Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sezon. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sezon. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 lutego 2018

Przeczekać demotywację

Już po upływie pierwszych tygodni wiem, że to będzie ciężki sezon. Plan treningowy idzie jak po grudzie, nogi nie chcą się zmobilizować do zwiększonego wysiłku, brak motywacji i postawionych ambitnych celów.

Po części wynika to z tego, że osiągnąłem już dużo więcej ponad to, co mógłbym sobie wymarzyć, gdy zaczynałem przygodę z bieganiem. Maraton poniżej 3h20m, złamane 1h30m w półmaratonie, "dyszka" w 39m z sekundami - to wszystko już zrobiłem i wiem, że dużo więcej nie przeskoczę. Urwanie kilku sekund czy minut na dłuższych dystansach wiązałoby się z dużymi wyrzeczeniami (dieta, styl życia) i według przeprowadzonego przez siebie bilansu - korzyści nie byłyby tego warte ;-) 

Pewnym rozwiązaniem jest w 2018 roku przejście od jakości do ilości. Postanowiłem dołączyć do Michała w zdobywaniu Korony Półmaratonów Polskich. Nadal uważam tę inicjatywę za sztuczną i daleko jej do znaczenia Korony Maratonów Polskich (którego renoma i tak istotnie podupadła), jednak może to być pewien motor napędzający moje bieganie w najbliższych miesiącach.

Całe szczęście, że jakikolwiek poziom motywacji osiągam patrząc na kolejne dni wydrukowanego planu treningowego. W ciągu 10 tygodni powinien on mnie przygotować do wyniku 1h30m, jednak podchodzę do tego dość sceptycznie. Co prawda ćwiczyłem już z nim dwa lata temu, jednak wówczas nie sprawiał mi chyba aż takich problemów. Całe szczęście, że najtrudniejsze (najszybsze) treningi wykonuję wraz z chłopakami, dzięki temu nie obawiam się szukania wymówek i wiem, że dam z siebie wówczas 110% tego, co mam obecnie w nogach.

Pozostaje liczyć, że pierwsze tegoroczne starty w marcu będą w miarę pomyślne, z wynikami, których nie będę się wstydzić - to powinno mnie odpowiednio nakręcić na kolejne biegi. Życiówek nie przewiduję ;-)

Jest jedna zmiana w porównaniu z poprzednimi latami. Odpuszczam wiosenny start w maratonie, pozostanie mi 1-2 starty na tym dystansie w drugiej połowie roku. Dotychczasowy cykl roczny z dwoma okresami 12-tygodniowych przygotowań mógłby mnie obecnie skutecznie zniechęcić do formy aktywności, której oddaję się od dobrych kilku lat. A tego pewnie żałowałbym nie mniej niż zmuszona przebywać z marudzącym facetem rodzina ;-)

niedziela, 19 listopada 2017

(Nie) zasłużone biegowe lenistwo

Jak co roku, po mniej lub bardziej intensywnym sezonie, wypadałoby nieco "zresetować" nogi, czyli przejść przez okres tzw. roztrenowania. W jego trakcie, przez przynajmniej 2 tygodnie należy wziąć rozbrat z butami biegowymi i skupić się na innych aktywnościach, nadrabianiu zaległości etc.

Zazwyczaj wybierałem w tym celu czas zbiegający się z końcem roku kalendarzowego, jednak tym razem, idąc za poradą Michała, nastąpiło to bezpośrednio po biegu w Gniewkowie. Tak więc obecnie, w połowie listopada, jestem już praktycznie roztrenowany i gotowy na nowe wyzwania.

W podjęciu decyzji o zmianie w moim tradycyjnym układzie kalendarza biegowego pomogło też to, że praktycznie od dwóch miesięcy jestem mniej lub bardziej przeziębiony, więc taka przerwa od "latania w gaciach na mrozie" była sprzyjająca także dla stanu mojego zdrowia. Ograniczyłem też w związku z tym rowerowy transport do pracy, przez co liczba aktywności ruchowych znacznie spadła. Skupiłem się jedynie na standardowych ćwiczeniach (pompki, mięśnie brzucha, hantle, rolowanie) co drugi dzień. Najbardziej dało się to odnotować w moim "dzienniczku" prowadzonym w Excelu, gdzie każdy dzień lenistwa jest brutalnie "wykrzyczany" czerwonym kolorem.

Mój organizm okazał się na tyle pomysłowy, że uraczył mnie kaszlem, który nie odpuszcza już drugi tydzień. Dzięki niemu moje mięśnie brzucha są wyćwiczone na tyle, że nie potrzebują dodatkowego wysiłku ;-)

Tak oto doszedłem do paradoksalnego efektu, kiedy to mimo ogromnego spadku aktywności moja waga nie poszybowała w górę, a utrzymała się na niskim poziomie z końcówki planu treningowego przed maratonem. W niektóre dni jest to nawet niższy poziom od wyjściowego. Super!

Rekonstrukcja zdarzeń... (źródło: pixabay.com)

Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz mogłem sobie pozwolić na beztroskie spędzenie wieczorowej pory na kanapie, pod kocem... W tym roku z roztrenowaniem poszedłem na całość, takiej rozpusty jeszcze nie było ;-)

Co prawda ten błogi stan był przerywany lekko uporczywą myślą, że za chwilę powrót to reżimu biegowego i na kolejne tego typu dni będę musiał czekać blisko rok, jednak z ratunkiem przybył Michał prezentując plan wejścia w rytm i budowania bazy tlenowej. Okazuje się, że do końca roku czekają mnie treningi lekkie, krótkie i przyjemne ;-)

sobota, 18 listopada 2017

Orkan (Tadeusz?) w Toruniu vs. bezwietrzne Gniewkowo

Właśnie dobiega końca moje tegoroczne roztrenowanie. Jest ono zupełnie odmienne od poprzednich, ale o tym za kilka dni. Najpierw należałoby chociaż wspomnieć o ostatnich akcentach biegowych, dzięki którym zapracowałem na kilkunastodniowe lenistwo :-)

Jesień to przede wszystkim okres maratoński, nie inaczej było tym razem. Mimo niepowodzenia w Poznaniu nie traciłem dobrego samopoczucia i postanowiłem z uśmiechem (nie patrząc na czas, bo przy obecnej dyspozycji nie mógł być szczególnie dobry) ukończyć królewski dystans w rodzinnym mieście. Wraz z liczną reprezentacją ANIRO Run Team stawiliśmy się na starcie, dokonując jednocześnie podziału na kilka mniejszych grup, celujących w różne wyniki. Postanowiłem dołączyć się do Daniela, by jak najdłużej towarzyszyć mu w biegu na 3h25m. 

 Tylko tylu nas z całej ósemki udało się zagonić do wspólnego zdjęcia (fot. K. Lewandowski)

Wyglądało na to, że dokonałem słusznego wyboru. Kilometry na pierwszej pętli mijały sprawnie, zmęczenie nie dawało o sobie znać. Wiedziałem, że nie jestem przygotowany na wytrzymanie całości w tym tempie, dlatego też cieszyłem się każdym pokonanym fragmentem trasy, spokojnie czekając na osłabienie i konieczność zostania w tyle. Ostatecznie okazało się, że zmuszony zostałem przez własny organizm do zwolnienia na 24. kilometrze. 
 
No i po połówce, lecimy drugą pętlę! (fot. K. Lewandowski)

Planowałem tempo o 5-10 sekund wolniejsze, jednak nie było mi to dane - a czego w sumie miałem się spodziewać po przygodach w pozostałych tegorocznych maratonach? Żaden z wcześniejszych A.D. 2017 nie był udany, więc i tym razem, w Toruniu, czekała mnie niespodzianka. Chwilę po rozpoczęciu osamotnionej walki z dystansem temperatura zaczęła gwałtownie spadać i pojawił się, dynamiczny i wzmagający na sile, wiatr z przenikającym zimnym deszczem. Warunki zaczęły się zmieniać (z niemal idealnych) na mało przychylne biegaczom. Okazało się, że tego dnia również przez toruńskie niebo przechodził orkan Grzegorz (lokalnie nazwany przez niektórych Tadeuszem), który bardzo chciał zepsuć szyki maratończykom.

Nastąpiła nierówna walka z siłami natury. Przez kilka kilometrów ciężko było iść (nie mówiąc o bieganiu), wiatr i ulewa skutecznie spowalniały każdego. Do tego odczuwalna temperatura spadła do okolic zera, przez co miałem problem z odkręceniem tubki z żelem (trzeba było się ratować zębami...). Jeśli dodam, że takie warunki dopadły mnie w chwili osłabnięcia, łatwo sobie wyobrazić moje nastawienie. Totalnie zrezygnowany pokonywałem (jakimkolwiek tempem, byle do przodu) kolejne metry, mając chwile oddechu w nieco bardziej osłoniętych miejscach.

Uśmiechnięty, bo "już" koniec... (fot. J. Chmielewski)

Siła woli nie pozwalała dopuszczać do siebie myśli o zrezygnowaniu z udziału, więc bardziej marszem niż biegiem zmierzałem w stronę mety, wyprzedzany przez kolejnych zawodników. Dopadło mnie zobojętnienie na wszelkie bodźce. Dużo wcześniej uzmysłowiłem sobie, że luźno zakładany rezultat 3h30m jest nierealny, więc za plan minimum postawiłem sobie czas o 10 minut gorszy. Tak naprawdę mój los ważył się do ostatnich metrów na MotoArenie, gdyż metę przekroczyłem z wynikiem 3h39m09s. Chociaż to udało się zrealizować. W sumie nie było źle, patrząc na mój "popis" w Poznaniu dwa tygodnie wcześniej i nietypowe (delikatnie mówiąc) warunki pogodowe.

Oby nie dać po sobie poznać, że jestem przemoknięty i przemarznięty do samych majtek... (fot. J. Chmielewski)

Faktem jest, że to w sumie dzięki orkanowi był to mój najbardziej zauważony przez grono znajomych maraton. Pytania "A Ty wtedy biegłeś?", "Ja się bałem z domu wyjść a Wy sobie maraton urządziliście?" pojawiały się przez kilka kolejnych dni. No cóż, nie ma złych warunków do biegania...

Po tygodniu walki z organizmem i próbą niedopuszczenia do przeziębienia, tradycyjnie już, pojawiliśmy się na 10-kilometrowym biegu w Gniewkowie. Co prawda ostatnio zmieniono trasę i po dotychczasowej (z przyjemnym profilem, wiatrem w plecy i życiówkami sypiącymi się jak liście z drzew) pozostały miłe wspomnienia, jednak miejsce to jest (nie tylko dla mnie) symbolicznym zwieńczeniem sezonu biegowego. 

 A czy Ty się dobrze nawadniasz przed startem? (fot. K. Lewandowski)

Tym razem, chyba po raz pierwszy w tym roku, nie mogłem na nic narzekać. Świetna pogoda przez cały czas, dobre, mocne tempo, mnóstwo znajomych i uśmiechniętych twarzy - to wszystko spowodowało, że ponownie Gniewkowo będę wspominał jako jeden z przyjemniejszych startów tego sezonu. Wstępnie szacowałem swoje możliwości na ok. 43 minuty, jednak tym razem los był dla mnie łaskawy, dając mi siły na szybsze pokonywanie dystansu. Widząc przed sobą cały czas Piotra, na decydującym fragmencie ostatnich 3 km udawało mi się utrzymać tempo, potem nawet przyspieszyć. Dzięki temu osiągnąłem, rewelacyjny jak na moją dyspozycję, czas 41m10s.

Okolice cmentarza, czyli jesteśmy blisko końca, jakkolwiek filozoficznie to brzmi (fot. K. Lewandowski)

Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego zwieńczenia dość kapryśnego i trudnego sezonu. Po niepowodzeniach we wszystkich półmaratonach i maratonach udało mi się mentalnie odblokować, znajdując jeszcze radość z biegania. Ten niezastąpiony zastrzyk pozytywnej energii i nadziei na odbudowanie się w kolejnych startach powinien procentować już za kilka dni, gdy rozpocznę powolny powrót do biegania po resecie nóg.

Szybowanie w kierunku końca sezonu (fot. J. Chmielewski)

sobota, 15 kwietnia 2017

Nie samymi sukcesami żyje biegacz

Wiosenne starty w dwóch z trzech głównych biegach tej części sezonu dały mi wiele do myślenia. Co prawda po raz pierwszy z założenia nie rzucam się na życiówki ("swoje" zrobiłem już w poprzednich lata i wiele więcej nie osiągnę), ale mimo wszystko jakieś oczekiwania dotyczące wyników miałem.

Przełom marca i kwietnia to standardowo duże półmaratony. Tym razem wybraliśmy się do Poznania i Pabianic. W przypadku pierwszego z biegów nie obyło się bez przygód. Oficjalnie w protokole mam DNS, mimo że ostatecznie pobiegłem. Z powodu zagubienia numeru startowego (i tym samym, chipa) wisiało nade mną widmo pozostania "w cywilu" i kibicowania kolegom albo wyruszenia "na krzywy ryj", czego chciałem uniknąć. Ostatecznie kilkanaście minut przed startem udało mi się wybłagać u jednej z organizatorek w Biurze Prasowym wydrukowanie numeru (na zwykłej kartce, wzmacnianej taśmą klejącą na tylnej części, jednak na szczęście z zachowaniem oryginalnego wzornictwa) i tak prowizorycznie oznaczony mogłem stawić się w swoim sektorze. 

Ta dawka adrenaliny dała mi paliwo na pierwszych pięciu kilometrach, na których byłem zdolny dotrzymać kroku Michałowi i Piotrowi. Potem nagle opadłem z sił. Nie byłem w stanie utrzymać tempa, zniechęciłem się zupełnie i w efekcie na każdym kilometrze zwalniałem do marszu. Pod tym względem był to mój najgorszy półmaraton w historii startów na tym dystansie. Tak zniechęcony i bezsilny jeszcze nie byłem. Doszło do tego, że na 19-tym kilometrze zaczęła mnie wyprzedzać grupa prowadzona na czas 1h35m (startowała chwilę po nas), więc z pierwotnego planu trzymania się rezultatu 1h30m ostatecznie udało mi się jedynie zmotywować, by odkuć się na "balonikach" i wbiec na halę z metą jakiś czas przed nimi. Było mnie stać tylko na wynik 1h36m, co i tak obecnie wydaje się niezłym osiągnięciem.

 Jedyny dowód na to, że ukończyłem Poznań Półmaraton w tym roku...

Jeszcze gorzej było tydzień później. Do Pabianic wybierałem się przepełniony z jednej strony sportową złością po nieudanym starcie w Poznaniu, z drugiej natomiast chciałem na tyle się wyluzować, żeby nie stresować się na trasie ewentualną niemocą. Tym razem mocy starczyło mi na połowę dystansu. Zakładaliśmy z Michałem spokojny bieg na czas w okolicach 1h35m (co byłoby nieznaczną poprawą w ciągu tygodnia), jednak biegło się na tyle komfortowo, że nieznacznie przyspieszyłem. Utrzymywałem spokojne, ale dość mocne tempo do 10-11 km, po czym niemal stanąłem. 

Po chwili minął mnie Michał pytając się, czy wszystko ok. Machnąłem tylko ze zrezygnowaniem ręką i kontynuowałem pokonywanie kilometrów w fatalnym stylu, marszobiegiem. Ponownie byłem skazany na zmierzenie się z pacemakerami, tylko że tym razem z tymi, którzy biegli na czas 1h40m. Mimo zupełnej niemocy udało mi się przegonić ich na ostatnim kilometrze, by do mety dotrzeć z czasem 1h39m.

Na pocieszenie po biegu czekała konkretna wyżerka

Miałem dość, nic nie szło tak, jak powinno, mimo że zimę przepracowałem (tak mi się wydaje), solidnie, realizując 12-tygodniowy plan treningowy przed maratonem w Łodzi. Nie szukałem wymówek (po prostu byłem słaby i już), ale nasunęło mi się kilka wniosków:
- ostatnie tygodnie przed półmaratonami biegałem w zużytych butach; gdy po jednym z treningów poczułem ból w piszczelach, domyśliłem się, że moim Joma Carrera należy się emerytura po osiągnięciu wspólnych 2300 km; było już jednak za późno na poprawę i mimo zmiany obuwia nogi były za bardzo zmęczone i nie zdołały się zregenerować,
- plan treningowy - w zeszłym roku realizowałem 10-tygodniowy cykl dostosowany do życiówki w półmaratonie, tym razem głównym startem jest wiosenny maraton, i to pod niego się przygotowuję, więc może po prostu nie byłem w stanie utrzymać tempo startowe o pół minuty szybsze,
- to po prostu nie były "moje dni", nie zawsze udaje się biec na 100% możliwości i należy cieszyć się samymi startami, nie zawsze wynikami.

Tak czy inaczej, to już historia i pozostało mało czasu do wyprawy do Łodzi. Wiele już nie poprawię, więc muszę oczyścić umysł i skupić się na wyluzowanym starcie. Wynik końcowy w granicach 3h30m będzie dla mnie satysfakcjonujący, chociaż nie ukrywam, że na początku ustawię wirtualnego partnera w zegarku na obecną życiówkę (3h19m), głównie po to, żeby mieć pewien punkt odniesienia. Prawda jest taka, że na dystansie będzie mi już obojętne, czy dobiegnę w czasie 3h30m, 3h40m czy 3h45m, jeśli i tak będę się oddalał od najlepszego wyniku. Pozostaje mi tylko nastawienie się pozytywnie i czekanie na start.

Jedno jest pewne, ta wiosna to dla mnie swoisty trening - jednak chyba bardziej mentalny niż fizyczny...

czwartek, 21 kwietnia 2016

5%, czyli kolejna magiczna bariera pokonana

Początek tego roku bardzo rozbudził moje oczekiwania co do biegowych wyników. Tym razem wyprawa do Poznania na rekordowy (wypełniony limit zapisanych: 13 000) okazała się dla mnie szczęśliwa.

W mieście tym startowałem chyba nawet częściej niż w rodzinnym Toruniu. Maratony, półmaratony, Maniacka Dziesiątka - zebrało się tego trochę przez kilka lat. Każdy start wiąże się ze wspomnieniami, nie zawsze miłymi (nie tylko życiówki ale też najgorszy wynik w historii startów maratońskich, zupełnie nieudany bieg na 10km), ale ostatnie dwa lata to pasmo sukcesów (zakończenie Korony Maratonów Polskich, życiówka w maratonie - nic to, że utrzymała się jedynie przez kilka tygodni...) i niezapomniane trasy biegowe.

Bojowo nastawiona ekipa z Torunia (fot. Rafał Lewandowski)

W minioną niedzielę wzięliśmy udział w 9. PKO Poznań Półmaraton. Był to drugi z zaplanowanych zawodów na tym dystansie, do którego szykowałem się od stycznia. Solidnie przepracowany okres 10 tygodni dał efekt w postaci życiówki podczas PZU Gdynia Półmaraton, po którym rozpocząłem przygotowania do majowego PZU Gdańsk Maraton (ostatnie 8 tygodni corocznego, sprawdzonego planu przygotowawczego), więc wyścig poznański miał specyficzny wymiar. Z jednej strony ożywiony dobrym wynikiem w Gdyni i zbliżeniem się do granicy 1h30m chciałem wykorzystać zbudowaną formę i przekroczyć kolejny kamień milowy, z drugiej natomiast przygotowania obecnie przeszły z akcentów szybkościowych na bardziej wytrzymałościowe, więc mogło zabraknąć mocy i prędkości na tym dystansie.


(fot. maratonczyk.pl)

Prognoza pogody nie pozostawiała złudzeń - miało padać od 6 rano aż do wczesnych godzin popołudniowych. I tak było, od chwili gdy minęliśmy Gniezno. Wycieraczki pracowały intensywnie nie dając zapominać o tym, że to będzie "mokry bieg" z kałużami w butach.

Rzeczywiście, kilka chwil przed startem nie było szans na jakiekolwiek przejaśnienia, więc żeby się niepotrzebnie nie wyziębić, uzbroiliśmy się w foliowe wdzianka, które miały nas chronić przynajmniej do czasu ruszenia w trasę. Okazało się jednak, że nie było tak źle - deszcz zacinał przez cały czas, jednak nie dawał się mocno we znaki, dodatkowo pomagała bezwietrzna pogoda. Tak więc warunki nie były tak niekorzystne, jak by się wydawało.

Za tą ślicznotką biegłem aż do końca :-)

Wirtualnego Partnera w zegarku ustawiłem na 1h29m, więc ambitnie postanowiłem powalczyć o złamanie psychologicznej bariery. Mój organizm nie zawiódł mnie i pokonywał kolejne kilometry z piekielną precyzją - nie pamiętam tak równego biegu w moim wykonaniu. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że jestem w stanie poprawić "gdyńską" życiówkę, kwestią otwartą pozostawał tylko wymiar progresu. 

Zdjęcie z cyklu "Gdzie jest Wally?"

Tym razem wszystko "zagrało" i nie miałem dość, jak podczas nadmorskiego półmaratonu, już po kilku kilometrach. Małym dyskomfortem było to, że na trzecim kilometrze dystans oficjalny "rozjechał się" w porównaniu ze wskazaniami Garmina (podobnie jak u innych, z którymi rozmawiałem) o ok. 300 metrów i taka właśnie rozbieżność utrzymała się do końca. Stosunkowo najgorzej czułem się na ostatniej, liczącej 3km, prostej, która psuła psychikę już podczas zeszłorocznego maratonu. Jednak tym razem głowa się nie poddała i udało mi się utrzymać tempo gwarantujące wymarzony wynik.



Na finiszu nie byłem w stanie tradycyjnie przyspieszyć, więc miałem świadomość, że dałem z siebie wszystko. Tym większa była moja radość, gdy metę minąłem w momencie, gdy na zegarku wyświetlił się czas 1h29m22s!!! Kolejna poprawa życiówki, ponownie o ok. 2 minuty!!!

Miłym połechtaniem ego było też zajęte miejsce - 529 lokata na 11346 uczestników, czyli zmieściłem się w 5% najlepszych biegaczy 9. PKO Poznań Półmaraton.

Są powody do zadowolenia!!! (fot. Rafał Lewandowski)

Nie było wiele czasu na świętowanie, bo już we wtorek ruszyłem na kolejny trening, z RT na 40-sekundowych odcinkach, dziś natomiast uprawiałem moje "ulubione" WT. Faktem jest, że czuję się po nich gorzej niż w pobiegowy poniedziałek ;-) Ale cóż, jeśli chcę powalczyć za miesiąc w Gdańsku, nie mogę spoczywać na laurach.

Widzę, że moja postawa coraz bardziej odbiega od tytułowego lenistwa, ale nie narzekam, póki efekty są pozytywne :-)

Oby więcej takich biegów z zadowolonymi minami po zakończeniu (fot. Rafał Lewandowski)

środa, 23 marca 2016

Kolejna życiówka w tym sezonie, plan minimum osiągnięty

Ostatni weekend był dla mnie zwieńczeniem pierwszego etapu planu treningowego. Część ta miała mnie przygotować do walki o złamanie czasu 1h30m w półmaratonie. Okazją do weryfikacji skuteczności przepracowanej zimy był start w Gdyni.

Skoro świt wybraliśmy się nad morze, gdzie czekały już na nas odebrane pakiety startowe (fajne plecaczki, na pewno się przydadzą). Mając odpowiedni zapas czasu mogliśmy spokojnie się przebrać w "stroje bojowe", rozruszać i przygotować do zawodów. Pogoda do biegania była dobra, chociaż siła wiatru i niska temperatura studziły nieco zapał. Najważniejsze, że nie padało...

Zakładaliśmy, że wraz z Piotrem i Michałem będziemy starali się trzymać "baloników" z wymalowanym czasem półtorej godziny. Paweł stwierdził, że wyruszy spokojniej od nas. Już pierwsze dwa kilometry skłoniły mnie do delikatnej weryfikacji celu - bieg w górę ul. Świętojańskiej dał przedsmak walki z dystansem i pofałdowaną drogą. I rzeczywiście tak było - niewiele czekało na nas równych odcinków, większość to podbiegi i zbiegi, zgodnie z przedstawionym wcześniej profilem trasy. Na papierze nie wyglądało to na tak męczącą przeprawę, z jaką w rzeczywistości trzeba było się uporać.

Niemalże w podskokach - po życiówkę! (fot. Datasport.pl)

Pacemakerzy ze swoją grupą uciekali, Piotr trzymał się ich dzielnie, ja sukcesywnie traciłem dystans. Wirtualny Partner na Garminie symulował jednak satysfakcjonujący mnie wynik, czyli poprawę dotychczasowej życiówki (1h33m). Gdyby udało mi się to zrealizować, wiosenny cel minimum byłby osiagnięty :-)

Mimo zmęczenia udawało mi się pokonywać kolejne kilometry, jednak nie czułem się optymalnie. Cieszyłem się jedynie, że w końcu doświadczenie wzięło górę i nie szarpałem się nerwowo, by tylko dogonić grupę biegnącą na wymarzone 1h30m. Gdybym to zrobił, zapewne skończyłbym z czasem dużo gorszym, a tak mogę się pochwalić nowym osobistym rekordem: 1h31m25s.


Wiem, że dałem z siebie wszystko w ten weekend, gdyż na ostatnich kilkuset metrach nie byłem w stanie przyspieszyć, co zawsze jest dla mnie pewnym wyznacznikiem włożonego w zawody wysiłku. Zazwyczaj udaje mi się znaleźć zapas sił na mocny finisz, jednak nie tym razem.
Osiągnięty rezultat w dość ciężkich warunkach daje pełnię satysfakcji. Jestem ciekawy, czy forma utrzyma się do kolejnego półmaratonu, który będę biegł za miesiąc w Poznaniu. Tam trasa powinna być łatwiejsza i szybsza, więc może pokuszę się o poprawę wyniku, ale nic na siłę, Tak naprawdę teraz skupiam się na drugiej części zimowo-wiosennych przygotowań.

Mamy złom na szyjach, możemy wracać!

Za 2 miesiące wracam nad morze, by wziąć udział w PZU Gdańsk Maraton - tym razem będzie to wyprawa rodzinna, więc nadarzy się okazja do pierwszego wyściskania córki po minięciu mety. Będzie to dla mnie na pewno solidna motywacja do szybkiego uporania się z dystansem, jednak mimo to wolę też przygotować się do tego fizycznie.

 10 zdyscyplinowanych tygodni...

W związku z tym przez najbliższy czas, aż do startu, będę realizował ostatnich 8 tygodni planu, który do tej pory nie zawiódł mnie podczas trenowania przed maratonami. Tak więc dopiero w drugiej połowie maja będę mógł skończyć z wydrukowanymi arkuszami z Excela - kolejny cykl przygotowań będzie dopiero rozpoczynał się pod koniec wakacji, nadejdzie więc czas na odpoczynek dla głowy (ale nie dla nóg... swoje trzeba i tak wybiegać, ale już bez takiej dyscypliny, jak do tej pory).

Tak więc czasu na lenistwo nie ma, na pierwszy ogień idą dziś podbiegi :-)

czwartek, 18 lutego 2016

Lutowy falstart biegowy

Taki początek sezonu biegowego na długo pozostanie w mojej głowie. I daje do myślenia...

W miniony weekend odbyły się zawody, które dla wielu biegaczy są początkiem całorocznych zmagań na trasach biegowych. Mowa oczywiście o Zimowym Biegu Trzech Jezior w Trzemesznie - Gołąbkach. Tym razem była to już XIV edycja, a dla mnie drugi występ w tym miejscu. 

Rok temu był to świetny sprawdzian postępu budowania formy przed późniejszymi biegami z postawionymi sobie "życiówkami" do pobicia. Teraz wszystko poszło nie tak, jak powinno. Od kilku dni walczyłem z przeziębieniem, które skutecznie wykluczyło mnie z kilku treningów. Wydawało mi się, że odpoczynek od biegania sprawi, że mimo wszystko zregeneruję siły i dam radę wytrzymać tempo w okolicach 4:30 min/km, co było naszym wspólnym założeniem z Michałem.

Pierwsze kilometry nie zapowiadały katastrofy...

Do 5-6 km byłem w stanie dotrzymywać mu kroku, mimo że nie czułem się optymalnie. Potem coś pękło i odcięło mnie od świata. Zabrakło nawet siły na krzyknięcie "leć swoje, ja nie dam rady...", po prostu momentalnie poczułem, jakby moje nogi były z waty. Zacząłem istotnie zwalniać, dawałem się wyprzedzać kolejnym osobom, naiwnie licząc, że to chwilowa "zadyszka" i zaraz się odbuduję. 

Nic bardziej mylnego. Po pewnym czasie nie byłem w stanie przebiec równym, wolnym tempem nawet 400-500 metrów. Po każdym takim odcinku następował minutowy marsz. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski zrezygnowania z udziału w zawodach. Ostatkami rozsądku motywowałem się do ruszania, żeby utrzymać temperaturę ciała i nie nabawić się zapalenia płuc.

Tak wygląda facet po przejściach... ;-)

Do tego zupełnie zapomniałem o specyfice trasy w Trzemesznie i zaufałem organizatorom zapewniającym, że 90% prowadzi przez leśne trakty. Po tej informacji zabrałem terenowe buty Asics Lahar, czego zacząłem żałować już w połowie dystansu. Co prawda trasa prowadzi przez las, jednak w większości i tak jest tam wylany asfalt, co boleśnie odczuły moje stopy.

Ostatecznie udało mi się dotruchtać do mety z czasem 1h13m, po czym szybko udałem się do samochodu - przebrać się, wrócić do domu, zapomnieć - takie były moje założenia na najbliższą przyszłość ;-)

Drogie dzieci, oby Wasz wykres z zawodów nigdy tak nie wyglądał...

W niedzielę nie było zaplanowanego biegania, więc miałem chwilę czasu na wykurowanie się i wraz z poniedziałkiem rozpocząłem kolejny tydzień planu treningowego. Nie byłem jeszcze w pełni sił, przebiegłem założone ok. 15km z BC2 w czasie zbliżonym do sobotnich zawodów, jednak samopoczucie i dyspozycja były dużo lepsze. Do wtorku podchodziłem z pewnymi obawami, bo nie wiedziałem, czy dam sobie radę z ZB, jednak na szczęście udało mi się utrzymywać tempo 3:50 min/km na 2-minutowych odcinkach.

Przede mną kilka tygodni na powrót do formy, po czym kolejny sprawdzian, też na dystansie 15km, tym razem podczas biegu w Dąbrowie. A potem już ostatnia prosta przed PZU Gdynia Półmaraton!

niedziela, 21 czerwca 2015

Majowe dziesiątki, czerwcowa biegowa posucha...

Jakoś nie mogę się zmotywować do krótszych dystansów na zawodach po wiosennych maratonach. Efektem planu treningowego była nie tylko życiówka na "królewskim dystansie" ale także długoterminowe przeniesienie predyspozycji z szybkości na wytrzymałość. Próbowałem swoich sił na dwóch imprezach 10km w maju i efekty nie są najgorsze, jednak dalekie od wymarzonych.

Start w Kwidzynie (kolejna edycja Biegu Papiernika) to zawsze wielka niewiadoma odnośnie pogody (a raczej bardzo duże prawdopodobieństwo obalającego z nóg upału) oraz gwarancja idealnej organizacji na najwyższym poziomie. Drugi z tych punktów był i tym razem, natomiast pogoda sprawiła uczestnikom miłą niespodziankę. Było przyjemnie, tym razem nie musiałem korzystać z kurtyn wodnych. Cały dystans pokonałem razem z Michałem. Po maratońskich wysiłkach postawiliśmy sobie mało ambitny cel - ot, rozsądne 45 minut (przy mojej, nieco już przykurzonej życiówce 42:02).

W Kwidzynie, wyjątkowo, warunki sprzyjające uśmiechaniu się...

W związku z tym, że biegło się, jak na kwidzyńskie warunki, bardzo przyjemnie, udawało się trzymać tempo na 44 minuty, a na ostatnim kilometrze zdołałem nawet przyspieszyć. W efekcie osiągnąłem zadowalający wynik 43:45.

Piknik po biegu, czekamy na losowanie nagród... (fot. Andrzej "Czasowiec")

Zakładaliśmy, że tydzień później, podczas "Obiegnij Kowalewo", na tym samym dystansie uda się "zdjąć" jeszcze pół minuty. Rzeczywistość zweryfikowała te plany, gdyż silny wiatr na trasie prowadzącej w dużej części przez odsłonięty, polny obszar, uniemożliwił skuteczną walkę o prędkość. Mimo wszelkich starań opadłem z sił i ledwo uratowałem się przed czasem powyżej 44 minut - 43:50 to było wszystko, co udało mi się osiągnąć na mecie...

Ostatnia prosta w Kowalewie Pomorskim

W Kowalewie Pomorskim pozytywnie zaskoczyła nas sportowa infrastruktura. W tym niewielkim miasteczku kompleks z basenem i bieżnią naprawdę robi bardzo dobre wrażenie.

Cieszy równy poziom biegowy i zbliżone wyniki, jednak wolałbym, gdyby kształtowały się one na nieco szybszym poziomie...

Uśmiech nr 5 na mecie (fot. Jan Chmielewski)

I to by było na tyle, jeśli chodzi o imprezy, w których wziąłem udział w przeciągu ostatniego miesiąca. Kolejne tygodnie nie zapowiadają się lepiej. Wiadomo - idzie lato, wielkich wyników nie da się osiągnąć, a poza tym przyda się nieco odpoczynku od ścigania przed kolejnymi, jesiennymi, maratonami (Poznań? Toruń?) i planem do nich przygotowującym. 

Doszło do tego, że odpuściłem nawet w tym roku start w Unisławiu, w którym pod koniec czerwca regularnie biegałem półmaraton ze słynnym podbiegiem na ostatnim kilometrze.

Za to zacząłem poświęcać się nowej/starej miłości do jazdy rowerem. Do tej pory ograniczała się ona "tylko" do transportu do i z pracy (jakieś 15km dziennie dzięki temu "wpadało" do puli). Jednak z pierwszymi dniami czerwca stwierdziłem, że należy nieco rozszerzyć zasięg wycieczek. W efekcie mam na swoim koncie nowe osobiste rekordy, m.in. osiągniętego dystansu (80km, dotychczas było to 60km) oraz najszybszego km (1:38 m/km podczas szybkiej jazdy powrotnej z Gniewkowa, przez DK15). 

Najlepsze obuwie na wypad rowerowy ;-)

W planach są kolejne eskapady, zarówno oznaczonymi szlakami turystycznymi, jak i "własnymi ścieżkami", samodzielnie lub ze znajomymi. Głównym ograniczeniem w moim przypadku będzie nawierzchnia, wszak rowerem crossowym z dość cienkimi oponami nie mam co się zapuszczać w wielką dzicz ;-)



Ktoś chętny na rowerowe wypady w okolicach Torunia? 

wtorek, 2 grudnia 2014

Przegląd szafy z butami, cz.1

Wraz ze zmianą pogody i koniecznością zmiany stroju biegowego następuje u mnie sezonowy przegląd szafy. Krótkie koszulki, spodenki i inne letnie akcesoria muszą ustąpić miejsca bieliźnie termicznej, rękawiczkom i czapkom. To samo dotyczy butów do biegania. Zadziwiające dla mnie jest, że przez ostatnich kilka lat uzbierałem ciekawą kolekcję - część par wytrzymało próbę czasu, inne poległy na trasach, do tego kilka z nich jest wytypowanych do zadań specjalnych. Dlatego też, przy okazji robienia porządków stwierdziłem, że warto będzie opisać ten najważniejszy z elementów stroju biegacza.

Jak zapewne większość z nas, rozpoczynałem przygodę z bieganiem w zwykłych butach sportowych. Oczywiście o wielkim komforcie i przyjemności z takich treningów nie mogło być mowy, więc po kilku miesiącach, gdy wiedziałem, że ta forma rekreacji mi się nie znudzi, postanowiłem zaopatrzyć się w odpowiedni asortyment.

Pierwszym krokiem w stronę specjalistycznego obuwia był zakup najprostszego z modeli firmy Joma, Titanium. Zmiana jakościowa była dla mnie kolosalna, mimo że tak naprawdę buty nie miały w sobie wielu z tak często wymienianych przez producentów systemów, ulepszeń etc. Tak naprawdę porzuciłem je dopiero podczas ostatniego sprzątania w szafie. Co prawda trzymałem je głównie z sentymentu, jednak patrząc na ich stan, byłem szczerze zdziwiony, że tak tani but może tak dobrze wyglądać po wielu pokonanych kilometrach.

Podeszwa do samego końca była w bardzo dobrym stanie, większe "zmęczenie" tak naprawdę zauważyłem głównie na zgięciu stopy, gdzie rozpruła się siatka. Oczywiście amortyzacja też zniwelowała się podczas treningów, jednak przy porządnej eksploatacji (przez pierwszy rok był to mój jedyny komplet - zarówno na treningi, jak i zawody, na każdą porę roku) i tak muszę stwierdzić, że Joma spisała się wzorcowo.






Podjęcie próby startu w pierwszym maratonie zmusiło mnie do szukania czegoś z wyższej półki, czyli w domyśle - lepszego. Przypadkiem trafiłem na stronę sklepu Natural Born Runners, gdzie spotkałem się z niesamowicie pozytywnym i otwartym na klienta podejściem. Właściciel, Grzegorz, cierpliwie odpowiadał na moje maile, dzielił się radami i sugestiami (nie tylko w temacie obuwia biegowego) i ostatecznie polecił mi jeden z modeli Asics dla pronatorów - GEL-1150. Przez kolejny sezon były to moje podstawowe buty, w których pokonałem kilka życiówek. Prawdą jest jednak, że po zbliżonym przebiegu do wcześniej wspomnianego obuwia Joma, wyglądają dużo gorzej. Po ok. 2000km (cykl życia i tak przyzwoity) nie nadawały się do niczego, nawet lekkich przebieżek. Niestety nie dotrwały one do sesji zdjęciowej.

Nie żałowałem jednak tego zakupu, z butów byłem bardzo zadowolony. Dlatego też zmieniłem je na nowszy model, Gel-1160. Wielkich różnic w użytkowaniu nie odczułem, ale też niczego takiego nie oczekiwałem, bo poprzednio byłem bardzo zadowolony. Tak więc kolejny sezon minął na zdzieraniu nowej pary Asicsów ;-)









Jednak tym razem chciałem być nieco oszczędniejszy i zakupiłem tańsze obuwie do celów treningowych (na krótsze wybiegania z podbiegami lub interwałami) i zachowywać nowe "żelki"  na ważniejsze okazje. Spróbowałem czegoś z oferty Lidla - 60zł to naprawdę nie jest majątek, a byłem przede wszystkim ciekawy, co z sobą prezentują buty z logo Crivit. Amortyzacja była dość słaba, podbicie twarde, jednak ogólnie nie było źle. Jeden okres letnio-jesienny w nich pobiegałem, szczególnie dobrze spisywały się na interwałach, gdy szybsze odcinki wymagały dobrej przyczepności. Podeszwa dość szybko się ścierała, jednak te kilka miesięcy udało się w miarę komfortowo trenować. Nie płakałem, gdy musiałem się ich pozbyć z powodu totalnego zużycia.








Na pewno wyciągnąłem z tej lekcji naukę, która zaprocentowała przy dokonywaniu ostatnich moich zakupów - Joma Shark.

Za cenę dwukrotnie wyższą niż buty z dyskontu, czyli i tak patrząc na metki w sklepach biegowych, śmieszną (ok. 120zł) nabyłem wspaniały but treningowy. Po raz kolejny Joma przekonała mnie, że jest liderem w kategorii jakość / cena. Nie ma porównania do "renomowanych" marek, tego nie da się ukryć, jednak są to bardzo solidne, wytrzymałem i po prostu komfortowe buty. Przez ostatnich kilka miesięcy są one dla mnie podstawowym modelem na wszelkich treningach (od interwałów po długie wybiegania). Przez pierwsze dni byłem trochę zawiedziony sztywnością podczas biegu i ciężarem butów, jednak po ok. 100km obuwie idealnie się dopasowało do mojej stopy a do wagi się przyzwyczaiłem. Od tej pory nie mogę sobie wyobrazić lepszej pary do żmudnej pracy przygotowawczej przed zawodami. Sharki są bez polotu i finezji, jednak nie znam od nich solidniejszego zawodnika. Może biega się mi w nich tak dobrze, bo przewidziano je dla pronatorów z wagą powyżej 80kg i w związku z tym przy moich 73kg jest duży zapas amortyzacji?






To by było na tyle, jeśli chodzi o historię moich butów, powiedzmy, podstawowych, rzemieślniczych. Za kilka dni postaram się opisać to, co jeszcze w szafie zostało, czyli obuwie do zadań specjalnych. Są to trzy pary: startowe na krótsze dystanse, zimowe oraz te, które przeznaczam na udział w maratonach i półmaratonach.