Pokazywanie postów oznaczonych etykietą buty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą buty. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 czerwca 2016

Mój ulubiony producent butów biegowych

Nie Asics, nie Adidas czy inna Puma okazuje się "moją" marką butów biegowych, przynajmniej jeśli chodzi o zastosowanie treningowe. W przypadku startów na dystansach powyżej 15km od kilku lat jestem wierny Mizuno Wave Inspire ("dziewiątka" dopiero rok temu przeszła w stan uśpienia, by ustąpić miejsca "dziesiątce"), jednak do całorocznego "klepania" kilometrów niemal od początku mojej przygody z bieganiem jest firmy Joma.

Po pierwszym etapie, gdy biegałem w zwykłych trampkach i zacząłem rozglądać się za "tanimi dobrymi" butami do biegania znajomy polecił mi właśnie tego producenta.

Mimo 1500 km na liczniku Joma Fast od zewnętrznej strony stopy wygląda zadziwiająco dobrze

Obecnie nie pamiętam na jaki model się zdecydowałem, jednak nie zapłaciłem więcej niż 130 zł, co już wtedy było przynajmniej połową tego, co musiałbym wydać na najniższe modele obuwia innej marki. Po kilkunastu miesiącach treningów byłem zauroczony wytrzymałością podeszwy i amortyzacji. Siatka i materiał zaczynały się przecierać, jednak spód wyglądał niemal jak nowy, utrzymując swoje właściwości.

Potem przyszła pora na spróbowanie klasyki - dwie pary Asics (jedne z niższych modeli) towarzyszyły mi na treningach i zawodach, jednak później stwierdziłem, że warto rozróżnić dwa cele, które mają spełniać buty. Od tej pory na wyścigi zabieram wspomniane wyżej Mizuno, które jednak żal byłoby wykorzystywać na codzienne bieganie - są po prostu zbyt delikatne na orkę i te 200-300 km miesięcznie w różnych warunkach.

Od wewnętrznej części dużo gorzej - dzięki tej "wentylacji" miałem darmowy peeling pięt ;-)

Do tej ciężkiej pracy zatrudniałem kolejne modele Joma. Najpierw był Shark - ciężki, masywny i wolny but dla pronatorów ważących ponad 85 kg. Był to idealny wybór dla mnie (70-72 kg), gdyż mniejsza masa od zakładanej istotnie wydłużyła czas eksploatacji obuwia. "Sharki" zadeptałem ostatecznie po ok. 2000 km, co w odniesieniu do ceny poniżej 150 zł (za parę, nie za sztukę...) było rewelacyjnym wynikiem. 

Rok temu zakupiłem (także w atrakcyjnej cenie poniżej 200 zł) Joma Fast - firma zerwała z dość konserwatywnym doborem kolorów i po raz pierwszy miałem buty w rażącej pomarańczowej barwie z równie rzucającymi się w oczy dodatkami. Przebiegłem w nich treningi na łącznym dystansie ok. 1500 km i w zeszłym tygodniu na leśnej trasie poczułem w lewym bucie nieco więcej piasku niż zazwyczaj - okazało się, że wewnętrzny bok się poddał i materiał oderwał się od podeszwy na długości 5 cm.

Widziałem podeszwy w gorszym stanie, te jeszcze trzymały amortyzację

Nie było to jakoś szczególnie zaskakujące biorąc pod uwagę pokonane w nich kilometry, zdziwił mnie jedynie element, który zakończył karierę Joma Fast - zazwyczaj były to zewnętrzne części buta, szczególnie w zgięciu stopy. Przejrzałem różne strony w poszukiwaniu przyczyn i tutaj ukazała się największa wada tej firmy: praktycznie nie istnieje ona w internecie. Oficjalna witryna opisuje różne modele tak zdawkowo, jak tylko się da (w stylu "buty do biegania"), jakby różniły się jedynie kolorami. Do tego jedyne miarodajne zasoby z innych portali są w języku hiszpańskim. Z pomocą translatora doszedłem do wniosku, że zakupione buty były dla biegaczy neutralnych, a nie (jak wskazywało moje wcześniejsze źródło) dla pronatorów.

Na dole nowy, pachnący świeżością, model, Joma Carrera 

Dzięki tej informacji przekonałem się, że wina leżała bardziej w złym doborze, nie słabej jakości produktu. W związku z tym zacząłem szukać nowego obuwia treningowego wśród oferty Joma. Wybór nie był wielki - do mojego typu biegacza pasuje aktualnie chyba tylko Joma Carrera (podobnie jak niegdyś Joma Shark - przeznaczone dla cięższych biegaczy, powyżej 85 kg).

Jako że w polskich sklepach opisywana marka nie posiada oficjalnego kanału dystrybucji, musiałem szukać wśród ofert na Allegro. Jeden sprzedawca posiadał je w cenie 199zł, więc nie zastanawiałem się długo. Już po dwóch dniach mogłem wcisnąć na nogi nowe nabytki i ruszyć "na spacer".

Musiałem uwiecznić czystą podeszwę :-) To se ne vrati!

Pierwsze wrażenie, tuż po uczuciu wielkiej wygody (chodzi się w nich niczym w domowych kapciach), można wyrazić pytaniem "Czy takie >>kopyto<< zda egzamin podczas biegania?" Buty o jeszcze bardziej żywym ubarwieniu wydają się bardzo masywne, szczególnie w części amortyzującej pięty, i niezdatne do sensownego treningu. Jako że na ten dzień zaplanowałem interwały, był to idealny sprawdzian na to, czy nie wybiję zębów starając się przyspieszyć.

Wszelkie moje obawy okazały się niesłuszne. Buty nie dość, że idealnie trzymają się stopy, fajnie się przetaczają, mają dobre przyspieszenie. Wystarczy powiedzieć, że zamiast truchtu wyszedł mi trening BC2, a same odcinki interwałów pokonywałem w tempie 5-10 s/km szybszym niż dotychczas, w Joma Fast. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że część tego efektu to zasługa skoku dodatkowych endorfin z powodu "nowego gadżetu", jednak na pewno nie można stwierdzić, że w tych butach nie da się biec szybko. Oczywiście nie są to startówki na 5-10 km (do tego mam Joma Marathon, które paradoksalnie nie nadają się zupełnie na królewski dystans), ale na treningach można z nich wycisnąć dużo.

Czyż nie jest to piękny widok?!?

Innym sprawdzianem było niedzielne wybieganie na dystansie powyżej 20 km, w zróżnicowanym terenie (leśny trakt, kamieniste drogi, lekkie podbiegi, asfalt) i dopiero wtedy ukazały się najważniejsze cechy Joma Carrera.

Przede wszystkim, nie ma dla nich złego podłoża. Mniejsze czy większe kamienie, piasek, w którym można się zakopać, leśne ścieżki - to wszystko jest idealnie neutralizowane przez ten swoisty "walec" na nogach. Udawało się utrzymywać sensowne tempo, jednak po ok. 15 km zaczęła uwydatniać się waga obuwia. Nie oszukujmy się, do lekkich nie należy, co dawało się odczuwać, szczególnie na podbiegach. Dynamika spadała, ale po rozpędzeniu udawało się utrzymywać dobrą prędkość. Poza tym przyczepność jest rewelacyjna - nagłe zmiany kierunku biegu to teraz czysta przyjemność.

Zauważalny inny profil podeszwy, jednak mimo to Carrera też jest "fast"

Muszę to uczciwie przyznać. Firma Joma na swoje 50-lecie stworzyła but uszyty idealnie na moje potrzeby treningowe. Należy nadmienić też konstrukcję przodu butów. Zauważyłem tendencję do zwężania tych partii przez producentów, aby nadać im bardziej dynamiczny kształt, co zupełnie nie pasuje do moich stóp. Muszę mieć obuwie dość szerokie, i tu Joma Carrera jest świetnie skonstruowana. Dodatkowo nie odczuwam dyskomfortu w okolicy kostek, gdzie zazwyczaj wycięcia są niewystarczające i boleśnie ocierające nogę. Wkładka jest odpowiednio elastyczna, aby uniknąć nieprzyjemnego "wyrabiania" przez pierwsze 100-200 km biegania.

Jeśli szukacie solidnego, taniego obuwia do treningów biegowych, powinniście rozejrzeć się za produktami opisywanej marki. Problemem może być dobranie odpowiedniego modelu, bo naprawdę ciężko znaleźć rzetelne opisy (mi z pomocą przyszła strona http://www.runnea.com/zapatillas-running/modelos/joma/). Wg mnie w kategorii cena / jakość Joma jest bezkonkurencyjna!

Wszystkiego najlepszego, oby tak dalej!


P.S. To nie jest w żaden sposób artykuł sponsorowany, jedynie odczucia związane z marką, która służy mi od kilku lat. Chciałem wskazać, że za solidne buty nie trzeba płacić 300 zł i więcej.

piątek, 20 maja 2016

W życiu potrzebny jest luz - dotyczy to także sznurowadeł...

Zeszłotygodniowy pobyt nad morzem należy uznać za udany. Wbrew wszelkim prognozom pogoda dopisała i sobotni dzień, poprzedzający 2. PZU Gdańsk Maraton spędziliśmy na rodzinnym spacerze, podczas którego nastąpił pierwszy kontakt Młodej z dużą ilością piasku i jeszcze większą ilością wody :-)

Sobotni relaks

Po południu rozpoczęliśmy przygotowania do niedzielnego startu. Spokojnie udaliśmy się do hali Amber Expo, przy okazji znalazłem odpowiednie miejsce do parkowania, aby uniknąć zakorkowanych ulic w drodze powrotnej z maratonu do wynajmowanego mieszkania. Dużym zaskoczeniem był "rozmach", z jakim zorganizowano targi sportowe towarzyszące weekendowemu wydarzeniu. Cudzysłów jak najbardziej zamierzony - naliczyłem łącznie mniej niż 10 budek z wystawcami, z czego może 2-3 posiadały jakikolwiek asortyment sportowy, więc poszukiwanie nowych butów treningowych musiałem odłożyć, bo jedynie stoisko Decathlonu miało w ofercie jakiekolwiek obuwie... Smutny to był widok...

Taki numer... (fot. Aneta Janczarska)

Pakiet odebrany szybko i sprawnie, koszulka okazała się tak samo udana, jak to było prezentowane przez organizatora - jest ona chyba najładniejsza w kolekcji, którą uzbierałem przez kilka lat biegania w imprezach masowych.


Wieczór to rodzinne "pasta party" w zaciszu mieszkania i wybór odzieży na start. Oczywiście największy problem miałem z wytypowaniem odpowiedniej koszulki, i jak zwykle, nieoceniona okazała się małżonka, która zdecydowanym wskazaniem "ta!" ucięła wszelkie wątpliwości ;-)

Niedzielny poranek tuż przed moim jubileuszowym, piętnastym maratonem, był dość spokojny - moim głównym planem na wiosnę były życiówki w półmaratonie, "królewski dystans" pozostawiłem sobie niejako na deser. Jednak nie byłbym sobą, gdybym miał biec tak po prostu, bez jakichkolwiek wytycznych, zatem ambitnie ustawiłem sobie wirtualnego partnera na czas 3h17m, czyli wynik o 2 minuty lepszy od dotychczasowej życiówki :-)

Powoli do przodu... (fot. Henryk Witt)

Przez pierwszych 30 km biegłem bez żadnego napięcia, ze spokojem pochłaniałem dystans, robiąc "swoje", utrzymując tempo w okolicach 4:37 min/km, co dawałoby wynik lepszy od założeń. Niestety okazało się, że to nie był ten dzień. Nie mam zamiaru zrzucać winy na cokolwiek, po prostu głowa przestała nadawać pozytywne sygnały do nóg i ostatnie 10 km okazało się straszną męczarnią. Skumulowało się kilka rzeczy, których nie powinienem ignorować:

- możliwe przetrenowanie - przez półmaratońskie ambicje i chęć kontynuowania planu treningowego aż do maratonu miałem 18 tygodni planu treningowego (10 tygodni przygotowań do półmaratonów, kolejne 8 do maratonu);

- przejście z negative split na równe tempo przez cały dystans - stwierdziłem, że przy średnim tempie 4:40 min/km NS byłby zabójczy (zbyt szybkie ostatnie 14 km), jednak moje nogi chyba przyzwyczaiły się do wcześniejszej taktyki i początek był dla nich za mocny;

- szkolny błąd popełniony przed startem (którego nigdy wcześniej nie popełniłem!) - za mocno związane sznurowadła! Po 10 km stopy zaczęły lekko puchnąć i wówczas zrozumiałem, co zrobiłem źle. Pierwsza korekta wiązania na 15. km, druga 7 km później niewiele dały, szkoda została wyrządzona i do końca biegu (oraz przez kolejne dni) czułem pulsujący ból w miejscu otarć. Nie wspominając o wybiciu z rytmu na tych przymusowych postojach.

Moje pierwsze zdjęcie "w locie" (fot. Agnieszka Soboń)

Po 35 km wiedziałem, że życiówki nie będzie i siły mnie opuściły. Co kilkaset metrów przestawałem biegać, zmagając się ze zniechęceniem, jednak mimo wszystko parłem do mety. 

 Zmęczony, ale szczęśliwy - piętnasty maraton ukończony! (fot. Agata Masiulaniec)

W tej całej sytuacji najbardziej zaskakujący jest czas, z jakim ukończyłem bieg. 3h24m13s to mój trzeci historyczny wynik, jedynie o niecałe 5 minut gorszy od życiówki, więc w żaden sposób nie mogę uznać tego startu za porażkę. Solidnie przepracowana pierwsza część sezonu i dobre wyniki na dystansach o połowę krótszych dały podstawę do szybkiego biegu mimo przeciwności i przemęczenia. 
Cała dramaturgia jak na dłoni...


Dobrze gonić króliczka, nie można zawsze go łapać. Dajmy sobie trochę luzu - naszym sznurowadłom też! ;-)


czwartek, 18 lutego 2016

Lutowy falstart biegowy

Taki początek sezonu biegowego na długo pozostanie w mojej głowie. I daje do myślenia...

W miniony weekend odbyły się zawody, które dla wielu biegaczy są początkiem całorocznych zmagań na trasach biegowych. Mowa oczywiście o Zimowym Biegu Trzech Jezior w Trzemesznie - Gołąbkach. Tym razem była to już XIV edycja, a dla mnie drugi występ w tym miejscu. 

Rok temu był to świetny sprawdzian postępu budowania formy przed późniejszymi biegami z postawionymi sobie "życiówkami" do pobicia. Teraz wszystko poszło nie tak, jak powinno. Od kilku dni walczyłem z przeziębieniem, które skutecznie wykluczyło mnie z kilku treningów. Wydawało mi się, że odpoczynek od biegania sprawi, że mimo wszystko zregeneruję siły i dam radę wytrzymać tempo w okolicach 4:30 min/km, co było naszym wspólnym założeniem z Michałem.

Pierwsze kilometry nie zapowiadały katastrofy...

Do 5-6 km byłem w stanie dotrzymywać mu kroku, mimo że nie czułem się optymalnie. Potem coś pękło i odcięło mnie od świata. Zabrakło nawet siły na krzyknięcie "leć swoje, ja nie dam rady...", po prostu momentalnie poczułem, jakby moje nogi były z waty. Zacząłem istotnie zwalniać, dawałem się wyprzedzać kolejnym osobom, naiwnie licząc, że to chwilowa "zadyszka" i zaraz się odbuduję. 

Nic bardziej mylnego. Po pewnym czasie nie byłem w stanie przebiec równym, wolnym tempem nawet 400-500 metrów. Po każdym takim odcinku następował minutowy marsz. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski zrezygnowania z udziału w zawodach. Ostatkami rozsądku motywowałem się do ruszania, żeby utrzymać temperaturę ciała i nie nabawić się zapalenia płuc.

Tak wygląda facet po przejściach... ;-)

Do tego zupełnie zapomniałem o specyfice trasy w Trzemesznie i zaufałem organizatorom zapewniającym, że 90% prowadzi przez leśne trakty. Po tej informacji zabrałem terenowe buty Asics Lahar, czego zacząłem żałować już w połowie dystansu. Co prawda trasa prowadzi przez las, jednak w większości i tak jest tam wylany asfalt, co boleśnie odczuły moje stopy.

Ostatecznie udało mi się dotruchtać do mety z czasem 1h13m, po czym szybko udałem się do samochodu - przebrać się, wrócić do domu, zapomnieć - takie były moje założenia na najbliższą przyszłość ;-)

Drogie dzieci, oby Wasz wykres z zawodów nigdy tak nie wyglądał...

W niedzielę nie było zaplanowanego biegania, więc miałem chwilę czasu na wykurowanie się i wraz z poniedziałkiem rozpocząłem kolejny tydzień planu treningowego. Nie byłem jeszcze w pełni sił, przebiegłem założone ok. 15km z BC2 w czasie zbliżonym do sobotnich zawodów, jednak samopoczucie i dyspozycja były dużo lepsze. Do wtorku podchodziłem z pewnymi obawami, bo nie wiedziałem, czy dam sobie radę z ZB, jednak na szczęście udało mi się utrzymywać tempo 3:50 min/km na 2-minutowych odcinkach.

Przede mną kilka tygodni na powrót do formy, po czym kolejny sprawdzian, też na dystansie 15km, tym razem podczas biegu w Dąbrowie. A potem już ostatnia prosta przed PZU Gdynia Półmaraton!

wtorek, 2 grudnia 2014

Przegląd szafy z butami, cz.1

Wraz ze zmianą pogody i koniecznością zmiany stroju biegowego następuje u mnie sezonowy przegląd szafy. Krótkie koszulki, spodenki i inne letnie akcesoria muszą ustąpić miejsca bieliźnie termicznej, rękawiczkom i czapkom. To samo dotyczy butów do biegania. Zadziwiające dla mnie jest, że przez ostatnich kilka lat uzbierałem ciekawą kolekcję - część par wytrzymało próbę czasu, inne poległy na trasach, do tego kilka z nich jest wytypowanych do zadań specjalnych. Dlatego też, przy okazji robienia porządków stwierdziłem, że warto będzie opisać ten najważniejszy z elementów stroju biegacza.

Jak zapewne większość z nas, rozpoczynałem przygodę z bieganiem w zwykłych butach sportowych. Oczywiście o wielkim komforcie i przyjemności z takich treningów nie mogło być mowy, więc po kilku miesiącach, gdy wiedziałem, że ta forma rekreacji mi się nie znudzi, postanowiłem zaopatrzyć się w odpowiedni asortyment.

Pierwszym krokiem w stronę specjalistycznego obuwia był zakup najprostszego z modeli firmy Joma, Titanium. Zmiana jakościowa była dla mnie kolosalna, mimo że tak naprawdę buty nie miały w sobie wielu z tak często wymienianych przez producentów systemów, ulepszeń etc. Tak naprawdę porzuciłem je dopiero podczas ostatniego sprzątania w szafie. Co prawda trzymałem je głównie z sentymentu, jednak patrząc na ich stan, byłem szczerze zdziwiony, że tak tani but może tak dobrze wyglądać po wielu pokonanych kilometrach.

Podeszwa do samego końca była w bardzo dobrym stanie, większe "zmęczenie" tak naprawdę zauważyłem głównie na zgięciu stopy, gdzie rozpruła się siatka. Oczywiście amortyzacja też zniwelowała się podczas treningów, jednak przy porządnej eksploatacji (przez pierwszy rok był to mój jedyny komplet - zarówno na treningi, jak i zawody, na każdą porę roku) i tak muszę stwierdzić, że Joma spisała się wzorcowo.






Podjęcie próby startu w pierwszym maratonie zmusiło mnie do szukania czegoś z wyższej półki, czyli w domyśle - lepszego. Przypadkiem trafiłem na stronę sklepu Natural Born Runners, gdzie spotkałem się z niesamowicie pozytywnym i otwartym na klienta podejściem. Właściciel, Grzegorz, cierpliwie odpowiadał na moje maile, dzielił się radami i sugestiami (nie tylko w temacie obuwia biegowego) i ostatecznie polecił mi jeden z modeli Asics dla pronatorów - GEL-1150. Przez kolejny sezon były to moje podstawowe buty, w których pokonałem kilka życiówek. Prawdą jest jednak, że po zbliżonym przebiegu do wcześniej wspomnianego obuwia Joma, wyglądają dużo gorzej. Po ok. 2000km (cykl życia i tak przyzwoity) nie nadawały się do niczego, nawet lekkich przebieżek. Niestety nie dotrwały one do sesji zdjęciowej.

Nie żałowałem jednak tego zakupu, z butów byłem bardzo zadowolony. Dlatego też zmieniłem je na nowszy model, Gel-1160. Wielkich różnic w użytkowaniu nie odczułem, ale też niczego takiego nie oczekiwałem, bo poprzednio byłem bardzo zadowolony. Tak więc kolejny sezon minął na zdzieraniu nowej pary Asicsów ;-)









Jednak tym razem chciałem być nieco oszczędniejszy i zakupiłem tańsze obuwie do celów treningowych (na krótsze wybiegania z podbiegami lub interwałami) i zachowywać nowe "żelki"  na ważniejsze okazje. Spróbowałem czegoś z oferty Lidla - 60zł to naprawdę nie jest majątek, a byłem przede wszystkim ciekawy, co z sobą prezentują buty z logo Crivit. Amortyzacja była dość słaba, podbicie twarde, jednak ogólnie nie było źle. Jeden okres letnio-jesienny w nich pobiegałem, szczególnie dobrze spisywały się na interwałach, gdy szybsze odcinki wymagały dobrej przyczepności. Podeszwa dość szybko się ścierała, jednak te kilka miesięcy udało się w miarę komfortowo trenować. Nie płakałem, gdy musiałem się ich pozbyć z powodu totalnego zużycia.








Na pewno wyciągnąłem z tej lekcji naukę, która zaprocentowała przy dokonywaniu ostatnich moich zakupów - Joma Shark.

Za cenę dwukrotnie wyższą niż buty z dyskontu, czyli i tak patrząc na metki w sklepach biegowych, śmieszną (ok. 120zł) nabyłem wspaniały but treningowy. Po raz kolejny Joma przekonała mnie, że jest liderem w kategorii jakość / cena. Nie ma porównania do "renomowanych" marek, tego nie da się ukryć, jednak są to bardzo solidne, wytrzymałem i po prostu komfortowe buty. Przez ostatnich kilka miesięcy są one dla mnie podstawowym modelem na wszelkich treningach (od interwałów po długie wybiegania). Przez pierwsze dni byłem trochę zawiedziony sztywnością podczas biegu i ciężarem butów, jednak po ok. 100km obuwie idealnie się dopasowało do mojej stopy a do wagi się przyzwyczaiłem. Od tej pory nie mogę sobie wyobrazić lepszej pary do żmudnej pracy przygotowawczej przed zawodami. Sharki są bez polotu i finezji, jednak nie znam od nich solidniejszego zawodnika. Może biega się mi w nich tak dobrze, bo przewidziano je dla pronatorów z wagą powyżej 80kg i w związku z tym przy moich 73kg jest duży zapas amortyzacji?






To by było na tyle, jeśli chodzi o historię moich butów, powiedzmy, podstawowych, rzemieślniczych. Za kilka dni postaram się opisać to, co jeszcze w szafie zostało, czyli obuwie do zadań specjalnych. Są to trzy pary: startowe na krótsze dystanse, zimowe oraz te, które przeznaczam na udział w maratonach i półmaratonach.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Czas się zbroić na zimę

Wypada chyba jednak się cieszyć, że sklepy zaczynają atakować nas zimowym asortymentem. Drażnić mogą obecne na początku listopada choinki, mikołaje czy bombki, ale i dla biegacza znajdzie się coś, co przyda się podczas mroźnych treningów.

Posiadam większość rzeczy na zimowe wybiegania, sprawdziłem je już w ciągu ostatnich dwóch lat. Kilka dni temu wydobyłem zakopany od pół roku karton z odzieżą termiczną, butami z membraną czy ocieplanymi getrami. Cały ten asortyment awansował już na wyższą półkę i czeka na ujemne temperatury. 

Wczoraj jednak podczas rozmowy Asia uświadomiła mi, że wraz z nowym tygodniem w ofercie Lidla znajdować się będą kolce na buty. Od razu przypomniałem sobie akrobacje i ciekawe pozy, które przyjmowałem walcząc ze śliskim podłożem na zmrożonym śniegu, więc stwierdziłem, że tym razem wolałbym takie sytuacje ograniczyć do niezbędnego minimum. Zdecydowałem się więc na zakup. Dodatkowym argumentem była atrakcyjna (jak zazwyczaj w przypadku tego sklepu) cena.


Za 25 PLN otrzymujemy opakowany w elastyczną torebkę zestaw kolców (wraz z dodatkowymi dwoma zapasowymi). Solidne wykonanie sprawia dobre wrażenie.


Na każdą stopę przypada dziewięć końcówek ze stali nierdzewnej, zamocowanych w mocnej gumowej podeszwie. Początkowo zdawało mi się, że mimo deklarowanego rozmiaru (41-45) nie dam rady naciągnąć ich na buty, jednak moje obawy okazały się bezpodstawne. Wystarczy nałożyć przednią część na czubek buta, chwycić za specjalny "język" znajdujący się na końcu i z użyciem niewielkiej siły stanowczo zaczepić o tylny za "obcasem", w połowie wysokości ścianki obuwia.


Zestaw przetestowałem na swoich letnich, zużytych już nieco Asicsach (rozmiar 42), wydaje mi się, że całość trzyma się stabilnie i nie ma ryzyka zsunięcia się podczas treningu. Kolce nie są wysokie, więc nie powinno być też problemu z odpowiednim stawianiem stopy bez wrażenia stania na szpilkach.




Najważniejsze jednak będzie sprawdzenie w warunkach polowych, gdy puchowa pokrywa śnieżna zamieni się w niebezpieczną lodową nawierzchnię. Dzięki temu, że kolce są bardzo lekkie, z pewnością będzie można je schować nawet do kieszeni kurtki, żeby ubrać je dopiero wtedy, gdy zaczniemy tracić równowagę. Trzeba pamiętać, że korzystanie z nich na chodniku bez lodu lub zmrożonego śniegu mija się z celem - szkoda by było zetrzeć je przed właściwymi testami ;-)

Nie pozostaje więc nic innego, jak czekać na przymrozki, opady śniegu i utworzenie się odpowiedniej nawierzchni do wbijania się w nią wspomnianymi kolcami. Póki co chyba jednak je schowam, bo na najbliższe dni przyda się bardziej kurtka softshellowa, która prosi się od kilku tygodni o przetestowanie. Miałem ją na sobie tylko na jednym treningu - jutro chyba będą odpowiednie warunki na jej przewietrzenie :-)