niedziela, 13 listopada 2016

40-tka złamana - życiówka, która "się nie liczy"

Minął tydzień od ukończenia biegu, który od kilku lat jest dla mnie podsumowaniem sezonu biegowego oraz ostatecznym testem możliwości. Chodzi mi o Gniewkowski Bieg im. Rodziny Milewskich na dystansie 10 km, który ma miejsce pod koniec października, już po wszystkich innych ważnych biegach. Jest to idealny czas na sprawdzenie formy, jaką udało się wypracować...

Nie inaczej było tym razem. Po rekordowym dla mnie roku (bardzo ważne życiówki w półmaratonie i maratonie) wróciłem do Gniewkowa, gdzie ostatnio ustanowiłem swój najlepszy czas, 40m07s. Tym razem miałem zamiar powalczyć o złamanie symbolicznej "czterdziestki", od której dzieliło mnie już tak niewiele. Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że dystans nie posiada atestu, więc wynik "się nie liczy" (ukłony w stronę Piotra, którego zeszłoroczne stwierdzenie jest dla naszej grupy puentą na wszystko, co ma miejsce w Gniewkowie). Do tego zmieniono trasę na taką, która już na papierze wydawała się trudniejsza od dotychczasowej, charakteryzującej się minimalną ilością zakrętów, brakiem podbiegów i wręcz legendarnym wiatrem wiejącym w plecy :-) 

Pełne skupienie już na starcie (fot. Mariusz Kryske)

Tym razem miała to być pętla rozpoczynająca się i kończąca na rynku w Gniewkowie, z fragmentami leśnymi oraz drobnymi nierównościami terenu.

Jak zwykle spodziewałem się kompensacji formy dwa tygodnie po szybkim maratonie, do którego przygotowywałem się przez blisko trzy miesiące. Czułem, że mogę powalczyć, więc postanowiliśmy z Piotrem ruszyć razem i utrzymywać średnie tempo minimalnie poniżej 4:00 min/km, by mijając metę przekroczyć upragnioną barierę.

Pierwsze 4 km udało się pokonać idealnie, z lekkim, kilkusekundowym zapasem. Później dopadło mnie zmęczenie, nie pomagała również leśna nawierzchnia z lepkim, spowalniającym piaskiem. Po 8 km Garmin wskazywał, że życiówki jednak nie będzie, bo szacowany wynik końcowy wynosił ok. 41 minut. Postanowiłem jednak nie przejmować się tym i dać z siebie wszystko na ostatnim fragmencie. 

W okolicach półmetka wszystko grało tak, jak powinno. (fot. Jan Chmielewski)

Wbiegając na rynek zauważyłem, że dystans z zegarka będzie o ok. 150 metrów dłuższy od oficjalnego. Szybkie spojrzenie w kierunku czasu wyświetlanego na mecie uświadomiło mi, że jeszcze nie wszystko stracone.

I rzeczywiście tak było - zmuszając się do maksymalnego przyspieszenia wpadłem na metę w momencie, gdy do 40 minut brakowało jeszcze całych 8 sekund. Tak więc znowu okazało się, że Michał może mnie nazywać "Pan Excel", bo przybiegłem niemal z aptekarską precyzją. Od tej pory czas 39m52s traktuję jako życiówkę na dystansie 10 km, mimo, że "to się nie liczy" ;-)

Wpadamy w las (fot. Jan Chmielewski)

Jednak nie można ślepo wierzyć wskazaniom GPS-a z zegarka, bo różnice, mimo że niewielkie, mogą okazać się kluczowe dla ostatecznego rezultatu...

Przed nami jeszcze jeden sprawdzian podczas kolejnych zawodów "na dyszkę" - za tydzień wybieramy się do Gniezna, by wziąć udział w biegu na trasie, którą dopiero niedawno pokryto asfaltem. Areną zmagań będzie nieoddany jeszcze do użytku fragment drogi ekspresowej S5. Tam wręcz z topograficzną dokładnością ustalony jest dystans oraz ew. wzniesienia, więc jedyną niewiadomą będą warunki pogodowe. Jeśli tylko nie "zawieje", będzie można zaszaleć i potwierdzić swoją dyspozycję... 


2 komentarze:

  1. czas ładny,trasa nie wróżyła tego ale ja też zrobiłem najszybszą dyszkę w tym roku, a zegarkom nie ma co ufać bo czasami pokazują różne głupoty? Gniezno swą trasą wróży że możesz jeszcze urwać co nieco z życiówki? Powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ale atest by się przydał, żeby spać spokojnie z nową życiówką ;)

      Usuń