wtorek, 20 grudnia 2016

I po roztrenowaniu...

W tym roku roztrenowanie zaplanowałem wcześniej niż do tej pory, głównie z powodu intensywnych jesiennych startów. Osiągnięte życiówki kosztowały mnie dużo energii i już podczas następujących po nich lekkich przebieżek czułem, że warto dać odpocząć nogom. W związku z tym przesunąłem dwutygodniowe roztrenowanie z tradycyjnej u mnie drugiej połowy grudnia na początek tego miesiąca. I muszę stwierdzić, że chyba po raz pierwszy czas ten spożytkowałem prawidłowo.

Nie wiem, na ile wpływ na to miał kalendarz, ale faktem jest, że wykonując te same czynności co przez poprzednie lata (w dni "biegowe" ćwiczenia stacjonarne, poza tym wszystko bez zmian, czyli np. jazda na rowerze do pracy i z powrotem) ale w nieco innym terminie:
- utyłem jedynie o ok. 1 kg (do tej pory skok wynosił nie mniej niż 3 kg),
- nabrałem głodu biegania (od kilku lat już nie mogłem go z siebie wykrzesać),
- ten czas nie upłynął mi tak błyskawicznie jak zazwyczaj miało to miejsce podczas roztrenowań,
- po prostu wypocząłem i zapomniałem o bieganiu, co też nie zawsze się udawało.

Tak wyglądały "leniwe" dwa tygodnie bez biegania

Wiem, że te dwa tygodnie "resetu" były potrzebne nie tylko moim nogom, ale także (a może przede wszystkim) głowie

Z wielkim entuzjazmem ruszyłem w sobotę na delikatne (przynajmniej w założeniu) wybieganie. Skończyło się na dystansie ponad 11 km (zakładałem wstępnie 8 km), w tempie poniżej 5 min/km (chciałem przetruchtać w okolicy 5:20 min/km). Co prawda czułem, że nogi nie są na to gotowe, jednak troszkę mnie poniosło. Dwa tygodnie rozbratu z bieganiem dało o sobie znać już po kilku godzinach, a rano przywitały mnie zapomniane zakwasy, które utrzymywały się do dzisiaj. Skuteczną metodą (jak zawsze) okazało się ich rozruszanie, co uczyniłem zarówno na rowerze, jak i podczas wczorajszego treningu - tym razem odpowiednio wolniejszego, jednak na dystansie 13,5 km.

Standardowe wytyczne miesięczne (200 km) nie są do zrealizowania po połowie miesiąca bez biegania, jednak plan roczny nie jest zagrożony :-)

Ważne, że wróciła radość biegania, forma nadejdzie w odpowiednim momencie. Do końca roku stawiam na 11-13 km  wybiegania, na dłuższe dystanse oraz "coś więcej" przyjdzie czas w styczniu. Teraz mogę spokojnie ułożyć sobie plan treningowy na wiosenne starty (dwa półmaratony oraz maraton), czerpiąc frajdę ze spokojnego pokonywania kilometrów :-)

sobota, 26 listopada 2016

Jestem biegaczem przed czterdziestką... ponownie!

Mając w pamięci zeszłoroczny spadek formy 3 tygodnie po rekordowym maratonie i następującym po nim biegu na 10km, spodziewałem się podobnej sytuacji także w tym sezonie. Sytuacja była niemalże identyczna - 12 tygodni przygotowań do maratonu, życiówka, potem również rekordowa "dyszka", tym razem z symbolicznym złamaniem 40 minut. Wszystko wskazywało na to, że następnie czeka mnie ostre tąpnięcie kondycyjne i brak mocy w nogach.

Pierwszy kilometr, bieg jeszcze w zwartej grupie (fot. www.t-run.pl)

Z takimi myślami udałem się (standardowo - z Michałem i Piotrem, z którymi startowałem w większości tegorocznych zawodów) do Gniezna, na bieg wyjątkowy i nie do powtórzenia w przyszłości. Odbył się on z okazji budowy obwodnicy Gniezna (droga S5), na świeżo wylanym asfalcie. Dystans 10 km i profil trasy podano nam z topograficzną dokładnością. Martwiły nas jedynie nieco spartańskie warunki (wywiezienie godzinę przed startem w odsłonięty teren przy niskiej temperaturze, brak szatni i pryszniców), jednak takie rzeczy nie są nas w stanie zniechęcić, gdy można mieć idealną szansę na przyzwoity wynik końcowy (trasa bez jakichkolwiek zakrętów, praktycznie płaska, z jednym nawrotem). Co prawda miałem pewne obawy o własne siły - rano obudziłem się z lekkim przeziębieniem, które "na szczęście" wzmogło się dopiero w poniedziałek, więc ostatecznie nie przeszkadzało mi w biegu.

Moim celem było udowodnienie sobie, że będę w stanie ponownie pobiec 10 km w czasie poniżej 40 minut, szczególnie biorąc pod uwagę krytykę dotyczącą odpowiedniego pomiaru dystansu w niedawnym biegu w Gniewkowie (rozbieżności dochodzące 200 metrów to z jednej strony niewiele, jednak z drugiej pokonałem magiczną barierę o kilka sekund, więc taki brak w efekcie kwestionował moje osiągnięcie...)

Końcówka była bardziej samotna... (fot. Kacper Skubiszak)

Łącznie na starcie zameldowało się ok. 600 chętnych do przetestowania świeżej nawierzchni na nieoddanej drodze. Pierwsze kilometry nie szły po mojej myśli, sytuacji nie ułatwiał wiatr wiejący w twarz. Nie mogłem się odpowiednio rozkręcić, traciłem bezcenne sekundy. Walka z samym sobą trwała do półmetka, po którym udało mi się w końcu złapać idealny rytm. Nogi przebierały coraz szybciej, w końcu udawało się uzyskać tempo poniżej 4:00 min/km. Mijanie kolejnych biegaczy motywowało do dalszego wysiłku, do tego trasa okazała się wyjątkowa jeszcze z innego powodu - dzięki temu, że była niemalże idealnie prosta, udawało się utrzymywać kontakt wzrokowy z czołówką przez większość biegu, co również dodawało energii.

Po pokonaniu 9 km zegarek był dla mnie bezlitosny - pokonałem je w czasie 36m05s, więc mój cel mógł mi uciec dosłownie o kilka sekund. Wiedziałem, że jestem w stanie utrzymać tempo 4:00 min/km, jednak nie satysfakcjonował mnie wynik 39m59s ;-)

Tak wygląda człowiek walczący o każdą sekundę na ostatnim kilometrze biegu! (fot. gniezno24.com)

Przez ostatni kilometr hipnotycznie wpatrywałem się w bramę mety, nic więcej nie miało w tej chwili znaczenia. Nie wiedziałem, że mam w sobie jeszcze jakieś pokłady siły, jednak zmusiłem nogi do ostatniego wysiłku, ryzykując, że po prostu potknę się o własne stopy, tak bardzo byłem już zmęczony (biegiem, przeziębieniem, minionym maratonem i dyszką w Gniewkowie?). Postawiłem wszystko na jednej szali - i udało się! Zegar na finiszu pokazał, że bieg pokonałem w czasie brutto 39m40s!!! Ze szczęścia za późno wyłączyłem Garmina, więc musiałem niecierpliwie czekać na smsa z oficjalnymi wynikami. Gdy przyszły, efekt końcowy przerósł moje oczekiwania - od tej pory mogłem już chwalić się życiówką 39m30s!!! Dodatkową miłą informacją było zajęte miejsce open (22.) oraz w kategorii wiekowej (7.) - dla przypomnienia, stawka wyniosła ok. 600 zawodników :-)

Będzie życiówka! (fot. www.t-run.pl)

To był mój ostatni start w zawodach w tym roku, więc sezon zakończyłem bardzo mocnym uderzeniem. Do dwukrotnej poprawy najlepszych wyników w wiosennych półmaratonach i jesiennej życiówki w maratonie udało mi się dołożyć w listopadzie przebiegnięcie dwóch rekordowych dyszek, w których przekroczyłem magiczny i nieosiągalny dotąd próg 40 minut. Taki sezon już się raczej nie powtórzy, więc mogę czerpać zasłużoną radość i powoli przygotowywać się do kolejnego roku i nowych startów.

Biegacz przed "czterdziestką"... na 10 km ;-) (fot. Kacper Skubiszak)

Swoją drogą czuć, że szczyt formy utrzymałem przez maksymalny możliwy czas (upłynął miesiąc od Toruń Marathon do Biegu Drogi S5), gdyż ostatnie przebieżki ukazały spadającą kondycję. Jeszcze tydzień, może dwa, i czas na kilkanaście dni roztrenowania, na czym skorzystać powinny nie tylko moje nogi, ale i rodzina :-)

Medal udokumentowany na fragmencie wyjątkowej trasy