzymanie jednostajnego, równego średniego tempa (w środę 5:15 min/km, w piątek 5:30 min/km). Naprawdę było ciężko, ale zyskałem kolejne doświadczenie i nauczyłem się dyscypliny biegowej. Dodatkowo wczorajsze popołudnie obfitowało w opady deszczu (które oczywiście rozpoczęły się tuż po moim wyjściu z domu i skończyły zaraz po skończeniu treningu) i mroźne, wietrzne powietrze (ręce miałem tak skostniałe, że nie mogłem przekręcić klucza w drzwiach wejściowych ani odczepić psa od smyczy biegowej), więc mój strój trafił od razu w takie miejsce:


Nie był to taki deszczowy bieg, jakie lubię (co zresztą niedawno opisywałem), ale cóż, skoro zawody odbywają się bez względu na pogodę, to treningu dotyczy to tym bardziej...

To było wczoraj, dziś na szczęście nie obudziłem się przeziębiony, więc jestem dobrej myśli. Makaronik zjedzony (tym razem żonka dała się przekonać, że schabowy smażony na smalcu i podany kilkanaście godzin przed biegiem to nie jest najlepsza propozycja kulinarna), budzik nastawiony, pakiet startowy odebrany (dzięki, Grzesiu!).


Aktualnie jestem na etapie pakowania się i przygotowywania do wyjazdu. Pobudka o orzeźwiającej porze (3:30), na miejsce dotrzemy pewnie ok. 7 rano, więc czas na spokojne przebranie się i rozbieganie na pewno się znajdzie. Oczywiście do torby znowu zabiorę za dużo rzeczy, ale w tym przypadku wolę mieć czegoś nadmiar, niż gdybym przed startem zauważył, że zabrakło istotnego detalu (ciekawe, kiedyś nie odczuwałem potrzeby posiadania ze sobą przed / w trakcie / po biegu tylu drobiazgów, ile niezbędnych jest teraz...).


Tej jesieni czeka mnie jeszcze jeden bieg maratoński (z zupełnie innymi założeniami), ale o tym za jakiś czas. Tymczasem wypadałoby się pożegnać i prosić o trzymanie kciuków w niedzielny poranek - każde wsparcie się przyda... A jeśli będziecie przy okazji w pobliżu trasy, to krzepiące słowa kierowane w stronę numeru 9970 będą mile widziane (tfu, słyszane) - z góry dziękuję :-)

Biegacz to jednak dziwny typ człowieka - idzie spać w weekend wtedy, gdy większość ludzi szykuje się do wyjścia na sobotnie imprezy ;-)

Dobranoc!

wtorek, 17 września 2013

(Only) Happy When It Rains...

Gdy za oknem pada deszcz, mogę śmiało obstawiać, że trening nie wypali nie odbędzie się w założonym tempie. Przy takiej pogodzie jak dzisiaj (no dobra, gdy jest jednak nieco cieplej niż te 10 stopni, przy których było mi dane biegać po południu) nogi same rwą się do przodu i nie ma szans na skuteczne zwolnienie.

Po niedzielnym długim wybieganiu dziś miało być spokojne rozruszanie zakwasów i przygotowanie się na jutrzejsze zawody na 5km. Tyle teorii, w praktyce zamiast przebyć 8km skończyłem na 11km, a o tempie 5:20 min/km mogłem zapomnieć już na początku, bo wiedziałem, że będzie szybciej - średnia wyniosła ostatecznie ok. 4:50 min/km

Skąd taki stan rzeczy, odmienny od tego, co wydawałoby się oczywiste? Może to kwestia udowodniania sobie, jaki to ze mnie bohater, że zamiast przytulać się do kubka gorącej herbaty ruszam na "zaliczanie" wszelakich kałuż? ;-)

Nie ma mowy o niechęci do wyjścia na trening czy powolnym przesuwaniu stopami. Przemoknięte ubrania, woda przenikająca przez siatkę w butach biegowych (za wcześnie jest jeszcze na Asicsy Lahar z membraną) i skarpety - nie ma to znaczenia, gdy już uda mi się rozgrzać w trakcie pierwszego kilometra. Co prawda wolę w taką pogodę nie wychodzić bez czapki, ale chodzi tu o komfort bardziej psychiczny i unikanie wpadania kropel wody do oczu, gdyż i tak cały materiał jest mokry niemal natychmiast, a z daszku kapie sobie mały strumyczek.

No i nic nie zastąpi powrotu do domu, kiedy to zostawiam za sobą mokry ślad, zrzucam biegowy strój i wskakuję pod gorący prysznic (zamiana wody na... wodę)? Kto przemókł kiedykolwiek (częściej pewnie z powodów losowych niż na własne życzenie, jak ja dzisiaj) do przysłowiowej nitki doskonale rozumie, jakim skarbem są suche majtki czy skarpety ;-)

Ze spokojnego tempa nic nie wyszło, ale czego się nie robi dla zaspokojenia tych cholernych endorfin, których zachcianki potrafią zadziwić...

Do tego szczęśliwy, wybiegany pies (chyba jeszcze teraz jest nieco wilgotny), który towarzyszył mi zamiast muzyki - czego chcieć więcej we wrześniowe popołudnie?!?

Aż chce się w takiej sytuacji nucić piosenkę Garbage:


niedziela, 15 września 2013

Długie wybieganie (przygotowawcze) + powrót w wielkim stylu pasa biegowego

Weekendy mają to do siebie, że albo mijają za szybko, albo zbyt późna pobudka powoduje ból głowy (przynajmniej u mnie). Jako że sobota upłynęła pod znakiem charytatywnego marszu nordic walking, bieganie wolałem przełożyć na niedzielę. Nic nie poprawia humoru tak, jak slalom między ludźmi podążającymi do/z kościoła, jednak na dziś zaplanowałem dłuższe wybieganie, czyli kontakt z naturą, błoto etc. Moje lenistwo nie sprzyja realizowaniu długich planów treningowych, ale przed dystansem maratońskim nadal mam respekt, więc stwierdziłem, że dla uspokojenia niepewności co do realnego czasu, który powinienem osiągnąć za 2 tygodnie na Maratonie Warszawskim, te trzydzieści-kilka km zrobię i już.

Oczywiście zamiary mają to do siebie, że często należy je nieco zmodyfikować (staram się to ograniczać do minimum), dziś zmiany dotyczyły jedynie:
- pory startu (miała być 9 rano, skończyło się na 10.30),
- pogody (miało padać, okazało się, że do popołudnia deszczu nie będzie),
- stroju (w związku z punktem drugim): kurtka przeciwdeszczowa pozostała w domu, jednak 13-14 stopni, mgła i wilgotne powietrze nie kusiły do ubrania się totalnie na krótko, więc na koszulkę treningową naciągnąłem jeszcze jedną, luźniejszą, na ramiączkach,
- sprzętu (znowu, w związku z punktem drugim): zamiast plecaka, który jeszcze pachnie świeżością, wygrzebałem swój pas biodrowy (brak deszczu i w miarę wysoka temperatura to chyba nie są warunki idealne do zasłaniania pleców).

To może krótko o tymże pasie - marki RaidLight, nie wiem ile kosztował (otrzymałem w prezencie od drugiej połówki), czerwono-srebrno-czarny.


W komplecie jest bidon (bardzo szczelny i wygodny w użyciu - jedyna przygoda, jaka mnie z nim spotkała, to zmrożenie izotonika, ale to nie wina samego naczynia tylko warunków, w jakich chciało mi się biegać).


Często na krótszych dystansach korzystam jedynie z "nerki" (do trzymania kluczy lub telefonu), jednak szczerze przyznam, że ten pas jest lżejszy i wygodniejszy mimo większych gabarytów. Nauczyłem się jednak, że przynajmniej na początku biegu muszę przesuwać go na bok, bo pełen bidon ma tendencję do obijania się o plecy (bezlitosne prawa fizyki). W miarę upływu dystansu i ilości płynów w środku sytuacja staje się bardziej komfortowa. Poza wodą (jednak preferuję ją ponad słodkie izotoniki) udało mi się dziś powpychać do bocznych kieszonek: banana (drugie śniadanie, pierwsze w postaci jednego z jego braci spożyłem przed wyjściem z domu), żel dla biegaczy (na "czarną godzinę" - okazało się, że nie było potrzeby korzystania), chusteczki higieniczne oraz telefon (dla świętego spokoju - żona kazała, bo idę w dzicz i różnie to może być...) - a miejsce jeszcze zostało...



Dodatkowo jeszcze zaopatrzyłem się w: ukochanego Garmina i nie mniej uwielbianego Soniacza (obydwa opiszę za jakiś czas, zasługują na osobne wpisy!).

Okazało się, że ubrany byłem (o dziwo!) odpowiednio, pogoda była idealna do gnania do przodu. Wkurzyło mnie to nieco, bo przez to miałem lekki problem z utrzymaniem założonego, wolniejszego tempa (przez co bardzo nierówno przebiegnięte kilometry), ale trening na kujawskiej ziemi uważam za udany. Uspokoiłem dzięki niemu myśli dotyczące najbliższego maratonu, chyba jestem do niego wystarczająco przygotowany, żeby zaatakować życiówkę.

Po ostatniej kontuzji mięśnia dwugłowego nie ma już śladu - wszak udało mi się przebiec 36km bez bólu w udzie, co mnie bardzo cieszy. Co prawda kolana nieco się odzywały, pod koniec treningu nie czułem już świeżości, jednak to wszystko było do przewidzenia.

Intuicja planująca trasę też mnie nie zawiodła. Chciałem nawrócić na 18-tym kilometrze, 300 metrów od tego miejsca skończyła się choćby lekko uklepana droga, więc w sumie jakieś pół kilometra (jedynie) dane mi było dreptać po leśnym, nierównym piachu. Na półmetku przerwa na banana (wcześniej, po ok. 5km obowiązkowe rozciąganie) i powrót do cywilizacji i domu ;-)

Pewne znużenie przyszło po ok. 30-tym kilometrze, jednak wtedy mogłem już skupić się na mijaniu samochodów, ludzi i bloków - czyli tego wszystkiego, od czego uciekłem na ponad 3 godziny. No właśnie - czas biegu. Zakładałem po cichu spokojny, długi bieg, czyli przebiegnięcie 35km w 3,5h. Skończyło się na 36km w czasie 3:16, więc chyba nie wypada teraz wrócić z Warszawy bez nowej życiówki?!?

Maraton ten będzie miał dla mnie jeszcze jedno znaczenie - od niego zaczynam bój o Koronę Maratonów Polskich, czyli zaliczenie 5 największych biegów na tym dystansie w Polsce. Mam nadzieję, że szanowne Panie Kontuzje pożegnają mnie na ten czas i nie zakłócą tej walki :-)

P.S. Dla zainteresowanych link do dzisiejszego treningu: 




poniedziałek, 2 września 2013

Plecak biegowy Crivit z Lidla

Żonka upolowała dziś w Lidlu plecak biegowy. Akurat tego sprzętu w kolekcji mi brakowało, a na dłuższe wybiegania jak znalazł. Pas biodrowy, mimo że wygodny, nie zawsze się sprawdza (np. zimą kilka razy zamarzł mi w nim izotonik).


Dostępne były trzy kolory, jednak do gustu przypadł mi najbardziej jasnozielony, i taki na szczęście ujrzałem wchodząc po południu do domu. Plecak jest solidnie wykonany, odpowiednio usztywniony. Z przodu mamy w sumie trzy kieszenie zamykane na suwak: główną (dużą, z dwoma segmentami), mniejszą (na klucze czy dokumenty) oraz na samym dole, ze schowaną, ściąganą na gumkę siatką (np. na przepoconą po treningu koszulkę).



Tył jest przyjemnie wyprofilowany, całość dobrze przylega do pleców. Nie chciało mi się biegać po mieszkaniu, żeby sprawdzić, jak się trzyma i czy nie tłucze po tyle głowy, ale kilka podskoków upewniło mnie, że nie powinno być problemów. Jeśli mimo wszystko nie będziemy czuli się przekonani, na szelkach mamy jeszcze dwa pasy stabilizujące :-)



Na testy praktyczne przyjdzie pora za jakiś czas, jednak czuję, że będzie z niego pociecha. Psiak też powinien być zadowolony, bo teraz na trening na pewno uda mi się przemycić jakieś smakołyki dla niego ;-) Myślę, że za niecałe 50zł jest to towar, obok którego szkoda przejść obojętnie. Po raz kolejny (mam już m.in. buty i odzież biegową) okazało się, że Crivit umie połączyć wysoką jakość z niewygórowaną ceną.




Tak na marginesie, jeśli zainteresowani jesteście ubraniami kompresyjnymi (z tej samej gazetki reklamowej), odpuśćcie sobie - to zwykła obcisła odzież treningowa, nie mająca nic wspólnego z odpowiednim uciskaniem partii mięśni...