czwartek, 29 września 2016

130 pięter, czyli fajnie być 10. "góralem" wśród maratończyków :-)

Plan treningowy mający na celu odpowiednio przygotować się do październikowego Toruń Marathon w pełni. 8 z 12 tygodni zakończyliśmy w minioną niedzielę. Zamiast standardowego dłuższego wybiegania (ew. BNP na odcinku ponad 20 km) zdecydowaliśmy się wybrać do wielkopolskiego sierakowa, by wziąć udział w drugiej edycji Maratonu Puszczy Noteckiej. Był to jednocześnie mój debiut w maratonach przełajowych.

Taki tłok był tylko na pierwszych kilometrach (fot. Daniel Musiał)

Biegliśmy zupełnie bez presji wyniku, nie patrząc na tempo, nie szacując końcowego czasu. Mogliśmy więc skupić się na dobrej zabawie podczas pokonywania kolejnych kilometrów malowniczej trasy. Zazwyczaj nie zwracam uwagi na widoki towarzyszące biegowi, jednak tym razem nie można było nie zauważyć pięknego krajobrazu. Mniejsze lub większe zbiorniki wodne, wąskie pasy lądu między nimi, droga prowadząca środkiem lasu, wszechobecne wzniesienia terenu. To wszystko przy fenomenalnym i głośnym dopingu wolontariuszy, których mogło być nawet więcej niż biegaczy (bieg należy do kameralnych, z limitem 300 osób w półmaratonie i 300 osób w maratonie).

Perfekcyjna organizacja biegu była widoczna, dosłownie, na każdym kroku. Niemalże wszystkie korzenie i inne ewentualne "przeszkadzajki" pomalowano rzucającą się w oczy farbą, oznaczenie trasy nie pozwalało na zgubienie się w puszczy :-) Wspomniani wolontariusze już z dużej odległości widoczni byli na zakrętach lub w miejscach mogących budzić wątpliwość co do kierunku biegu.

W tak pięknych okolicznościach przyrody... (fot. Daniel Musiał)

Jednak rzeczą, która pozostanie w pamięci chyba najdłużej jest odcinek w okolicach 15. (a później 26. km - biegliśmy dwie pętle o długości półmaratonu). W pewnym momencie trasa wzdłuż drogi kończyła się, zablokowano ją taśmą i wozem strażackim. Z pewną konsternacją rozglądaliśmy się, gdzie podążać dalej i naszym oczom ukazała się uśmiechnięta dziewczynka z drożdżówką, którą częstowała biegaczy. Nie byłoby w tym nic szczególnie dziwnego, gdyby nie to, że stała ona przy otwartej bramie wjazdowej do swojego domu zapraszając tym samym do biegnięcia przez podwórko. Okazało się, że właśnie tak to zaplanowano - trasa prowadziła przez gospodarstwo! Witały nas tam pozostałe dzieci oraz sam właściciel, odświętnie ubrany, robiący pamiątkowe zdjęcia. Trochę zawodów mam na koncie, jednak to było coś zupełnie niespodziewanego. Nawet najbardziej zmęczona twarz musiała się w tym momencie uśmiechnąć :-)

Nie można pominąć elementu, który jest cechą charakterystyczną biegu przełajowego, czyli podbiegów. Tych było co niemiara, na jednym z nich wytyczono lotną premię. Na widok pagórka, na który należało wbiec jak najszybciej westchnąłem i po zachęcie Michała ruszyłem przed siebie. Zdziwiłem się, gdy na szczycie nie zauważyłem maty odczytującej chipy, a więc odnotowującej wynik odcinka, więc musiałem biec dalej. Po minięciu kolejnego zakrętu miałem ochotę zapłakać. Okazało się, że wspomniana premia kończy się ok. 200 metrów dalej, tyle że "dalej" oznaczało raczej "wyżej", gdyż wzniesienie było niemal pionowe ;-) Na drugim okrążeniu wiedzieliśmy już, że najlepiej pokonać ten fragment grzecznie i spokojnie wchodząc ;-)

W okolicach półmetka humory dopisywały... (fot. Daniel Musiał)

Miłą niespodzianką był fakt, że ostatecznie w klasyfikacji wspomnianej premii zająłem 18. miejsce w stawce wszystkich biegaczy i jednocześnie byłem wśród nich 10. maratończykiem. Opłacało się trochę poszaleć podczas "wspinaczki" :-)

Nasza 4-osobowa grupka toruńskich maratończyków ostatecznie nieco się rozdzieliła i każdy z nas dobiegł do mety indywidualnie. Piotr na ok. 35. kilometrze stwierdził, że go spowalniamy i poleciał w poszukiwaniu saren, w efekcie ukończył bieg z wynikiem 4h06m. Mi udało się stracić do niego tylko dwie minuty, dzięki czemu mój punkt odniesienia w przypadku ewentualnych startów w maratonie przełajowym to 4h08m17s. Zaraz po mnie zameldował się Michał, a po nim Paweł. W strefie biegacza był pełen "wypas" - leżaki, piwo, ciasto, lody, makaron, kawa, owoce - to wszystko bez limitu. Można też było skorzystać z masażu.

Zasłużony relaks (fot. Michał Sołecki)

Takie wyprawy na długo pozostają w pamięci. Uwielbiam kameralne biegi, zorganizowane z pasją, przygotowane perfekcyjnie (nawet biuro zawodów umieszczono w wyjątkowym miejscu - na ostatniej kondygnacji zamku, będącym jednocześnie lokalnym muzeum). Do tego ciężka, wymagająca trasa w przepięknej lokalizacji. Aż chce się mieć więcej takich "treningów".

Wracając do domu rzuciłem okiem na zegarek, by przeanalizować kilka statystyk przebytego dystansu. Jednym z sugerowanych dziennych celów (obok np. liczby kroków czy czasu intensywnego treningu) wskazywanych przez mojego Garmina jest liczba pokonanych pięter. Okazało się, że tego dnia założenia przekroczyłem dość istotnie - zamiast wspinać się 10 pięter, zaliczyłem ich przez te 4 godziny... 130!

Aż chce się wracać!

1 komentarz:

  1. fajny opis zawodów ale miałem już wcześniej przeciek na ten temat?ha ha ha W kameralnej imprezie to ja startowałem w marcu k. Tucholi ok 100 osób? jak to mialo być twoje przetarcie to ja miałem 50 km k. Poznania zobaczymy komu wyjdzie to bardziej na zdrowie? Szkoda tylko że te dwie imprezy są tak blisko siebie ale kto wie co będzie w przyszłym roku?ha ha ha

    OdpowiedzUsuń