Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rekord. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rekord. Pokaż wszystkie posty

sobota, 26 listopada 2016

Jestem biegaczem przed czterdziestką... ponownie!

Mając w pamięci zeszłoroczny spadek formy 3 tygodnie po rekordowym maratonie i następującym po nim biegu na 10km, spodziewałem się podobnej sytuacji także w tym sezonie. Sytuacja była niemalże identyczna - 12 tygodni przygotowań do maratonu, życiówka, potem również rekordowa "dyszka", tym razem z symbolicznym złamaniem 40 minut. Wszystko wskazywało na to, że następnie czeka mnie ostre tąpnięcie kondycyjne i brak mocy w nogach.

Pierwszy kilometr, bieg jeszcze w zwartej grupie (fot. www.t-run.pl)

Z takimi myślami udałem się (standardowo - z Michałem i Piotrem, z którymi startowałem w większości tegorocznych zawodów) do Gniezna, na bieg wyjątkowy i nie do powtórzenia w przyszłości. Odbył się on z okazji budowy obwodnicy Gniezna (droga S5), na świeżo wylanym asfalcie. Dystans 10 km i profil trasy podano nam z topograficzną dokładnością. Martwiły nas jedynie nieco spartańskie warunki (wywiezienie godzinę przed startem w odsłonięty teren przy niskiej temperaturze, brak szatni i pryszniców), jednak takie rzeczy nie są nas w stanie zniechęcić, gdy można mieć idealną szansę na przyzwoity wynik końcowy (trasa bez jakichkolwiek zakrętów, praktycznie płaska, z jednym nawrotem). Co prawda miałem pewne obawy o własne siły - rano obudziłem się z lekkim przeziębieniem, które "na szczęście" wzmogło się dopiero w poniedziałek, więc ostatecznie nie przeszkadzało mi w biegu.

Moim celem było udowodnienie sobie, że będę w stanie ponownie pobiec 10 km w czasie poniżej 40 minut, szczególnie biorąc pod uwagę krytykę dotyczącą odpowiedniego pomiaru dystansu w niedawnym biegu w Gniewkowie (rozbieżności dochodzące 200 metrów to z jednej strony niewiele, jednak z drugiej pokonałem magiczną barierę o kilka sekund, więc taki brak w efekcie kwestionował moje osiągnięcie...)

Końcówka była bardziej samotna... (fot. Kacper Skubiszak)

Łącznie na starcie zameldowało się ok. 600 chętnych do przetestowania świeżej nawierzchni na nieoddanej drodze. Pierwsze kilometry nie szły po mojej myśli, sytuacji nie ułatwiał wiatr wiejący w twarz. Nie mogłem się odpowiednio rozkręcić, traciłem bezcenne sekundy. Walka z samym sobą trwała do półmetka, po którym udało mi się w końcu złapać idealny rytm. Nogi przebierały coraz szybciej, w końcu udawało się uzyskać tempo poniżej 4:00 min/km. Mijanie kolejnych biegaczy motywowało do dalszego wysiłku, do tego trasa okazała się wyjątkowa jeszcze z innego powodu - dzięki temu, że była niemalże idealnie prosta, udawało się utrzymywać kontakt wzrokowy z czołówką przez większość biegu, co również dodawało energii.

Po pokonaniu 9 km zegarek był dla mnie bezlitosny - pokonałem je w czasie 36m05s, więc mój cel mógł mi uciec dosłownie o kilka sekund. Wiedziałem, że jestem w stanie utrzymać tempo 4:00 min/km, jednak nie satysfakcjonował mnie wynik 39m59s ;-)

Tak wygląda człowiek walczący o każdą sekundę na ostatnim kilometrze biegu! (fot. gniezno24.com)

Przez ostatni kilometr hipnotycznie wpatrywałem się w bramę mety, nic więcej nie miało w tej chwili znaczenia. Nie wiedziałem, że mam w sobie jeszcze jakieś pokłady siły, jednak zmusiłem nogi do ostatniego wysiłku, ryzykując, że po prostu potknę się o własne stopy, tak bardzo byłem już zmęczony (biegiem, przeziębieniem, minionym maratonem i dyszką w Gniewkowie?). Postawiłem wszystko na jednej szali - i udało się! Zegar na finiszu pokazał, że bieg pokonałem w czasie brutto 39m40s!!! Ze szczęścia za późno wyłączyłem Garmina, więc musiałem niecierpliwie czekać na smsa z oficjalnymi wynikami. Gdy przyszły, efekt końcowy przerósł moje oczekiwania - od tej pory mogłem już chwalić się życiówką 39m30s!!! Dodatkową miłą informacją było zajęte miejsce open (22.) oraz w kategorii wiekowej (7.) - dla przypomnienia, stawka wyniosła ok. 600 zawodników :-)

Będzie życiówka! (fot. www.t-run.pl)

To był mój ostatni start w zawodach w tym roku, więc sezon zakończyłem bardzo mocnym uderzeniem. Do dwukrotnej poprawy najlepszych wyników w wiosennych półmaratonach i jesiennej życiówki w maratonie udało mi się dołożyć w listopadzie przebiegnięcie dwóch rekordowych dyszek, w których przekroczyłem magiczny i nieosiągalny dotąd próg 40 minut. Taki sezon już się raczej nie powtórzy, więc mogę czerpać zasłużoną radość i powoli przygotowywać się do kolejnego roku i nowych startów.

Biegacz przed "czterdziestką"... na 10 km ;-) (fot. Kacper Skubiszak)

Swoją drogą czuć, że szczyt formy utrzymałem przez maksymalny możliwy czas (upłynął miesiąc od Toruń Marathon do Biegu Drogi S5), gdyż ostatnie przebieżki ukazały spadającą kondycję. Jeszcze tydzień, może dwa, i czas na kilkanaście dni roztrenowania, na czym skorzystać powinny nie tylko moje nogi, ale i rodzina :-)

Medal udokumentowany na fragmencie wyjątkowej trasy

czwartek, 21 kwietnia 2016

5%, czyli kolejna magiczna bariera pokonana

Początek tego roku bardzo rozbudził moje oczekiwania co do biegowych wyników. Tym razem wyprawa do Poznania na rekordowy (wypełniony limit zapisanych: 13 000) okazała się dla mnie szczęśliwa.

W mieście tym startowałem chyba nawet częściej niż w rodzinnym Toruniu. Maratony, półmaratony, Maniacka Dziesiątka - zebrało się tego trochę przez kilka lat. Każdy start wiąże się ze wspomnieniami, nie zawsze miłymi (nie tylko życiówki ale też najgorszy wynik w historii startów maratońskich, zupełnie nieudany bieg na 10km), ale ostatnie dwa lata to pasmo sukcesów (zakończenie Korony Maratonów Polskich, życiówka w maratonie - nic to, że utrzymała się jedynie przez kilka tygodni...) i niezapomniane trasy biegowe.

Bojowo nastawiona ekipa z Torunia (fot. Rafał Lewandowski)

W minioną niedzielę wzięliśmy udział w 9. PKO Poznań Półmaraton. Był to drugi z zaplanowanych zawodów na tym dystansie, do którego szykowałem się od stycznia. Solidnie przepracowany okres 10 tygodni dał efekt w postaci życiówki podczas PZU Gdynia Półmaraton, po którym rozpocząłem przygotowania do majowego PZU Gdańsk Maraton (ostatnie 8 tygodni corocznego, sprawdzonego planu przygotowawczego), więc wyścig poznański miał specyficzny wymiar. Z jednej strony ożywiony dobrym wynikiem w Gdyni i zbliżeniem się do granicy 1h30m chciałem wykorzystać zbudowaną formę i przekroczyć kolejny kamień milowy, z drugiej natomiast przygotowania obecnie przeszły z akcentów szybkościowych na bardziej wytrzymałościowe, więc mogło zabraknąć mocy i prędkości na tym dystansie.


(fot. maratonczyk.pl)

Prognoza pogody nie pozostawiała złudzeń - miało padać od 6 rano aż do wczesnych godzin popołudniowych. I tak było, od chwili gdy minęliśmy Gniezno. Wycieraczki pracowały intensywnie nie dając zapominać o tym, że to będzie "mokry bieg" z kałużami w butach.

Rzeczywiście, kilka chwil przed startem nie było szans na jakiekolwiek przejaśnienia, więc żeby się niepotrzebnie nie wyziębić, uzbroiliśmy się w foliowe wdzianka, które miały nas chronić przynajmniej do czasu ruszenia w trasę. Okazało się jednak, że nie było tak źle - deszcz zacinał przez cały czas, jednak nie dawał się mocno we znaki, dodatkowo pomagała bezwietrzna pogoda. Tak więc warunki nie były tak niekorzystne, jak by się wydawało.

Za tą ślicznotką biegłem aż do końca :-)

Wirtualnego Partnera w zegarku ustawiłem na 1h29m, więc ambitnie postanowiłem powalczyć o złamanie psychologicznej bariery. Mój organizm nie zawiódł mnie i pokonywał kolejne kilometry z piekielną precyzją - nie pamiętam tak równego biegu w moim wykonaniu. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że jestem w stanie poprawić "gdyńską" życiówkę, kwestią otwartą pozostawał tylko wymiar progresu. 

Zdjęcie z cyklu "Gdzie jest Wally?"

Tym razem wszystko "zagrało" i nie miałem dość, jak podczas nadmorskiego półmaratonu, już po kilku kilometrach. Małym dyskomfortem było to, że na trzecim kilometrze dystans oficjalny "rozjechał się" w porównaniu ze wskazaniami Garmina (podobnie jak u innych, z którymi rozmawiałem) o ok. 300 metrów i taka właśnie rozbieżność utrzymała się do końca. Stosunkowo najgorzej czułem się na ostatniej, liczącej 3km, prostej, która psuła psychikę już podczas zeszłorocznego maratonu. Jednak tym razem głowa się nie poddała i udało mi się utrzymać tempo gwarantujące wymarzony wynik.



Na finiszu nie byłem w stanie tradycyjnie przyspieszyć, więc miałem świadomość, że dałem z siebie wszystko. Tym większa była moja radość, gdy metę minąłem w momencie, gdy na zegarku wyświetlił się czas 1h29m22s!!! Kolejna poprawa życiówki, ponownie o ok. 2 minuty!!!

Miłym połechtaniem ego było też zajęte miejsce - 529 lokata na 11346 uczestników, czyli zmieściłem się w 5% najlepszych biegaczy 9. PKO Poznań Półmaraton.

Są powody do zadowolenia!!! (fot. Rafał Lewandowski)

Nie było wiele czasu na świętowanie, bo już we wtorek ruszyłem na kolejny trening, z RT na 40-sekundowych odcinkach, dziś natomiast uprawiałem moje "ulubione" WT. Faktem jest, że czuję się po nich gorzej niż w pobiegowy poniedziałek ;-) Ale cóż, jeśli chcę powalczyć za miesiąc w Gdańsku, nie mogę spoczywać na laurach.

Widzę, że moja postawa coraz bardziej odbiega od tytułowego lenistwa, ale nie narzekam, póki efekty są pozytywne :-)

Oby więcej takich biegów z zadowolonymi minami po zakończeniu (fot. Rafał Lewandowski)

środa, 23 marca 2016

Kolejna życiówka w tym sezonie, plan minimum osiągnięty

Ostatni weekend był dla mnie zwieńczeniem pierwszego etapu planu treningowego. Część ta miała mnie przygotować do walki o złamanie czasu 1h30m w półmaratonie. Okazją do weryfikacji skuteczności przepracowanej zimy był start w Gdyni.

Skoro świt wybraliśmy się nad morze, gdzie czekały już na nas odebrane pakiety startowe (fajne plecaczki, na pewno się przydadzą). Mając odpowiedni zapas czasu mogliśmy spokojnie się przebrać w "stroje bojowe", rozruszać i przygotować do zawodów. Pogoda do biegania była dobra, chociaż siła wiatru i niska temperatura studziły nieco zapał. Najważniejsze, że nie padało...

Zakładaliśmy, że wraz z Piotrem i Michałem będziemy starali się trzymać "baloników" z wymalowanym czasem półtorej godziny. Paweł stwierdził, że wyruszy spokojniej od nas. Już pierwsze dwa kilometry skłoniły mnie do delikatnej weryfikacji celu - bieg w górę ul. Świętojańskiej dał przedsmak walki z dystansem i pofałdowaną drogą. I rzeczywiście tak było - niewiele czekało na nas równych odcinków, większość to podbiegi i zbiegi, zgodnie z przedstawionym wcześniej profilem trasy. Na papierze nie wyglądało to na tak męczącą przeprawę, z jaką w rzeczywistości trzeba było się uporać.

Niemalże w podskokach - po życiówkę! (fot. Datasport.pl)

Pacemakerzy ze swoją grupą uciekali, Piotr trzymał się ich dzielnie, ja sukcesywnie traciłem dystans. Wirtualny Partner na Garminie symulował jednak satysfakcjonujący mnie wynik, czyli poprawę dotychczasowej życiówki (1h33m). Gdyby udało mi się to zrealizować, wiosenny cel minimum byłby osiagnięty :-)

Mimo zmęczenia udawało mi się pokonywać kolejne kilometry, jednak nie czułem się optymalnie. Cieszyłem się jedynie, że w końcu doświadczenie wzięło górę i nie szarpałem się nerwowo, by tylko dogonić grupę biegnącą na wymarzone 1h30m. Gdybym to zrobił, zapewne skończyłbym z czasem dużo gorszym, a tak mogę się pochwalić nowym osobistym rekordem: 1h31m25s.


Wiem, że dałem z siebie wszystko w ten weekend, gdyż na ostatnich kilkuset metrach nie byłem w stanie przyspieszyć, co zawsze jest dla mnie pewnym wyznacznikiem włożonego w zawody wysiłku. Zazwyczaj udaje mi się znaleźć zapas sił na mocny finisz, jednak nie tym razem.
Osiągnięty rezultat w dość ciężkich warunkach daje pełnię satysfakcji. Jestem ciekawy, czy forma utrzyma się do kolejnego półmaratonu, który będę biegł za miesiąc w Poznaniu. Tam trasa powinna być łatwiejsza i szybsza, więc może pokuszę się o poprawę wyniku, ale nic na siłę, Tak naprawdę teraz skupiam się na drugiej części zimowo-wiosennych przygotowań.

Mamy złom na szyjach, możemy wracać!

Za 2 miesiące wracam nad morze, by wziąć udział w PZU Gdańsk Maraton - tym razem będzie to wyprawa rodzinna, więc nadarzy się okazja do pierwszego wyściskania córki po minięciu mety. Będzie to dla mnie na pewno solidna motywacja do szybkiego uporania się z dystansem, jednak mimo to wolę też przygotować się do tego fizycznie.

 10 zdyscyplinowanych tygodni...

W związku z tym przez najbliższy czas, aż do startu, będę realizował ostatnich 8 tygodni planu, który do tej pory nie zawiódł mnie podczas trenowania przed maratonami. Tak więc dopiero w drugiej połowie maja będę mógł skończyć z wydrukowanymi arkuszami z Excela - kolejny cykl przygotowań będzie dopiero rozpoczynał się pod koniec wakacji, nadejdzie więc czas na odpoczynek dla głowy (ale nie dla nóg... swoje trzeba i tak wybiegać, ale już bez takiej dyscypliny, jak do tej pory).

Tak więc czasu na lenistwo nie ma, na pierwszy ogień idą dziś podbiegi :-)

czwartek, 15 października 2015

Co to był za weekend!!!

Nieco ochłonąłem po emocjach, których doświadczyłem przez ostatnich kilka dni... Staram się pozbierać to, co udało mi się osiągnąć.

W piątek, jako ostatni akcent przed Poznań Maraton, wziąłem udział w trzeciej i ostatniej odsłonie cyklu "Twarde Piątki", czyli wieczornym bieganiu w Toruniu na dystansie 5km. Założenia były takie, że po dwóch występach zwieńczonych życiówkami (19m42s, następnie 19m34s), tym razem będzie to bieg treningowy, bez ryzykowania kontuzją przed niedzielnym występem. Jednak, jak to zazwyczaj u mnie bywa, wyszło bezkompromisowo. Ruszyłem ostro do przodu, starając się tym razem nieco inaczej rozłożyć tempo - zamiast szybszego pierwszego i ostatniego kilometra (kosztem szybkości w połowie dystansu), wszystkie okrążenia pokonałem z w miarę wyrównanym czasem. 

Tak w ciemnościach biegnie się po życiówkę! (fot. Toruń Marathon)

Miałem nadzieję, że sił wystarczy na pokonanie bariery 19m30s, i faktycznie, udało się. Niesiony chłodnym piątkowym powietrzem wpadłem na metę z czasem 19m20s!!! Oznacza to, że w ciągu dwóch tygodni poprawiłem się o ponad 20 sekund - dla mnie rewelacja, szczególnie że już pierwszy z osiągniętych rezultatów był blisko minutowym progresem w stosunku do poprzedniej życiówki!


Komplet medali i moje szczęśliwe buty na krótkie, szybkie biegi

Uzyskany czas pozwolił mi na spokojne utrzymanie się w top 20 klasyfikacji generalnej "Twardych Piątek", w której ostatecznie znalazłem się na 15. miejscu, na ponad 200 uczestników.

Takie wyniki pozytywnie odbiły się na mojej psychice przed niedzielnym maratonem. 

Wyruszyliśmy z Torunia przed 5 rano, żeby na miejscu zameldować się w okolicach godziny 7, co pozwoliło nam na spokojne dostanie się w okolice startu i przygotowanie się do biegu. Temperatura w okolicach 0 stopni nie przypominała w niczym poprzednich poznańskich startów, do tego zapowiadano ostry wiatr. Na szczęście było dużo przyjemniej - chłodu nie odczuwało się prawie wcale, wiatr też nie przeszkadzał na trasie - no może poza ostatnimi trzema kilometrami, ale wtedy przecież wszystko wydaje się przeszkodą ;-)

 Było chłodno, ale za to słonecznie

Wyruszyłem uzbrojony w opaskę z czasem 3h19m - co prawda nie liczyłem na nową życiówkę, ale początkowy bieg na taki wynik dawał mi większe szanse na ukończenie w okolicach 3h30m w przypadku osłabnięcia w końcówce. Okazało się, że sił wystarczyło na to, co mimo wszystko miałem skryte w marzeniach, czyli przekroczenie 3h25m - nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa po przebiegnięciu przez INEA Stadion, czyli na 37km. Mimo wszystko udało mi się utrzymać w miarę równe tempo, które wystarczyło na moją, a jakże, życiówkę: 3h22m36s!!!

 Nie było czasu na podziwianie stadionu "od środka"

Muszę przyznać, że byłem w szoku przez całą drogę powrotną do domu - naprawdę sądziłem, że nic lepszego niż wiosenny rekord już nie osiągnę, a tu taka niespodzianka! Okazuje się, że jednak tkwi we mnie jeszcze pewien potencjał :-)

Na pochwałę dla organizatorów zasługuje zmiana trasy - oczywiście rewolucji tu nie było, jednak niejako "odwrócenie" kierunku, przebiegnięcie przez stadion pod koniec dystansu zamiast początkowego fragmentu, dodatkowo wrażenie jednego wielkiego zbiegu przez pierwsze kilometry - to wszystko sprawia, że jest ona w obecnej postaci znacznie ciekawsza i przyjaźniejsza dla biegacza niż dotychczasowa.

 Ostry finisz w pogoni za cennymi sekundami

Poznański maraton jest dla mnie wyjątkowym biegiem. To tutaj miał miejsce mój drugi bieg na "królewskim dystansie", który udowodnił, że na takie zawody trzeba być przygotowanym. Miałem wówczas niedoleczoną kontuzję, co zemściło się na mnie okrutnie - druga połowa dystansu to była walka z samym sobą, więcej chodzenia niż biegania, do tego problemy żołądkowe (hasło "schabowe" do dziś wśród znajomych biegaczy budzi uśmiech na twarzy...). To nie mogło się dobrze skończyć i rzeczywiście tak było - wynik 4h07m nie oddaje nawet w połowie zmęczenia i zniechęcenia, jakie były mi dane.

Z drugiej strony w Poznaniu kończyłem zdobywanie Korony Maratonów Polskich, więc zeszłoroczne wrażenia były zgoła odmienne od wcześniejszych wspomnień.

No i występ w 2015 z kolejną życiówką, zbliżająca mnie do kolejnej bariery - może za rok wrócę tu, by pobiec w czasie krótszym niż 3h20m?

 Konsekwentnie realizowany plan treningowy przyniósł niespodziewanie dobry rezultat i wiarę we własne możliwości

Jest czwartek. Do dnia dzisiejszego odpuściłem sobie bieganie, pozostałem jedynie przy rowerze (droga do pracy) i ćwiczeniach w domu. Jednak należy skończyć to lenistwo i ruszyć w trasę. Za nieco ponad tydzień kolejny maraton, tym razem na miejscu, w Toruniu, więc nie będę już musiał wstawać przed świtem ;-) Biec będę w tempie konwersacyjnym, żeby ukończyć zawody ze znajomymi w czasie 3h45m - 4h00m.

 Lepiej tego ująć nie można - to może jeszcze życiówka na "dyszkę" za miesiąc?

Kolejny poważnym sprawdzianem w tym roku będzie listopadowy bieg w Gniewkowie, gdzie szybka trasa pozwala zweryfikować swój wynik na dystansie 10km.

Ten rok już jest dla mnie wyjątkowy, do tego (odpukać) bez żadnej kontuzji, co już samo w sobie jest istotnym osiągnięciem ;-)

poniedziałek, 5 października 2015

Szybkie akcenty końcówki planu treningowego

Rozpoczęło się ostateczne odliczanie do startu w pierwszym z jesiennych istotnych startów - Poznań Maraton. Ostatnie tygodnie w moim planie treningowym to istotny zwrot w stronę ćwiczeń szybkościowych (interwały, WT) w miejsce podbiegów czy dłuższych wybiegań.

Tak się złożyło, że idealnie w te proporcje wpisały się toruńskie imprezy z cyklu "Twarde Piątki" - 3 starty w kolejnych tygodniach, na tej samej trasie 5km, które odbywają się w piątkowe wieczory. Przy okazji ma to być promocja tutejszego maratonu, w którym także, dwa tygodnie po Poznaniu, wezmę udział.


Muszę przyznać, że jestem bardzo zaskoczony swoją dyspozycją w tych zawodach. Dotychczas odbyły się pierwsze dwa starty. W pierwszym z nich wziąłem udział niejako w ciemno - mało biegam na tak krótkich dystansach, życiówka nie była imponująca (20m34s), więc i nie oczekiwałem cudów. Okazało się, że adrenalina zadziałała. Zabrałem się na pierwszym kilometrze z grupą pościgową za czołówką, przez co pierwszą z pięciu pętli zakończyłem z czasem 3m52s - byłem w szoku, że mi się to udało, spodziewałem się, że zapłacę za to na końcu wyścigu. Na szczęście tak się nie stało, głównie dzięki temu, że celowo nieco zwolniłem utrzymując tempo średnio 4m07s / km, co dało mi dużo energii na ostatnich kilkuset metrach, na których udało mi się jeszcze wyprzedzić kilku zawodników. Na metę wpadłem z niewyobrażalną dla mnie nową życiówką: 19m42s!!!


Przed zawodami wynik w okolicach 21 minut brałbym w ciemno, zupełnie nie czułem się na siłach w szybkich, krótkich dystansach... Dodatkową, bardzo miłą niespodzianką było to, że w klasyfikacji generalnej uplasowałem się na 19. miejscu w gronie blisko 200 startujących! Przyjemna jest świadomość znalezienia się w 10% najszybszych biegaczy w zawodach :-)

Sama impreza bardzo przypadła mi do gustu, drobnymi niedogodnościami był jedynie szybko zapadający zmierzch i słabe oświetlenie trasy oraz fakt dublowania zawodników (trasa to 5 pętli po 1km), które rozpoczynało się już w okolicach 2km - biegnąc wąskimi chodnikami czasem trzeba było się nieźle nagimnastykować, żeby się z nikim (ani z niczym na poboczu) nie zderzyć...

Swoją radość studziłem tym, że większość szybkich zawodników nie wzięła udziału w imprezie, ładując akumulatory na znacznie bardziej prestiżowy bieg na 10km w Grudziądzu, który miał się odbyć kilkanaście godzin później. Dlatego też prawdziwym sprawdzianem możliwości miał być start tydzień później. Tym razem udział wzięli czołowi toruńscy zawodnicy, więc pogoń zapowiadała się na trudniejszą. Na domiar złego bolało mnie kolano (prawdopodobnie po testowaniu nowych butów, ale o tym w kolejnym wpisie), więc po nasmarowaniu go "przyjacielem biegacza" czyli maścią Bengay, ruszyłem w trasę.



Tym razem stwierdziłem, że szybkie tempo w okolicach 3m50s będę chciał utrzymać przez dwa pierwsze okrążenia, żeby potem nieznacznie zwolnić, kumulując energię na finisz. Wszystko udało się perfekcyjnie i nie dowierzałem wbiegając na metę przy liczniku wskazującym 19m34s!!! 

Dodatkowo, po sprawdzeniu oficjalnych wyników, okazało się, że ponownie zmieściłem się w "top 20", zajmując miejsce 18/222 :-)


Nie powiem, bardzo mnie to podbudowało i dało dodatkowego kopa w temacie kolejnego startu na "królewskim dystansie". Do tej pory, po osiągnięciu w Łodzi życiówki 3h25m moja motywacja do łamania kolejnego rekordu stopniała - znam swoje możliwości i kolejna poprawa wyniku nie wydaje mi się realna. Jeśli jednak mój organizm tak miło mnie zaskoczył podczas "Twardych Piątków", to może szykuje też dla mnie niespodziankę w Poznaniu? Podchodzę do tego spokojnie, jednak wystartuję z zamiarem uzyskania wyniku 3h23m. Gdyby się udało, będę przeszczęśliwy, w przeciwnym wypadku też nie będę miał sobie nic do zarzucenia - swoje już zrobiłem na wiosnę i nie muszę nic sobie udowadniać.



 Ostatni start w ramach "Twardych Piątków" powinienem potraktować treningowo, wszak odbędzie się on niecałe dwa dni przez maratonem. Taki mam zamiar, ale zobaczymy jak to wyjdzie w praktyce, czy znowu adrenalina mnie nie poniesie. Muszę tylko pamiętać o zabraniu ze sobą czołówki ;-)

sobota, 25 kwietnia 2015

Jeśli wynik z Berlina był spełnieniem marzeń, to co mam powiedzieć o rezultacie w Łodzi?

Tytuł dziś nieco przydługi, ale krócej nie da się wyrazić emocji, które do teraz jeszcze we mnie pulsują - jak łatwo się domyślić, są one jak najbardziej pozytywne...

Kilka dni temu miał miejsce start, do którego przygotowywałem się aktywnie od stycznia. Plan treningowy zrealizowałem sumiennie, przebyte sprawdziany w postaci zawodów na 15km oraz półmaratonu okazały się pełnym sukcesem (życiówki na każdym z tych dystansów), to wszystko powinno dawać uspokojenie przed DOZ Łódź Maraton z PZU, na którym chciałem choć trochę poprawić jak dla mnie kosmiczną życiówkę wywalczoną w Berlinie (3h30m).

Okolice 10. km, po minięciu grupy biegnącej na 3h30m

Miał być spokój, ale oczywiście w przypadku maratonu nie można sobie na niego pozwolić. Nawet najlepsze przygotowanie nie gwarantuje sukcesu - wiele rzeczy może ostatecznie pogrzebać starania (pogoda, dyspozycja dnia, trasa czy też zły posiłek przed startem etc.). Tym razem moje zaniepokojenie obudziło się w punkcie z depozytami. Okazało się, że jako jeden z niewielu zdecydowałem się na występ "na krótko" - zdecydowana większość biegaczy miała przynajmniej bluzy z długimi rękawami. Nic to, pomyślałem, będzie cieplej...


Nie było! Od początku temperatura oscylowała w okolicy 2-3 stopni, momentami pojawiał się nawet śnieg! Było mi zimno, szczególnie gdy silny wiatr wiejący "w pysk" pojawił się na 30. km. 

Wszystko to jednak motywowało jedynie, żeby szybciej skończyć zmagania z "królewskim dystansem", i wcale nie chodzi mi tutaj o przedwczesne zejście z trasy :-) 

Metoda Marco, którą ponownie zastosowałem, zakładała przy planie na 3h25m tempo:
- 5:00 min/km przez pierwsze 3 km,
- 4:56 min/km od 4. do 14. km,
- 4:51 min/km od 15. do 28 km,
- 4:47 min/km od 29 km do końca.


Oczywiście w głębi duszy nie sądziłem, że uda mi się go zrealizować, jednak chciałem na początku wypracować sobie taką przewagę czasową, żeby mimo późniejszego ewentualnego "spuchnięcia" wyszarpać wynik w granicach 3h28m, który brałbym "w ciemno", gdyby ktoś mi go zagwarantował przed startem.


I później tylko bym tego żałował... Do 30. km biegło się cudownie lekko, bez żadnej zadyszki czy zmęczenia organizmu. Mityczna ściana się nie pojawiła, jednak wspomniany wcześniej wiatr dawał się we znaki. Do tego sama trasa nie była dla mnie wsparciem. Na ostatnim, ok. 10 km odcinku okazało się, że praktycznie będziemy biegli kilka razy obok Atlas Areny, z umiejscowioną we wnętrzu metą, do której każdy z nas zmierzał. Psychicznie potrafiło podłamać to, że niektórzy już tam wbiegają i mogą zacząć odpoczywać, a mnie czeka jeszcze istotny dystans do pokonania.

Mimo to nadal udawało mi się utrzymywać założone tempo, z niewielką stratą 3-4 sekund na kilometrze. Nie było to problemem, bo i tak nie sądziłem, że tak dobrze będzie mi się biegło. Pewien kryzys dopadł mnie po kolejnym ataku wiatru, gdy byłem już porządnie schłodzony. Na 39. km pojawiły się pierwsze sygnały z nóg, które nieśmiało prosiły o chociażby kilkanaście sekund marszu. Potem, gdy je zignorowałem, zaczęły bardziej domagać się odpoczynku, jednak na szczęście zaczęło procentować doświadczenie z poprzednich dziesięciu maratonów.

Zaczyna się walka z samym sobą

Głowa się nie poddała i ostatkami sił pokonywałem 3 końcowe kilometry. Tempo nie miało wówczas dla mnie znaczenia, i tak wydawało mi się, że niemal truchtam w miejscu. Jak się okazało, nie było tak źle, bo średni wynik tego ostatniego odcinka to 5:00 min/km czyli łącznie straciłem na nim kilkadziesiąt sekund do zakładanego, niewyobrażalnego dla mnie celu wynikającego z opaski, którą sobie przygotowałem.

Przed wpadnięciem na metę

Wymarzony skręt do Atlas Areny, zbieg do środka, oślepiające światła w mroku hali i nie wierzę w to co widzę na zegarku:

3h25m42s!!!

Mijając metę udało mi się jeszcze wykrzesać siły na wyskok radości - takiego rezultatu się nie spodziewałem, chciałem przecież "jedynie" ścigać uzyskane pół roku temu 3h30m!

Tak wygląda zadowolony maratończyk...

Do chwili obecnej trzęsą mi się nogi na myśl, że udało mi się osiągnąć takie coś - wiem, że dla wielu ten wynik to nic specjalnego, jednak dla mnie to przekroczenie granicy niemożliwości... Najważniejsze, że zdjąłem klątwę, jaka wisiała nade mną w przypadku tego maratonu od kilku lat (nie wystartowałem w nim z powodu kontuzji, której nabawiłem się kilka tygodni przed biegiem).

Na lenistwo po tym osobistym triumfie nie mogę sobie pozwolić - już w środę wróciłem do lekkiego truchtu na dystansie 12km, traktując go raczej jako "przegląd organizmu" niż trening. Okazało się, że mimo lekko zesztywniałych nóg i stawów jestem w stanie utrzymać równe tempo bez zadyszki. 

Dlatego też spokojnie mogę myśleć o kolejnym starcie, który już za niecałe 2 tygodnie. Tym razem pobiegnę w Prague Marathon, gdzie absolutnie nie będę walczył o dobry wynik. Ma to być dla mnie nagroda za dotychczasowy wysiłek i rezultat w Łodzi, dlatego też planuję spokojny bieg na ok. 4h00m - nikomu, a co najważniejsze, nawet sobie, nie muszę już nic udowadniać...

poniedziałek, 6 października 2014

Berlin zdobyty, dotychczasowa życiówka zmiażdżona!

Już po tytule wiadomo, że podróż do naszych zachodnich sąsiadów była dla mnie bardzo udana. Ale po kolei...

Wyjazd z domu w piątek skoro świt, przybycie do Berlina przed południem i od razu kurs na stare lotnisko Tempelhof w celu odebrania pakietu startowego. Chociaż słowo "pakiet" dla osób przyzwyczajonych do biegów w polskich warunkach to zbyt wiele powiedziane. Po weryfikacji otrzymałem:
- numer startowy,
- chip (za który była pobierana dodatkowa opłata przy rejestracji),
- agrafki (jeśli zebrało się je z pudełka na blacie),
- opaskę na nadgarstek, z którą nie mogłem rozstawać się aż do końca biegu,
- worek do depozytu (wraz z ulotkami i próbką żelu).

Dobro materialne dodatkowo płatne ;-)

I to wszystko. Narzekający na to, że organizatorzy tegorocznego Maratonu Warszawskiego zapewnili uczestnikom jedynie koszulki bawełniane, mieliby używanie. Jeśli ktoś życzył sobie coś z oficjalnej, limitowanej serii Adidasa, proszę bardzo: koszulka techniczna 36EUR, finisher 30EUR, zapinana bluza 60EUR. Miejsca dla chętnych do zakupów było sporo - można było spokojnie wybierać w kolorach i wariantach, przymierzać, kasy czekały na końcu hali.



A propos miejsca - towarzyszące imprezie expo było po prostu przepotężne. Liczba stoisk niezliczona, zajmująca wewnętrzną i zewnętrzną część lotniska, naprawdę niewiele brakowało, żeby się zgubić lub przypadkowo rozstać z osobą towarzyszącą. Naprawdę byłem przytłoczony ilością wystawców i asortymentów możliwych do nabycia.

Wraz z falą ludzi wypływam z lotniska (przy wyjściu skusiłem się jeszcze na okazjonalny pokal na piwo) i ruszam w stronę mieszkania, które wynająłem na czas pobytu w Berlinie. Oczywiście korzystam z rozbudowanej sieci linii metra, samochód stał na parkingu aż do czasu powrotu do domu. Widok na Alexanderplatz zapierający dech w piersiach, zarówno w dzień, jak i w nocy. Do tego wszechobecni rowerzyści i całe miasto praktycznie tętniące życiem przez całą dobę.

Berlin nocą widziany z wynajętego mieszkania

W sobotę decyduję się na poranny, ostatni przed maratonem trening. Planowo miało to być 5-6km przebieżki z kilkoma interwałami, jednak nie mogłem oprzeć się pokusie i ruszyłem truchtem w stronę Bramy Brandenburskiej. Tym samym sprawdziłem legendarny ostatni odcinek trasy i w spokoju ruszyłem do domu na zasłużone śniadanie. Ostatecznie trening (w towarzystwie wielu innych uczestników niedzielnego biegu) wyniósł 9km.

Podczas popołudniowego spaceru w tej samej okolicy, gdy zauważyłem ostatnie przygotowania przed startem rolkarzy, pojawił się pierwszy raz przyjemny stres związany ze zbliżającym się niedzielnym biegiem. Cel miałem jasny - 3:30, jednak nie byłem przekonany, czy plan treningowy spełnił swoje zadanie, i w związku z tym nogi (i głowa) są przygotowane o pobicie życiówki o ponad 10 minut. Kołatały się wątpliwości spowodowane tym, że w ciągu 8 dotychczasowych maratonów swój najlepszy czas udało mi się poprawić jedynie o 6 minut (od 3:47 w debiucie do 3:41 w tegorocznym Cracovia Maraton). Ech, postawiłem przed sobą poważne zadanie...

Chwila na rozmyślania na dachu Bundestagu

Z niedzielnego poranka niewiele pamiętam - szybkie, lekkie śniadanie, ubranie się we wcześniej przygotowany strój, spakowanie worka na depozyt, przejazd metrem, dołączenie do gęstniejącego tłumu biegaczy... Potem podążanie do strefy startowej i próba ogarnięcia wzrokiem niesamowitego tłumu - a więc to tak wygląda maraton z 40 tysiącami uczestników!

Którędy na start tego "maratonu na 42,2 km"?

Ostatnie minuty przed startem, zamknięcie oczu i próba skupienia przez kilkanaście sekund. W ostatniej chwili spostrzegłem się, że mój Garmin przeszedł w tryb czuwania, przez co zgubiłem połączenie z satelitami - parszywe uzależnienie od technologii wzbudziło tylko niepotrzebny stres. Ponowne włączenie urządzenia, śledzenie paska postępu łączenia z GPS. W końcu, po nienaturalnie długich 2-3 minutach połączenie zostało przywrócone - uff...

Ja tu jeszcze wrócę... za kilka godzin ;-)

Obawiałem się, że w takim tłumie pierwsze kilometry będą istną katorgą i nie uda mi się odpowiednio rozpędzić. Nic bardziej mylnego, już po kilkudziesięciu metrach miałem odpowiednią ilość miejsca wokół siebie i pełen komfort biegu.

Teraz czas na pilnowanie tempa. Na ten bieg zastosowałem negative split, jednak bardziej spłaszczony, czyli zgodny z metodą Marco. Wg niego powinienem przez pierwsze 3km utrzymać 5:08 min/km, by potem przyspieszać stopniowo, do: 5:03 min/km, 4:59 min/km, a na ostatnie kilkanaście kilometrów zaplanowano 4:54 min/km. Biegło się naprawdę swobodnie, w nogach czułem świeżość i pewność, optymalny rytm złapałem w okolicach 15 km. Wiedziałem, że jest dobrze, i o ile nie stanie się nic niezapowiedzianego, to cel jest do osiągnięcia! Lekki dreszcz ekscytacji połączony ze wspaniałym dopingiem kibiców (coś niesamowitego, przez niemal cały dystans nie było chwili, żeby biegacze pozbawieni byli wsparcia osób "zza barierek") dodawały skrzydeł - naprawdę musiałem się powstrzymywać przed mimowolnym przyspieszaniem, żeby sił starczyło do końca. Pomagał też widok polskich flag w niektórych miejscach i dodające sił okrzyki rodaków - jak widać, charakterystyczny orzeł na koszulce był zauważalny ;-)

 Ostatnie metry w drodze po życiówkę...

... i po upragnione 3:30!

Po 35 kilometrach, gdy nie pojawiła się żadna "ściana" wiedziałem, że życiówka będzie pokonana, kwestią otwartą pozostawało to, jaki czas osiągnę, czy nie osłabnę na końcu na tyle, że ukończę z rezultatem 3:35 lub 3:38... 40 kilometr, spojrzenie na zegarek i niemal podskoczyłem z radości - jeśli utrzymam swoje tempo, będzie 3:30! Na przyspieszenie nie mogłem się już zdobyć, nawet Brama Brandenburska nie miała tej siły przyciągania, jednak jej widok dziwnie uspokajał. Tuż przed przebiegnięciem pod nią wyciągam kciuki i uśmiecham się do fotografa (na szczęście odnalazłem w internecie to zdjęcie!) i wiem, że nikt ani nic nie pozbawi mnie na ostatnich metrach mojego wymarzonego czasu 3 godzin i 30 minut w maratonie!

Dowód, że tam byłem ;-) (jeszcze ze znakiem wodnym...)

Tak też się stało, ostateczny czas to 3:30:50 i to do niego będę teraz porównywać moje kolejne starty!

W strefie biegacza chwila na złapanie oddechu, prysznic, przebranie się w świeże rzeczy i można już sobie pozwolić na bezalkoholowe piwo od organizatora - już dawno nic tak mi nie smakowało! Ostatnią nagrodą, jaką sobie pozostawiłem po maratonie to zakup koszulki - finishera :-)

To co, że bezalkoholowe, smakuje świetnie z taką zagryzką!

Teraz, po kilku dniach, gdy pierwszy entuzjazm opadł i nabrałem większej pewności co do moich możliwości biegowych, czuję, że gdybym postawił sobie wówczas np. cel 3:27, byłbym w stanie to zrobić. Wiem, że byłem bardzo dobrze przygotowany i nie mogę już twierdzić, że plany treningowe nie są dla mnie. Doceniam każde słowo przekleństwa po męczących treningach, gdy 300km miesięcznie w nogach odbierało radość z biegania, wiem, że było to konieczne.

Na lenistwo nie mogę sobie pozwolić, za kilka dni start w Poznań Maraton (dla mnie to będzie jubileuszowy, dziesiąty start na "królewskim dystansie) i tym samym zdobycie Korony Maratonów Polskich. Do tej pory zakładałem, że będzie to "bieg przyjaźni" z Michałem i Waldkiem, z planowanym przybyciem na metę po 4 godzinach, jednak po Berlinie pojawiła się pokusa. Czułem, że jestem "w gazie", jeśli udałoby mi się zregenerować chciałem ponownie zaatakować magiczne 3:30, a może jeszcze urwać z minutkę...

Odpoczynku przed Poznań Maraton wiele nie zostało

Jednak wygrał zdrowy rozsądek, wspierany naturą. Podczas pierwszego treningu po rekordowym maratonie, w trakcie podbiegów, naciągnąłem sobie jakiś mięsień w biodrze i do końca tygodnia odpuściłem sobie przebieżki, skupiając się jedynie na wzmacnianiu ćwiczeniami w domu. W związku z tym spadek formy jest nieunikniony, mogę skupić się na spokojnym przebiegnięciu trasy w Poznaniu, bez gdybania i atakowania życiówki. 

W sumie dobrze, że ten mini uraz dopadł mnie teraz, nie dwa tygodnie temu, gdyż czekałaby mnie niepotrzebna nerwówka przed wyjazdem do Niemiec.

A sam Maraton Berliński? To wręcz wymarzona okazja na debiut w zagranicznych biegach - perfekcyjna organizacja, niesamowity entuzjazm kibiców, szybka, ocieniona trasa i uczucie, że bierze się udział w historycznym wydarzeniu (w tym roku ponownie pobity rekord świata i zejście poniżej granicy 2:03!). A że na każdym kroku widać kwitnący biznes i wyciąganie ręki po dodatkowe EUR - no cóż, tanio nie jest, nie ma co się oszukiwać...



Złapałem bakcyla, teraz przynajmniej raz w roku, o ile siły i finanse pozwolą, będę starał się biec w zagranicznym maratonie. Przyszłoroczna Praga już opłacona, ale marzy się start ponownie w Berlinie - kto wie? A może Londyn, kolejny z "wielkich"?

Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy nieskutecznie atakowałem 3:40, zacząłem tłumić swoje marzenia o zbliżeniu się do magii "dwoch trójek z przodu". Jak widać, niepotrzebnie... 

Leniwy Biegacz mówi teraz sam do siebie: "Do roboty! Dasz radę!"