sobota, 25 kwietnia 2015

Jeśli wynik z Berlina był spełnieniem marzeń, to co mam powiedzieć o rezultacie w Łodzi?

Tytuł dziś nieco przydługi, ale krócej nie da się wyrazić emocji, które do teraz jeszcze we mnie pulsują - jak łatwo się domyślić, są one jak najbardziej pozytywne...

Kilka dni temu miał miejsce start, do którego przygotowywałem się aktywnie od stycznia. Plan treningowy zrealizowałem sumiennie, przebyte sprawdziany w postaci zawodów na 15km oraz półmaratonu okazały się pełnym sukcesem (życiówki na każdym z tych dystansów), to wszystko powinno dawać uspokojenie przed DOZ Łódź Maraton z PZU, na którym chciałem choć trochę poprawić jak dla mnie kosmiczną życiówkę wywalczoną w Berlinie (3h30m).

Okolice 10. km, po minięciu grupy biegnącej na 3h30m

Miał być spokój, ale oczywiście w przypadku maratonu nie można sobie na niego pozwolić. Nawet najlepsze przygotowanie nie gwarantuje sukcesu - wiele rzeczy może ostatecznie pogrzebać starania (pogoda, dyspozycja dnia, trasa czy też zły posiłek przed startem etc.). Tym razem moje zaniepokojenie obudziło się w punkcie z depozytami. Okazało się, że jako jeden z niewielu zdecydowałem się na występ "na krótko" - zdecydowana większość biegaczy miała przynajmniej bluzy z długimi rękawami. Nic to, pomyślałem, będzie cieplej...


Nie było! Od początku temperatura oscylowała w okolicy 2-3 stopni, momentami pojawiał się nawet śnieg! Było mi zimno, szczególnie gdy silny wiatr wiejący "w pysk" pojawił się na 30. km. 

Wszystko to jednak motywowało jedynie, żeby szybciej skończyć zmagania z "królewskim dystansem", i wcale nie chodzi mi tutaj o przedwczesne zejście z trasy :-) 

Metoda Marco, którą ponownie zastosowałem, zakładała przy planie na 3h25m tempo:
- 5:00 min/km przez pierwsze 3 km,
- 4:56 min/km od 4. do 14. km,
- 4:51 min/km od 15. do 28 km,
- 4:47 min/km od 29 km do końca.


Oczywiście w głębi duszy nie sądziłem, że uda mi się go zrealizować, jednak chciałem na początku wypracować sobie taką przewagę czasową, żeby mimo późniejszego ewentualnego "spuchnięcia" wyszarpać wynik w granicach 3h28m, który brałbym "w ciemno", gdyby ktoś mi go zagwarantował przed startem.


I później tylko bym tego żałował... Do 30. km biegło się cudownie lekko, bez żadnej zadyszki czy zmęczenia organizmu. Mityczna ściana się nie pojawiła, jednak wspomniany wcześniej wiatr dawał się we znaki. Do tego sama trasa nie była dla mnie wsparciem. Na ostatnim, ok. 10 km odcinku okazało się, że praktycznie będziemy biegli kilka razy obok Atlas Areny, z umiejscowioną we wnętrzu metą, do której każdy z nas zmierzał. Psychicznie potrafiło podłamać to, że niektórzy już tam wbiegają i mogą zacząć odpoczywać, a mnie czeka jeszcze istotny dystans do pokonania.

Mimo to nadal udawało mi się utrzymywać założone tempo, z niewielką stratą 3-4 sekund na kilometrze. Nie było to problemem, bo i tak nie sądziłem, że tak dobrze będzie mi się biegło. Pewien kryzys dopadł mnie po kolejnym ataku wiatru, gdy byłem już porządnie schłodzony. Na 39. km pojawiły się pierwsze sygnały z nóg, które nieśmiało prosiły o chociażby kilkanaście sekund marszu. Potem, gdy je zignorowałem, zaczęły bardziej domagać się odpoczynku, jednak na szczęście zaczęło procentować doświadczenie z poprzednich dziesięciu maratonów.

Zaczyna się walka z samym sobą

Głowa się nie poddała i ostatkami sił pokonywałem 3 końcowe kilometry. Tempo nie miało wówczas dla mnie znaczenia, i tak wydawało mi się, że niemal truchtam w miejscu. Jak się okazało, nie było tak źle, bo średni wynik tego ostatniego odcinka to 5:00 min/km czyli łącznie straciłem na nim kilkadziesiąt sekund do zakładanego, niewyobrażalnego dla mnie celu wynikającego z opaski, którą sobie przygotowałem.

Przed wpadnięciem na metę

Wymarzony skręt do Atlas Areny, zbieg do środka, oślepiające światła w mroku hali i nie wierzę w to co widzę na zegarku:

3h25m42s!!!

Mijając metę udało mi się jeszcze wykrzesać siły na wyskok radości - takiego rezultatu się nie spodziewałem, chciałem przecież "jedynie" ścigać uzyskane pół roku temu 3h30m!

Tak wygląda zadowolony maratończyk...

Do chwili obecnej trzęsą mi się nogi na myśl, że udało mi się osiągnąć takie coś - wiem, że dla wielu ten wynik to nic specjalnego, jednak dla mnie to przekroczenie granicy niemożliwości... Najważniejsze, że zdjąłem klątwę, jaka wisiała nade mną w przypadku tego maratonu od kilku lat (nie wystartowałem w nim z powodu kontuzji, której nabawiłem się kilka tygodni przed biegiem).

Na lenistwo po tym osobistym triumfie nie mogę sobie pozwolić - już w środę wróciłem do lekkiego truchtu na dystansie 12km, traktując go raczej jako "przegląd organizmu" niż trening. Okazało się, że mimo lekko zesztywniałych nóg i stawów jestem w stanie utrzymać równe tempo bez zadyszki. 

Dlatego też spokojnie mogę myśleć o kolejnym starcie, który już za niecałe 2 tygodnie. Tym razem pobiegnę w Prague Marathon, gdzie absolutnie nie będę walczył o dobry wynik. Ma to być dla mnie nagroda za dotychczasowy wysiłek i rezultat w Łodzi, dlatego też planuję spokojny bieg na ok. 4h00m - nikomu, a co najważniejsze, nawet sobie, nie muszę już nic udowadniać...

1 komentarz: