Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Łódź Maraton. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Łódź Maraton. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 kwietnia 2017

Chwila oddechu po wiosennym maratonie

Najważniejszy start tegorocznej wiosny już za mną. Wynik odległy od życiówki, jednak nie nastawiałem się na rewelacyjny czas, skupiając się bardziej na tym, żeby zdrowo i z dobrym nastrojem przekroczyć linię mety.

To był mój drugi start w Łódź Maraton. Dwa lata temu trasa nie do końca mi sprzyjała - nie lubię pętli, a wówczas zmuszony byłem kilkukrotnie przebiegać obok Atlas Areny, co szczególnie deprymowało, gdy widziało się niektórych na kilkusetmetrowym finiszu, gdy przede mną było jeszcze kilka dobrych kilometrów do końca. Teraz było inaczej, obyło się bez pokonywania tych samych odcinków. Nie byłbym sobą, gdybym nie ustawił wirtualnego partnera na nieosiągalny czas (3h18m), ale zrobiłem to bardziej po to, żeby mieć jakiś ambitny punkt odniesienia. Poza tym, jeśli już spadać, to z wysokiego stołka.
 
Podstawa to inteligentny wyraz twarzy przed startem

Mobilizacji dodawał też fakt, że debiutowałem w nowych barwach klubowych - dosłownie kilka dni wcześniej dołączyłem do dynamicznego i sympatycznego ANIRO Run Team. Z tego też powodu złamałem świętą zasadę "nie biegaj w nowej, nieprzetestowanej koszulce", na szczęście bez uszczerbku dla ciała.

Początek był idealny, jak to zwykle podczas maratonów. Pierwsze 10-12 km pokonałem trzymając się grupy z pacemakerami na 3h20m, nie było żadnego dyskomfortu. Nauczony doświadczeniem poprzednich 18-tu maratonów wiedziałem, że tak może być do momentu nagłego załamania po trzydziestu kilku kilometrach. Na moje nieszczęście z rytmu zostałem brutalnie wybity przez bunt organizmu. Zmuszony byłem zbiec na swoisty pit-stop w toi-toiu, przez co uciekły mi nie tylko cenne minuty, ale i wypracowane równe tempo. Podświadomie przyspieszyłem, by zniwelować stratę, co okazało się zgubne. W efekcie traciłem dystans i czas, skupiłem się więc tylko na tym, by czerpać przyjemność z pozostałego do mety dystansu.

Po raz kolejny przekonuję się, że ul. Piotrkowska to świetne miejsce na zdjęcia (fot. Foty Beaty)

Sprawy nie ułatwiała aura. Wiatr dawał się we znaki szczególnie na długich prostych. Kameralne warunki łódzkiego maratonu (ukończyło go ok. 1,3 tys. biegaczy) nie ułatwiały zadania, nie było za kim się schować ;-) Gdy kilka km przed końcem zaczęły się do mnie zbliżać "balony" zaplanowane na 3h30m, tym razem (inaczej niż podczas półmaratonów w Poznaniu i Pabianicach), nie podjąłem walki o obronę pozycji i spokojnie obserwowałem jak zmobilizowana grupka najpierw mnie minęła, by potem sukcesywnie się oddalać. Dla mnie wynik końcowy zszedł na dalszy plan, bardziej skupiałem się na fakcie, że za chwilę ukończę ostatni "nasty" maraton. Mam nadzieję, że za kilka miesięcy nic nie stanie na przeszkodzie i wezmę udział w swoim dwudziestym starciu z "królewskim dystansem".

Chwila przed awarią ;-)

To tylko uświadomiło mi, jak wielkie zmiany nastąpiły przez te kilka lat od czasu, gdy postanowiłem truchtanie dla schudnięcia zmienić na stawianie sobie coraz ambitniejszych celów i walkę z możliwościami własnego ciała. Więcej przemyśleń pozostawiam sobie na jesienny start - w Poznaniu lub w Toruniu będę miał na to kilka godzin biegu.

W tak filozoficznym nastawieniu dotarłem do chyba najbardziej mobilizującego finiszu, z jakim było mi dane się spotkać (ostry zbieg kończący się na kolorowej nawierzchni w wypełnionej mrokiem hali Atlas Areny). Cieszyłem się z tego, że udało mi się dołączyć do "klubu trójki" - do grona moich wyników tym razem dołączył 3h33m

Powaga musi być, to już nie przelewki, następny maraton będzie moim dwudziestym!

Nie każdy bieg musi kończyć się życiówką, ważne, żeby dotarcie do mety dawało człowiekowi satysfakcję, a tej mi nie brakowało minionej niedzieli :-)

To już historia, teraz czas się skupić na najbliższym starcie, Run Toruń, który będzie także okazją do spotkania i wspólnego pokonania dystansu 10 km z kolegami z nowego klubu.

sobota, 15 kwietnia 2017

Nie samymi sukcesami żyje biegacz

Wiosenne starty w dwóch z trzech głównych biegach tej części sezonu dały mi wiele do myślenia. Co prawda po raz pierwszy z założenia nie rzucam się na życiówki ("swoje" zrobiłem już w poprzednich lata i wiele więcej nie osiągnę), ale mimo wszystko jakieś oczekiwania dotyczące wyników miałem.

Przełom marca i kwietnia to standardowo duże półmaratony. Tym razem wybraliśmy się do Poznania i Pabianic. W przypadku pierwszego z biegów nie obyło się bez przygód. Oficjalnie w protokole mam DNS, mimo że ostatecznie pobiegłem. Z powodu zagubienia numeru startowego (i tym samym, chipa) wisiało nade mną widmo pozostania "w cywilu" i kibicowania kolegom albo wyruszenia "na krzywy ryj", czego chciałem uniknąć. Ostatecznie kilkanaście minut przed startem udało mi się wybłagać u jednej z organizatorek w Biurze Prasowym wydrukowanie numeru (na zwykłej kartce, wzmacnianej taśmą klejącą na tylnej części, jednak na szczęście z zachowaniem oryginalnego wzornictwa) i tak prowizorycznie oznaczony mogłem stawić się w swoim sektorze. 

Ta dawka adrenaliny dała mi paliwo na pierwszych pięciu kilometrach, na których byłem zdolny dotrzymać kroku Michałowi i Piotrowi. Potem nagle opadłem z sił. Nie byłem w stanie utrzymać tempa, zniechęciłem się zupełnie i w efekcie na każdym kilometrze zwalniałem do marszu. Pod tym względem był to mój najgorszy półmaraton w historii startów na tym dystansie. Tak zniechęcony i bezsilny jeszcze nie byłem. Doszło do tego, że na 19-tym kilometrze zaczęła mnie wyprzedzać grupa prowadzona na czas 1h35m (startowała chwilę po nas), więc z pierwotnego planu trzymania się rezultatu 1h30m ostatecznie udało mi się jedynie zmotywować, by odkuć się na "balonikach" i wbiec na halę z metą jakiś czas przed nimi. Było mnie stać tylko na wynik 1h36m, co i tak obecnie wydaje się niezłym osiągnięciem.

 Jedyny dowód na to, że ukończyłem Poznań Półmaraton w tym roku...

Jeszcze gorzej było tydzień później. Do Pabianic wybierałem się przepełniony z jednej strony sportową złością po nieudanym starcie w Poznaniu, z drugiej natomiast chciałem na tyle się wyluzować, żeby nie stresować się na trasie ewentualną niemocą. Tym razem mocy starczyło mi na połowę dystansu. Zakładaliśmy z Michałem spokojny bieg na czas w okolicach 1h35m (co byłoby nieznaczną poprawą w ciągu tygodnia), jednak biegło się na tyle komfortowo, że nieznacznie przyspieszyłem. Utrzymywałem spokojne, ale dość mocne tempo do 10-11 km, po czym niemal stanąłem. 

Po chwili minął mnie Michał pytając się, czy wszystko ok. Machnąłem tylko ze zrezygnowaniem ręką i kontynuowałem pokonywanie kilometrów w fatalnym stylu, marszobiegiem. Ponownie byłem skazany na zmierzenie się z pacemakerami, tylko że tym razem z tymi, którzy biegli na czas 1h40m. Mimo zupełnej niemocy udało mi się przegonić ich na ostatnim kilometrze, by do mety dotrzeć z czasem 1h39m.

Na pocieszenie po biegu czekała konkretna wyżerka

Miałem dość, nic nie szło tak, jak powinno, mimo że zimę przepracowałem (tak mi się wydaje), solidnie, realizując 12-tygodniowy plan treningowy przed maratonem w Łodzi. Nie szukałem wymówek (po prostu byłem słaby i już), ale nasunęło mi się kilka wniosków:
- ostatnie tygodnie przed półmaratonami biegałem w zużytych butach; gdy po jednym z treningów poczułem ból w piszczelach, domyśliłem się, że moim Joma Carrera należy się emerytura po osiągnięciu wspólnych 2300 km; było już jednak za późno na poprawę i mimo zmiany obuwia nogi były za bardzo zmęczone i nie zdołały się zregenerować,
- plan treningowy - w zeszłym roku realizowałem 10-tygodniowy cykl dostosowany do życiówki w półmaratonie, tym razem głównym startem jest wiosenny maraton, i to pod niego się przygotowuję, więc może po prostu nie byłem w stanie utrzymać tempo startowe o pół minuty szybsze,
- to po prostu nie były "moje dni", nie zawsze udaje się biec na 100% możliwości i należy cieszyć się samymi startami, nie zawsze wynikami.

Tak czy inaczej, to już historia i pozostało mało czasu do wyprawy do Łodzi. Wiele już nie poprawię, więc muszę oczyścić umysł i skupić się na wyluzowanym starcie. Wynik końcowy w granicach 3h30m będzie dla mnie satysfakcjonujący, chociaż nie ukrywam, że na początku ustawię wirtualnego partnera w zegarku na obecną życiówkę (3h19m), głównie po to, żeby mieć pewien punkt odniesienia. Prawda jest taka, że na dystansie będzie mi już obojętne, czy dobiegnę w czasie 3h30m, 3h40m czy 3h45m, jeśli i tak będę się oddalał od najlepszego wyniku. Pozostaje mi tylko nastawienie się pozytywnie i czekanie na start.

Jedno jest pewne, ta wiosna to dla mnie swoisty trening - jednak chyba bardziej mentalny niż fizyczny...

wtorek, 24 stycznia 2017

Wypełnianie kalendarza 2017

Zauważyłem, że od kilku lat pierwszymi wydarzeniami wypełnianymi w styczniu na najbliższych 12 miesięcy, nie jest termin urlopu i innych dni wolnych, ale biegi, w których mam zamiar wystartować. Czyli najpierw trzeba zaplanować wysiłek, a dopiero później znaleźć czas na wypoczynek

W przypadku poprzednich sezonów, gdy startowałem zdecydowanie częściej (niezapomniane dla mnie hasło małżonki "nie biegaj w każdy weekend" podczas sesji fotograficznej), często terminy udało się pokryć się (Berlin, Praga, Trójmiasto) i wówczas w trakcie kilkudniowego wyjazdu przypadał też czas na wzięcie udziału w zawodach :-)

Mała rada sprzed kilku lat od małżonki (fot. Katarzyna Pawlak)

Aktualnie tak naprawdę mam już zaplanowane starty na pierwszą połowę roku. W drugiej na pewno wezmę udział w jesiennym maratonie (najprawdopodobniej "u siebie", w Toruniu) i zapewne kilku krótszych biegach (np. tradycyjnie już Gniewkowo, może Gniezno).

Wiosna będzie aktywna, ale pierwszy raz zaczynam sezon od zrealizowanych wcześniej wszystkich celów. Do pokonanego wcześniej maratonu poniżej 3h30m, w zeszłym roku doszły złamane kolejne bariery - 1h30m w półmaratonie oraz 40m w biegu na 10 km. W związku z tym ten sezon będzie (przynajmniej w założeniach) zupełnie na luzie, chociaż oczywiście jakieś cele sobie postawiłem - utrzymanie się w pobliżu życiówek będzie mile widziane :-)

A tak oto przedstawia się mój harmonogram na najbliższe miesiące:
- 04.03. - VI Zimowy Bieg Dębowy - od lat najlepszy sprawdzian możliwości na początku przygotowań do całego sezonu,
- 26.03. - 10. PKO Poznań Półmaraton - jedno z moich ulubionych miejsc do biegania, więc na jubileuszowym półmaratonie nie może mnie zabraknąć,
- 02.04. - VII Pabianicki Półmaraton - debiut w tej imprezie, słyszałem wiele pozytywnych opinii, trzeba je zweryfikować,
- 23.04. - DOZ Łódź Maraton z PZU - powrót w miejsce, w którym pierwszy raz przebiegłem maraton poniżej 3h30m,
- 30.04. - Run Toruń - kolejna odsłona bardzo popularnej imprezy ze świetnymi medalami,
- 13.05. - IV Bieg Rycerski - debiut w chwalonych przez biegaczy zawodach,
- 20.05. - VIII Kwidzyński Bieg Papiernika - jeden z najlepiej zorganizowanych biegów w Polsce, tradycyjnie za darmo.

Najważniejsze imprezy to oczywiście starty w Poznaniu i Łodzi. To właśnie pod maraton już za kilka dni rozpocznę kolejną rundę 12-tygodniowego treningu, który jak do tej pory sprawdzał się wyśmienicie. Ponownie, w porównaniu do oryginału, 5 dni biegowych w tygodniu zredukuję do 4 - ten manewr skutkował bardziej wypoczętymi nogami przy braku spadku możliwości (testowałem obydwa warianty) i wytrzymałości. 

Dodatkowym argumentem przemawiającym za "oszczędniejszym" bieganiem jest to, że tym razem nie stawiam przed sobą celu w postaci kolejnej życiówki.

Latem nie przewiduję wielkiej ilości startów, po prostu wysokie temperatury nigdy nie służyły w moim przypadku przyjemnemu bieganiu. Zdecydowanie bardziej preferuję dwucyfrowe mrozy od upałów.

sobota, 25 kwietnia 2015

Jeśli wynik z Berlina był spełnieniem marzeń, to co mam powiedzieć o rezultacie w Łodzi?

Tytuł dziś nieco przydługi, ale krócej nie da się wyrazić emocji, które do teraz jeszcze we mnie pulsują - jak łatwo się domyślić, są one jak najbardziej pozytywne...

Kilka dni temu miał miejsce start, do którego przygotowywałem się aktywnie od stycznia. Plan treningowy zrealizowałem sumiennie, przebyte sprawdziany w postaci zawodów na 15km oraz półmaratonu okazały się pełnym sukcesem (życiówki na każdym z tych dystansów), to wszystko powinno dawać uspokojenie przed DOZ Łódź Maraton z PZU, na którym chciałem choć trochę poprawić jak dla mnie kosmiczną życiówkę wywalczoną w Berlinie (3h30m).

Okolice 10. km, po minięciu grupy biegnącej na 3h30m

Miał być spokój, ale oczywiście w przypadku maratonu nie można sobie na niego pozwolić. Nawet najlepsze przygotowanie nie gwarantuje sukcesu - wiele rzeczy może ostatecznie pogrzebać starania (pogoda, dyspozycja dnia, trasa czy też zły posiłek przed startem etc.). Tym razem moje zaniepokojenie obudziło się w punkcie z depozytami. Okazało się, że jako jeden z niewielu zdecydowałem się na występ "na krótko" - zdecydowana większość biegaczy miała przynajmniej bluzy z długimi rękawami. Nic to, pomyślałem, będzie cieplej...


Nie było! Od początku temperatura oscylowała w okolicy 2-3 stopni, momentami pojawiał się nawet śnieg! Było mi zimno, szczególnie gdy silny wiatr wiejący "w pysk" pojawił się na 30. km. 

Wszystko to jednak motywowało jedynie, żeby szybciej skończyć zmagania z "królewskim dystansem", i wcale nie chodzi mi tutaj o przedwczesne zejście z trasy :-) 

Metoda Marco, którą ponownie zastosowałem, zakładała przy planie na 3h25m tempo:
- 5:00 min/km przez pierwsze 3 km,
- 4:56 min/km od 4. do 14. km,
- 4:51 min/km od 15. do 28 km,
- 4:47 min/km od 29 km do końca.


Oczywiście w głębi duszy nie sądziłem, że uda mi się go zrealizować, jednak chciałem na początku wypracować sobie taką przewagę czasową, żeby mimo późniejszego ewentualnego "spuchnięcia" wyszarpać wynik w granicach 3h28m, który brałbym "w ciemno", gdyby ktoś mi go zagwarantował przed startem.


I później tylko bym tego żałował... Do 30. km biegło się cudownie lekko, bez żadnej zadyszki czy zmęczenia organizmu. Mityczna ściana się nie pojawiła, jednak wspomniany wcześniej wiatr dawał się we znaki. Do tego sama trasa nie była dla mnie wsparciem. Na ostatnim, ok. 10 km odcinku okazało się, że praktycznie będziemy biegli kilka razy obok Atlas Areny, z umiejscowioną we wnętrzu metą, do której każdy z nas zmierzał. Psychicznie potrafiło podłamać to, że niektórzy już tam wbiegają i mogą zacząć odpoczywać, a mnie czeka jeszcze istotny dystans do pokonania.

Mimo to nadal udawało mi się utrzymywać założone tempo, z niewielką stratą 3-4 sekund na kilometrze. Nie było to problemem, bo i tak nie sądziłem, że tak dobrze będzie mi się biegło. Pewien kryzys dopadł mnie po kolejnym ataku wiatru, gdy byłem już porządnie schłodzony. Na 39. km pojawiły się pierwsze sygnały z nóg, które nieśmiało prosiły o chociażby kilkanaście sekund marszu. Potem, gdy je zignorowałem, zaczęły bardziej domagać się odpoczynku, jednak na szczęście zaczęło procentować doświadczenie z poprzednich dziesięciu maratonów.

Zaczyna się walka z samym sobą

Głowa się nie poddała i ostatkami sił pokonywałem 3 końcowe kilometry. Tempo nie miało wówczas dla mnie znaczenia, i tak wydawało mi się, że niemal truchtam w miejscu. Jak się okazało, nie było tak źle, bo średni wynik tego ostatniego odcinka to 5:00 min/km czyli łącznie straciłem na nim kilkadziesiąt sekund do zakładanego, niewyobrażalnego dla mnie celu wynikającego z opaski, którą sobie przygotowałem.

Przed wpadnięciem na metę

Wymarzony skręt do Atlas Areny, zbieg do środka, oślepiające światła w mroku hali i nie wierzę w to co widzę na zegarku:

3h25m42s!!!

Mijając metę udało mi się jeszcze wykrzesać siły na wyskok radości - takiego rezultatu się nie spodziewałem, chciałem przecież "jedynie" ścigać uzyskane pół roku temu 3h30m!

Tak wygląda zadowolony maratończyk...

Do chwili obecnej trzęsą mi się nogi na myśl, że udało mi się osiągnąć takie coś - wiem, że dla wielu ten wynik to nic specjalnego, jednak dla mnie to przekroczenie granicy niemożliwości... Najważniejsze, że zdjąłem klątwę, jaka wisiała nade mną w przypadku tego maratonu od kilku lat (nie wystartowałem w nim z powodu kontuzji, której nabawiłem się kilka tygodni przed biegiem).

Na lenistwo po tym osobistym triumfie nie mogę sobie pozwolić - już w środę wróciłem do lekkiego truchtu na dystansie 12km, traktując go raczej jako "przegląd organizmu" niż trening. Okazało się, że mimo lekko zesztywniałych nóg i stawów jestem w stanie utrzymać równe tempo bez zadyszki. 

Dlatego też spokojnie mogę myśleć o kolejnym starcie, który już za niecałe 2 tygodnie. Tym razem pobiegnę w Prague Marathon, gdzie absolutnie nie będę walczył o dobry wynik. Ma to być dla mnie nagroda za dotychczasowy wysiłek i rezultat w Łodzi, dlatego też planuję spokojny bieg na ok. 4h00m - nikomu, a co najważniejsze, nawet sobie, nie muszę już nic udowadniać...

poniedziałek, 30 marca 2015

Kolejna życiówka - poprawa w półmaratonie o 4 minuty!

Łódź Maraton coraz bliżej - za trzy tygodnie start, do którego przygotowuję się już od ponad dwóch miesięcy. Cel jest jasny: poprawa swojego dotychczasowego wyniku (3:30). Dodatkową motywacją jest fakt, że w tym roku na "królewskim dystansie" wystartuję maksymalnie trzy razy, jednak raczej żaden kolejny (maj - Praga, jesień - ???) nie będzie szansą na nową życiówkę. Jestem dobrej myśli, bo wszystkie sprawdziany, w tym ten wczorajszy, dają powody do optymizmu.

Wieje nudą w Pałacu Prezydenckim...

Do Warszawy udaliśmy się z małżonką na wydłużony weekend, żeby połączyć przyjemne z pożytecznym - poza startem w 10. PZU Półmaratonie Warszawskim był czas na relaks i lenistwo połączone z iście biegową dietą (wypad na hamburgery czy spróbowanie węgierskiego placka langos na jarmarku wielkanocnym). 

Nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w (podobno) najlepszym miejscu z burgerami w Warszawie...

Wielkiego ciśnienia dot. wyniku nie było, jednak z Michałem założyliśmy sobie pobicie naszych rekordów (mieszczących się w przedziale 1:37-1:38) tak, żeby przekroczyć czas 1:35

Troszkę chłodno... 

... ale humory dopisują!

Tym razem odłożyliśmy excelowe kalkulacje na bok, zawierzyliśmy pacemakerowi prowadzącemu grupę na ten właśnie wynik. Trzeba przyznać, że swoją pracę wykonał wzorowo. Mimo to, widząc, że plan minimum osiągniemy raczej bez problemu, czując moc w nogach, na ostatnich kilometrach przyspieszyłem wyprzedzając "balonika" (albo raczej "chorągiewkę" - świetny patent organizatorów, taka flaga jest zdecydowanie lepiej widoczna od balonów) i stwierdziłem, że muszę uciekać, żeby nie dać się "zjeść" przez jego grupę.

Pędzę, biegnę... Po życiówkę!

Ostatecznie wpadłem na metę z niewiarygodnym dla mnie (do wczoraj) czasem 1:33:56, zostawiając za sobą ok. 90% biegaczy - coś niesamowitego. Jeśli dodać do tego wzorowe przygotowanie imprezy, świetną, szybką trasę oraz idealną pogodę - lepiej tej niedzieli nie mógłbym sobie wyobrazić :-) Na szczególne wyróżnienie zasługuje fakt, że organizatorzy po pożarze Mostu Łazienkowskiego zmuszeni byli zmienić miejsce startu / mety oraz przebieg trasy, z czego wywiązali się w sposób rewelacyjny - mam nadzieję, że obecna lokalizacja zostanie docelową i nie będzie powrotu w pobliże Stadionu Narodowego.




Pozostały ostatnie trzy tygodnie planu treningowego, podczas więcej mogę zepsuć niż naprawić, więc nie będę się zbytnio szarpał. Dotychczasowe sprawdziany dają efekt zdecydowanie lepszy od oczekiwań, więc jestem umiarkowanym optymistą z respektem podchodzącym do tego, co mnie czeka w Łodzi...

wtorek, 10 marca 2015

Zimy nie było, idzie wiosna, dwa z trzech sprawdzianów już za mną

Tegoroczny sezon biegowy na chwilę obecną zapowiada się tak, że to na jego pierwszą połowę przewidziałem większą intensywność i ambitniejsze cele. Głównym założeniem jest zadowalający wynik w Łódź Maraton, gdzie planuję ponownie urwać kilka minut z obecnej życiówki (3h30m). Jako że w zeszłym roku 12-tygodniowy plan treningowy okazał się skuteczny, tym razem też go uruchomiłem. Oczywiście konieczne były korekty w zakładanym tempie poszczególnych jednostek (OWB1, BC2, WT, BNP) - uśredniłem wyniki dla planów treningowych dla 3h30m i 3h00m. Obecnie jestem na półmetku realizacji tego cyklu a całość prezentuje się następująco:




Link do pliku znajduje się pod adresem: Plan treningowy - maraton 3:15

Co prawda, patrząc na plan przewidziany dla walczących o wynik 3:00, powinienem także zwiększyć ilość treningów (z 5 do 6 dni biegania w tygodniu), jednak stwierdziłem, że celuję w 3:20 - 3:25, więc nie ma co przesadzać i się przetrenowywać...

Rzeczywistość zweryfikowała uśrednione przeze mnie tempo i w efekcie BNP i WT wykonuję mimo wszystko jeszcze wolniej, niż by na to wskazywał Excel.

W planie tym mam swoiste kroki milowe, 3 sprawdziany postępu przygotowań. Pierwszy z nich miał miejsce 3 tygodnie temu, w Trzemesznie, gdzie braliśmy udział w XIII Zimowym Biegu Trzech Jezior. Był to mój pierwszy start od kilku miesięcy, więc głód rywalizacji był ogromny. Ustaliliśmy z Michałem, że będziemy celować w optymalny czas 1:10. 
  
 (Ruszamy do mojego pierwszego biegu w tym sezonie)

Wspólny bieg, jak zawsze, przebiegał lepiej niż samotna pogoń do mety, szczególnie że jesteśmy na bardzo podobnym poziomie przygotowania i główny start będzie w tym samym dniu (u mnie Łódź, u Michała - Cracovia Maraton). W moim przypadku założenia udało się zrealizować z aptekarską dokładnością, gdyż na mecie zameldowałem się dokładnie 1:10:00 po wyruszeniu w trasę. Od tej pory zyskałem miano "Pan Excel" ;-)

 Po sprawdzeniu wyniku...

... jest wyżerka!

Kolejnym miejscem, w którym mieliśmy zweryfikować swój poziom przygotowań do najważniejszego wiosennego startu był IV Zimowy Bieg Dębowy w Dąbrowie k. Mogilna. Spodziewaliśmy się tradycyjnego wyścigu pod wiatr (zarówno w pierwszym etapie jak i po nawrocie), jednak dopadło nas zdziwienie, gdy powiewy w drugiej połowie ustały lub, co dziwniejsze, sprzyjały biegnięciu, gdyż kierowały się w nasze plecy ;-) Nie mogliśmy nie wykorzystać tej szansy na atestowanej trasie, celowaliśmy w wynik 1h08m przy średnim tempie ok. 4:30 min/km. Okazało się, że jednak kilka dobrych sekund nam "uciekło", więc na ostatnim kilometrze rzuciłem się w pościg za "straconym" czasem. Sukces był pełen, bo nie tylko osiągnąłem zakładany wynik, ale ostatecznie ukończyłem bieg z czasem 1:07:41, co od tej pory jest moją dość niespodziewaną życiówką na dystansie 15km.

W pogoni za życiówką na 15km

Nadszedł teraz czas na 3 tygodnie kolejnych solidnych treningów, których zwieńczeniem będzie start w 10. Półmaratonie Warszawskim. Dodatkowym smaczkiem będzie walka o osobisty rekord na tym dystansie, czyli złamanie wyniku 1h35m. Może być ciężko, ale jak stawiać sobie cele, to ambitne!

Będzie to ostatni ze sprawdzianów przed maratonem w Łodzi. Potem, jako deser i nagroda za trudy planu treningowego, wyjazd na majówkę do Pragi, gdzie jednym z punktów programu będzie kolejne (już moje dwunaste) starcie z "królewskim dystansem". U naszych południowych sąsiadów na pewno nie będę walczył o super wynik. Już zeszłoroczne treningi w tym pięknym mieście upewniły mnie, że specyfika trasy nie pozwala na uzyskanie życiówki, więc pozostanie mi spokojny bieg i podziwianie zabytkowych, pięknych miejsc.