piątek, 28 kwietnia 2017

Chwila oddechu po wiosennym maratonie

Najważniejszy start tegorocznej wiosny już za mną. Wynik odległy od życiówki, jednak nie nastawiałem się na rewelacyjny czas, skupiając się bardziej na tym, żeby zdrowo i z dobrym nastrojem przekroczyć linię mety.

To był mój drugi start w Łódź Maraton. Dwa lata temu trasa nie do końca mi sprzyjała - nie lubię pętli, a wówczas zmuszony byłem kilkukrotnie przebiegać obok Atlas Areny, co szczególnie deprymowało, gdy widziało się niektórych na kilkusetmetrowym finiszu, gdy przede mną było jeszcze kilka dobrych kilometrów do końca. Teraz było inaczej, obyło się bez pokonywania tych samych odcinków. Nie byłbym sobą, gdybym nie ustawił wirtualnego partnera na nieosiągalny czas (3h18m), ale zrobiłem to bardziej po to, żeby mieć jakiś ambitny punkt odniesienia. Poza tym, jeśli już spadać, to z wysokiego stołka.
 
Podstawa to inteligentny wyraz twarzy przed startem

Mobilizacji dodawał też fakt, że debiutowałem w nowych barwach klubowych - dosłownie kilka dni wcześniej dołączyłem do dynamicznego i sympatycznego ANIRO Run Team. Z tego też powodu złamałem świętą zasadę "nie biegaj w nowej, nieprzetestowanej koszulce", na szczęście bez uszczerbku dla ciała.

Początek był idealny, jak to zwykle podczas maratonów. Pierwsze 10-12 km pokonałem trzymając się grupy z pacemakerami na 3h20m, nie było żadnego dyskomfortu. Nauczony doświadczeniem poprzednich 18-tu maratonów wiedziałem, że tak może być do momentu nagłego załamania po trzydziestu kilku kilometrach. Na moje nieszczęście z rytmu zostałem brutalnie wybity przez bunt organizmu. Zmuszony byłem zbiec na swoisty pit-stop w toi-toiu, przez co uciekły mi nie tylko cenne minuty, ale i wypracowane równe tempo. Podświadomie przyspieszyłem, by zniwelować stratę, co okazało się zgubne. W efekcie traciłem dystans i czas, skupiłem się więc tylko na tym, by czerpać przyjemność z pozostałego do mety dystansu.

Po raz kolejny przekonuję się, że ul. Piotrkowska to świetne miejsce na zdjęcia (fot. Foty Beaty)

Sprawy nie ułatwiała aura. Wiatr dawał się we znaki szczególnie na długich prostych. Kameralne warunki łódzkiego maratonu (ukończyło go ok. 1,3 tys. biegaczy) nie ułatwiały zadania, nie było za kim się schować ;-) Gdy kilka km przed końcem zaczęły się do mnie zbliżać "balony" zaplanowane na 3h30m, tym razem (inaczej niż podczas półmaratonów w Poznaniu i Pabianicach), nie podjąłem walki o obronę pozycji i spokojnie obserwowałem jak zmobilizowana grupka najpierw mnie minęła, by potem sukcesywnie się oddalać. Dla mnie wynik końcowy zszedł na dalszy plan, bardziej skupiałem się na fakcie, że za chwilę ukończę ostatni "nasty" maraton. Mam nadzieję, że za kilka miesięcy nic nie stanie na przeszkodzie i wezmę udział w swoim dwudziestym starciu z "królewskim dystansem".

Chwila przed awarią ;-)

To tylko uświadomiło mi, jak wielkie zmiany nastąpiły przez te kilka lat od czasu, gdy postanowiłem truchtanie dla schudnięcia zmienić na stawianie sobie coraz ambitniejszych celów i walkę z możliwościami własnego ciała. Więcej przemyśleń pozostawiam sobie na jesienny start - w Poznaniu lub w Toruniu będę miał na to kilka godzin biegu.

W tak filozoficznym nastawieniu dotarłem do chyba najbardziej mobilizującego finiszu, z jakim było mi dane się spotkać (ostry zbieg kończący się na kolorowej nawierzchni w wypełnionej mrokiem hali Atlas Areny). Cieszyłem się z tego, że udało mi się dołączyć do "klubu trójki" - do grona moich wyników tym razem dołączył 3h33m

Powaga musi być, to już nie przelewki, następny maraton będzie moim dwudziestym!

Nie każdy bieg musi kończyć się życiówką, ważne, żeby dotarcie do mety dawało człowiekowi satysfakcję, a tej mi nie brakowało minionej niedzieli :-)

To już historia, teraz czas się skupić na najbliższym starcie, Run Toruń, który będzie także okazją do spotkania i wspólnego pokonania dystansu 10 km z kolegami z nowego klubu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz