sobota, 18 listopada 2017

Orkan (Tadeusz?) w Toruniu vs. bezwietrzne Gniewkowo

Właśnie dobiega końca moje tegoroczne roztrenowanie. Jest ono zupełnie odmienne od poprzednich, ale o tym za kilka dni. Najpierw należałoby chociaż wspomnieć o ostatnich akcentach biegowych, dzięki którym zapracowałem na kilkunastodniowe lenistwo :-)

Jesień to przede wszystkim okres maratoński, nie inaczej było tym razem. Mimo niepowodzenia w Poznaniu nie traciłem dobrego samopoczucia i postanowiłem z uśmiechem (nie patrząc na czas, bo przy obecnej dyspozycji nie mógł być szczególnie dobry) ukończyć królewski dystans w rodzinnym mieście. Wraz z liczną reprezentacją ANIRO Run Team stawiliśmy się na starcie, dokonując jednocześnie podziału na kilka mniejszych grup, celujących w różne wyniki. Postanowiłem dołączyć się do Daniela, by jak najdłużej towarzyszyć mu w biegu na 3h25m. 

 Tylko tylu nas z całej ósemki udało się zagonić do wspólnego zdjęcia (fot. K. Lewandowski)

Wyglądało na to, że dokonałem słusznego wyboru. Kilometry na pierwszej pętli mijały sprawnie, zmęczenie nie dawało o sobie znać. Wiedziałem, że nie jestem przygotowany na wytrzymanie całości w tym tempie, dlatego też cieszyłem się każdym pokonanym fragmentem trasy, spokojnie czekając na osłabienie i konieczność zostania w tyle. Ostatecznie okazało się, że zmuszony zostałem przez własny organizm do zwolnienia na 24. kilometrze. 
 
No i po połówce, lecimy drugą pętlę! (fot. K. Lewandowski)

Planowałem tempo o 5-10 sekund wolniejsze, jednak nie było mi to dane - a czego w sumie miałem się spodziewać po przygodach w pozostałych tegorocznych maratonach? Żaden z wcześniejszych A.D. 2017 nie był udany, więc i tym razem, w Toruniu, czekała mnie niespodzianka. Chwilę po rozpoczęciu osamotnionej walki z dystansem temperatura zaczęła gwałtownie spadać i pojawił się, dynamiczny i wzmagający na sile, wiatr z przenikającym zimnym deszczem. Warunki zaczęły się zmieniać (z niemal idealnych) na mało przychylne biegaczom. Okazało się, że tego dnia również przez toruńskie niebo przechodził orkan Grzegorz (lokalnie nazwany przez niektórych Tadeuszem), który bardzo chciał zepsuć szyki maratończykom.

Nastąpiła nierówna walka z siłami natury. Przez kilka kilometrów ciężko było iść (nie mówiąc o bieganiu), wiatr i ulewa skutecznie spowalniały każdego. Do tego odczuwalna temperatura spadła do okolic zera, przez co miałem problem z odkręceniem tubki z żelem (trzeba było się ratować zębami...). Jeśli dodam, że takie warunki dopadły mnie w chwili osłabnięcia, łatwo sobie wyobrazić moje nastawienie. Totalnie zrezygnowany pokonywałem (jakimkolwiek tempem, byle do przodu) kolejne metry, mając chwile oddechu w nieco bardziej osłoniętych miejscach.

Uśmiechnięty, bo "już" koniec... (fot. J. Chmielewski)

Siła woli nie pozwalała dopuszczać do siebie myśli o zrezygnowaniu z udziału, więc bardziej marszem niż biegiem zmierzałem w stronę mety, wyprzedzany przez kolejnych zawodników. Dopadło mnie zobojętnienie na wszelkie bodźce. Dużo wcześniej uzmysłowiłem sobie, że luźno zakładany rezultat 3h30m jest nierealny, więc za plan minimum postawiłem sobie czas o 10 minut gorszy. Tak naprawdę mój los ważył się do ostatnich metrów na MotoArenie, gdyż metę przekroczyłem z wynikiem 3h39m09s. Chociaż to udało się zrealizować. W sumie nie było źle, patrząc na mój "popis" w Poznaniu dwa tygodnie wcześniej i nietypowe (delikatnie mówiąc) warunki pogodowe.

Oby nie dać po sobie poznać, że jestem przemoknięty i przemarznięty do samych majtek... (fot. J. Chmielewski)

Faktem jest, że to w sumie dzięki orkanowi był to mój najbardziej zauważony przez grono znajomych maraton. Pytania "A Ty wtedy biegłeś?", "Ja się bałem z domu wyjść a Wy sobie maraton urządziliście?" pojawiały się przez kilka kolejnych dni. No cóż, nie ma złych warunków do biegania...

Po tygodniu walki z organizmem i próbą niedopuszczenia do przeziębienia, tradycyjnie już, pojawiliśmy się na 10-kilometrowym biegu w Gniewkowie. Co prawda ostatnio zmieniono trasę i po dotychczasowej (z przyjemnym profilem, wiatrem w plecy i życiówkami sypiącymi się jak liście z drzew) pozostały miłe wspomnienia, jednak miejsce to jest (nie tylko dla mnie) symbolicznym zwieńczeniem sezonu biegowego. 

 A czy Ty się dobrze nawadniasz przed startem? (fot. K. Lewandowski)

Tym razem, chyba po raz pierwszy w tym roku, nie mogłem na nic narzekać. Świetna pogoda przez cały czas, dobre, mocne tempo, mnóstwo znajomych i uśmiechniętych twarzy - to wszystko spowodowało, że ponownie Gniewkowo będę wspominał jako jeden z przyjemniejszych startów tego sezonu. Wstępnie szacowałem swoje możliwości na ok. 43 minuty, jednak tym razem los był dla mnie łaskawy, dając mi siły na szybsze pokonywanie dystansu. Widząc przed sobą cały czas Piotra, na decydującym fragmencie ostatnich 3 km udawało mi się utrzymać tempo, potem nawet przyspieszyć. Dzięki temu osiągnąłem, rewelacyjny jak na moją dyspozycję, czas 41m10s.

Okolice cmentarza, czyli jesteśmy blisko końca, jakkolwiek filozoficznie to brzmi (fot. K. Lewandowski)

Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego zwieńczenia dość kapryśnego i trudnego sezonu. Po niepowodzeniach we wszystkich półmaratonach i maratonach udało mi się mentalnie odblokować, znajdując jeszcze radość z biegania. Ten niezastąpiony zastrzyk pozytywnej energii i nadziei na odbudowanie się w kolejnych startach powinien procentować już za kilka dni, gdy rozpocznę powolny powrót do biegania po resecie nóg.

Szybowanie w kierunku końca sezonu (fot. J. Chmielewski)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz