wtorek, 20 grudnia 2016

I po roztrenowaniu...

W tym roku roztrenowanie zaplanowałem wcześniej niż do tej pory, głównie z powodu intensywnych jesiennych startów. Osiągnięte życiówki kosztowały mnie dużo energii i już podczas następujących po nich lekkich przebieżek czułem, że warto dać odpocząć nogom. W związku z tym przesunąłem dwutygodniowe roztrenowanie z tradycyjnej u mnie drugiej połowy grudnia na początek tego miesiąca. I muszę stwierdzić, że chyba po raz pierwszy czas ten spożytkowałem prawidłowo.

Nie wiem, na ile wpływ na to miał kalendarz, ale faktem jest, że wykonując te same czynności co przez poprzednie lata (w dni "biegowe" ćwiczenia stacjonarne, poza tym wszystko bez zmian, czyli np. jazda na rowerze do pracy i z powrotem) ale w nieco innym terminie:
- utyłem jedynie o ok. 1 kg (do tej pory skok wynosił nie mniej niż 3 kg),
- nabrałem głodu biegania (od kilku lat już nie mogłem go z siebie wykrzesać),
- ten czas nie upłynął mi tak błyskawicznie jak zazwyczaj miało to miejsce podczas roztrenowań,
- po prostu wypocząłem i zapomniałem o bieganiu, co też nie zawsze się udawało.

Tak wyglądały "leniwe" dwa tygodnie bez biegania

Wiem, że te dwa tygodnie "resetu" były potrzebne nie tylko moim nogom, ale także (a może przede wszystkim) głowie

Z wielkim entuzjazmem ruszyłem w sobotę na delikatne (przynajmniej w założeniu) wybieganie. Skończyło się na dystansie ponad 11 km (zakładałem wstępnie 8 km), w tempie poniżej 5 min/km (chciałem przetruchtać w okolicy 5:20 min/km). Co prawda czułem, że nogi nie są na to gotowe, jednak troszkę mnie poniosło. Dwa tygodnie rozbratu z bieganiem dało o sobie znać już po kilku godzinach, a rano przywitały mnie zapomniane zakwasy, które utrzymywały się do dzisiaj. Skuteczną metodą (jak zawsze) okazało się ich rozruszanie, co uczyniłem zarówno na rowerze, jak i podczas wczorajszego treningu - tym razem odpowiednio wolniejszego, jednak na dystansie 13,5 km.

Standardowe wytyczne miesięczne (200 km) nie są do zrealizowania po połowie miesiąca bez biegania, jednak plan roczny nie jest zagrożony :-)

Ważne, że wróciła radość biegania, forma nadejdzie w odpowiednim momencie. Do końca roku stawiam na 11-13 km  wybiegania, na dłuższe dystanse oraz "coś więcej" przyjdzie czas w styczniu. Teraz mogę spokojnie ułożyć sobie plan treningowy na wiosenne starty (dwa półmaratony oraz maraton), czerpiąc frajdę ze spokojnego pokonywania kilometrów :-)

sobota, 26 listopada 2016

Jestem biegaczem przed czterdziestką... ponownie!

Mając w pamięci zeszłoroczny spadek formy 3 tygodnie po rekordowym maratonie i następującym po nim biegu na 10km, spodziewałem się podobnej sytuacji także w tym sezonie. Sytuacja była niemalże identyczna - 12 tygodni przygotowań do maratonu, życiówka, potem również rekordowa "dyszka", tym razem z symbolicznym złamaniem 40 minut. Wszystko wskazywało na to, że następnie czeka mnie ostre tąpnięcie kondycyjne i brak mocy w nogach.

Pierwszy kilometr, bieg jeszcze w zwartej grupie (fot. www.t-run.pl)

Z takimi myślami udałem się (standardowo - z Michałem i Piotrem, z którymi startowałem w większości tegorocznych zawodów) do Gniezna, na bieg wyjątkowy i nie do powtórzenia w przyszłości. Odbył się on z okazji budowy obwodnicy Gniezna (droga S5), na świeżo wylanym asfalcie. Dystans 10 km i profil trasy podano nam z topograficzną dokładnością. Martwiły nas jedynie nieco spartańskie warunki (wywiezienie godzinę przed startem w odsłonięty teren przy niskiej temperaturze, brak szatni i pryszniców), jednak takie rzeczy nie są nas w stanie zniechęcić, gdy można mieć idealną szansę na przyzwoity wynik końcowy (trasa bez jakichkolwiek zakrętów, praktycznie płaska, z jednym nawrotem). Co prawda miałem pewne obawy o własne siły - rano obudziłem się z lekkim przeziębieniem, które "na szczęście" wzmogło się dopiero w poniedziałek, więc ostatecznie nie przeszkadzało mi w biegu.

Moim celem było udowodnienie sobie, że będę w stanie ponownie pobiec 10 km w czasie poniżej 40 minut, szczególnie biorąc pod uwagę krytykę dotyczącą odpowiedniego pomiaru dystansu w niedawnym biegu w Gniewkowie (rozbieżności dochodzące 200 metrów to z jednej strony niewiele, jednak z drugiej pokonałem magiczną barierę o kilka sekund, więc taki brak w efekcie kwestionował moje osiągnięcie...)

Końcówka była bardziej samotna... (fot. Kacper Skubiszak)

Łącznie na starcie zameldowało się ok. 600 chętnych do przetestowania świeżej nawierzchni na nieoddanej drodze. Pierwsze kilometry nie szły po mojej myśli, sytuacji nie ułatwiał wiatr wiejący w twarz. Nie mogłem się odpowiednio rozkręcić, traciłem bezcenne sekundy. Walka z samym sobą trwała do półmetka, po którym udało mi się w końcu złapać idealny rytm. Nogi przebierały coraz szybciej, w końcu udawało się uzyskać tempo poniżej 4:00 min/km. Mijanie kolejnych biegaczy motywowało do dalszego wysiłku, do tego trasa okazała się wyjątkowa jeszcze z innego powodu - dzięki temu, że była niemalże idealnie prosta, udawało się utrzymywać kontakt wzrokowy z czołówką przez większość biegu, co również dodawało energii.

Po pokonaniu 9 km zegarek był dla mnie bezlitosny - pokonałem je w czasie 36m05s, więc mój cel mógł mi uciec dosłownie o kilka sekund. Wiedziałem, że jestem w stanie utrzymać tempo 4:00 min/km, jednak nie satysfakcjonował mnie wynik 39m59s ;-)

Tak wygląda człowiek walczący o każdą sekundę na ostatnim kilometrze biegu! (fot. gniezno24.com)

Przez ostatni kilometr hipnotycznie wpatrywałem się w bramę mety, nic więcej nie miało w tej chwili znaczenia. Nie wiedziałem, że mam w sobie jeszcze jakieś pokłady siły, jednak zmusiłem nogi do ostatniego wysiłku, ryzykując, że po prostu potknę się o własne stopy, tak bardzo byłem już zmęczony (biegiem, przeziębieniem, minionym maratonem i dyszką w Gniewkowie?). Postawiłem wszystko na jednej szali - i udało się! Zegar na finiszu pokazał, że bieg pokonałem w czasie brutto 39m40s!!! Ze szczęścia za późno wyłączyłem Garmina, więc musiałem niecierpliwie czekać na smsa z oficjalnymi wynikami. Gdy przyszły, efekt końcowy przerósł moje oczekiwania - od tej pory mogłem już chwalić się życiówką 39m30s!!! Dodatkową miłą informacją było zajęte miejsce open (22.) oraz w kategorii wiekowej (7.) - dla przypomnienia, stawka wyniosła ok. 600 zawodników :-)

Będzie życiówka! (fot. www.t-run.pl)

To był mój ostatni start w zawodach w tym roku, więc sezon zakończyłem bardzo mocnym uderzeniem. Do dwukrotnej poprawy najlepszych wyników w wiosennych półmaratonach i jesiennej życiówki w maratonie udało mi się dołożyć w listopadzie przebiegnięcie dwóch rekordowych dyszek, w których przekroczyłem magiczny i nieosiągalny dotąd próg 40 minut. Taki sezon już się raczej nie powtórzy, więc mogę czerpać zasłużoną radość i powoli przygotowywać się do kolejnego roku i nowych startów.

Biegacz przed "czterdziestką"... na 10 km ;-) (fot. Kacper Skubiszak)

Swoją drogą czuć, że szczyt formy utrzymałem przez maksymalny możliwy czas (upłynął miesiąc od Toruń Marathon do Biegu Drogi S5), gdyż ostatnie przebieżki ukazały spadającą kondycję. Jeszcze tydzień, może dwa, i czas na kilkanaście dni roztrenowania, na czym skorzystać powinny nie tylko moje nogi, ale i rodzina :-)

Medal udokumentowany na fragmencie wyjątkowej trasy

niedziela, 13 listopada 2016

40-tka złamana - życiówka, która "się nie liczy"

Minął tydzień od ukończenia biegu, który od kilku lat jest dla mnie podsumowaniem sezonu biegowego oraz ostatecznym testem możliwości. Chodzi mi o Gniewkowski Bieg im. Rodziny Milewskich na dystansie 10 km, który ma miejsce pod koniec października, już po wszystkich innych ważnych biegach. Jest to idealny czas na sprawdzenie formy, jaką udało się wypracować...

Nie inaczej było tym razem. Po rekordowym dla mnie roku (bardzo ważne życiówki w półmaratonie i maratonie) wróciłem do Gniewkowa, gdzie ostatnio ustanowiłem swój najlepszy czas, 40m07s. Tym razem miałem zamiar powalczyć o złamanie symbolicznej "czterdziestki", od której dzieliło mnie już tak niewiele. Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że dystans nie posiada atestu, więc wynik "się nie liczy" (ukłony w stronę Piotra, którego zeszłoroczne stwierdzenie jest dla naszej grupy puentą na wszystko, co ma miejsce w Gniewkowie). Do tego zmieniono trasę na taką, która już na papierze wydawała się trudniejsza od dotychczasowej, charakteryzującej się minimalną ilością zakrętów, brakiem podbiegów i wręcz legendarnym wiatrem wiejącym w plecy :-) 

Pełne skupienie już na starcie (fot. Mariusz Kryske)

Tym razem miała to być pętla rozpoczynająca się i kończąca na rynku w Gniewkowie, z fragmentami leśnymi oraz drobnymi nierównościami terenu.

Jak zwykle spodziewałem się kompensacji formy dwa tygodnie po szybkim maratonie, do którego przygotowywałem się przez blisko trzy miesiące. Czułem, że mogę powalczyć, więc postanowiliśmy z Piotrem ruszyć razem i utrzymywać średnie tempo minimalnie poniżej 4:00 min/km, by mijając metę przekroczyć upragnioną barierę.

Pierwsze 4 km udało się pokonać idealnie, z lekkim, kilkusekundowym zapasem. Później dopadło mnie zmęczenie, nie pomagała również leśna nawierzchnia z lepkim, spowalniającym piaskiem. Po 8 km Garmin wskazywał, że życiówki jednak nie będzie, bo szacowany wynik końcowy wynosił ok. 41 minut. Postanowiłem jednak nie przejmować się tym i dać z siebie wszystko na ostatnim fragmencie. 

W okolicach półmetka wszystko grało tak, jak powinno. (fot. Jan Chmielewski)

Wbiegając na rynek zauważyłem, że dystans z zegarka będzie o ok. 150 metrów dłuższy od oficjalnego. Szybkie spojrzenie w kierunku czasu wyświetlanego na mecie uświadomiło mi, że jeszcze nie wszystko stracone.

I rzeczywiście tak było - zmuszając się do maksymalnego przyspieszenia wpadłem na metę w momencie, gdy do 40 minut brakowało jeszcze całych 8 sekund. Tak więc znowu okazało się, że Michał może mnie nazywać "Pan Excel", bo przybiegłem niemal z aptekarską precyzją. Od tej pory czas 39m52s traktuję jako życiówkę na dystansie 10 km, mimo, że "to się nie liczy" ;-)

Wpadamy w las (fot. Jan Chmielewski)

Jednak nie można ślepo wierzyć wskazaniom GPS-a z zegarka, bo różnice, mimo że niewielkie, mogą okazać się kluczowe dla ostatecznego rezultatu...

Przed nami jeszcze jeden sprawdzian podczas kolejnych zawodów "na dyszkę" - za tydzień wybieramy się do Gniezna, by wziąć udział w biegu na trasie, którą dopiero niedawno pokryto asfaltem. Areną zmagań będzie nieoddany jeszcze do użytku fragment drogi ekspresowej S5. Tam wręcz z topograficzną dokładnością ustalony jest dystans oraz ew. wzniesienia, więc jedyną niewiadomą będą warunki pogodowe. Jeśli tylko nie "zawieje", będzie można zaszaleć i potwierdzić swoją dyspozycję... 


piątek, 28 października 2016

Życiówka w maratonie poprawiona o jedną przerwę na sikanie

Minęło kilka dni od 34. Toruń Marathon, mam już za sobą pierwszą przebieżkę, podczas której nogi skutecznie przypominały mi o wysiłku, jaki jest za mną. Chyba mogę stwierdzić, że bieg ten kosztował mnie najwięcej wysiłku z wszystkich dotychczasowych siedemnastu na dystansie 42 km.

Mocna ekipa przed startem (fot. Piotr Marach)

W chłodny niedzielny poranek, po spokojnej pobudce i lekkim śniadaniu udałem się w okolicę startu, który mieścił się ok. 3 km od domu. Taki jest plus startu w zawodach w swojej miejscowości - nie trzeba zrywać się w środku nocy lub wybierać dzień wcześniej, by odebrać pakiet. Kolejny jest taki, że co chwilę można się witać z kimś znajomym - pożartować, ponarzekać, zrobić sobie pamiątkową fotkę. Gdyby tylko nie wysiłek, który przed nami, byłby to idealny piknik ;-)

Humory dopisują (fot. Jan Chmielewski)

Maraton ten był przynajmniej z kilku powodów wyjątkowy:
- pierwszy raz, na spokojnie, zorganizowany przez nowe osoby (zeszłoroczny był niejako "kredytem zaufania" od biegaczy z powodu małej ilości czasu na odpowiednie przygotowanie biegu),
- w końcu dane mi było biec trasą w 100% przebiegającą przez moje miasto, nie przez okoliczne wsie, z akcentami toruńskimi (kilka początkowych i końcowych kilometrów),
- pierwszy raz nie biegłem, jak to ujął przed startem mój sąsiad Michał, "na jednym baku" - zaopatrzyłem się w żele ;-)
- miał to być debiut mojej córki w roli kibicki na finiszu (okazało się, że jednak zasnęła w wózku, ale to nieważne...), co miało mnie ponieść na ostatnich metrach przed metą.

Dyszka za nami, lecimy dalej (fot. Jan Chmielewski)

Biegaczom zafundowano lekko stresującą sytuację, gdyż w obrębie strefy startowej, dla ponad 1000 zawodników (maratończycy + uczestniczy towarzyszącego biegu na 10 km) zapewniono (uwaga, uwaga!) jeden toi-toi... Były co prawda jeszcze toalety w szkole (będącej Biurem Zawodów), jednak dystans kilkuset metrów od startu skutecznie zniechęcał do skorzystania z tej opcji.

Punktualnie o 9:05, zaopatrzony w spersonalizowany numer startowy z motywującym hasłem "Zaraz Wracam" ruszyłem w trasę. Założeniem było ukończenie maratonu w czasie 3h17m, więc zegarek ustawił mi docelowe tempo na 4m40s, co okazało się zakresem bardzo komfortowym. Starówka, "stary most", moja "dzielnia" po drugiej stronie Wisły, "nowy most" - dystans mijał szybko i przyjemnie. Po 4-5 km zaczęło się masowe wyprzedzanie biegaczy na 10 km (którzy wystartowali 5 minut wcześniej), co na niektórych fragmentach utrudniało utrzymanie optymalnej prędkości. Znacznie przerzedziło się tuż przed wbiegnięciem w obszar największego toruńskiego osiedla mieszkaniowego "Na Skarpie", gdyż właśnie tam kończyła się trasa krótszego biegu.

Pozdrowienia dla wszystkich leniuchujących w niedzielny poranek! (fot. Sebastian Sierant)

Na 12 kilometrze miałem okazję biec tuż pod balkonem bloku, w którym się wychowałem, dalej trasa prowadziła niemal na trasę wylotową w stronę Warszawy. Tam czekał nas nawrót. Byłem po pierwszej dawce żelu, który właśnie zaczął działać. Wirtualny Partner wskazał, że już po 15 kilometrach dość istotnie przekroczyłem założenia i szacowany czas ukończenia maratonu wynosił 3h12m!!! Starałem się zwolnić, jednak nogi kręciły jak oszalałe. Wiedziałem, że w końcu się to na mnie zemści, ale nie mogłem nic zrobić - udawało mi się przystopować na kilkanaście metrów...

Głupich min ciąg dalszy (fot. Grzegorz Grabowski)

Ostatnim trudniejszym akcentem miał być podbieg na "Średnicówkę", w okolicy półmetka. Sprawnie poszło, niejako nagrodą była teraz płaska trasa aż do samego końca. Kolejne dawki żelu co ok. 8 km powinny mnie wzmacniać, i rzeczywiście tak było, aż do krytycznego 32 km. Tam po raz pierwszy poczułem skurcz w zewnętrznej części uda. Po chwili ustąpił, jednak zacząłem ostrożniej podchodzić do pozostałego do pokonania dystansu. Poważniejsze problemy zaczęły się kilometr później, gdyż nie byłem w stanie pokonać więcej niż kilkaset metrów bez przejścia w marsz. Jak się później okazało, głównym podejrzanym tej sytuacji mogła być zbyt duża dawka kofeiny, jaką spożyłem w żelach (cóż, będzie nauczka na przyszłość).

Jeszcze 200 metrów i fajrant! (fot. Marlena Lewandowska)

Rozpoczęła się dramatyczna walka o wynik końcowy. "Zapas" 3 minut nad celem 3h17m gwałtownie zaczął topnieć, w okolicach Motoareny (38. kilometr) nie pozostało z niego już nic. Desperacki strzał w postaci "żelka" nie pomógł, wiedziałem, że pozostało mi jedynie szarpanie się na choćby symboliczną poprawę zeszłorocznej życiówki (3h19m52s). Moimi wiernymi towarzyszami ostatniego fragmentu był ból i zniechęcenie, jednak resztką sił zmuszałem się do przebycia reszty dystansu. Po wbiegnięciu na Bulwar Filadelfijski (400 metrów do końca) zauważyłem bramę-metę, która wydawała się cholernie daleko. Nie miałem już ochoty na nic, jednak z pomocą przyszła nieoceniona żona z "młodą" w wózku - ich widok dodał sił, których już mieć nie powinienem. Z grymasem bólu złapałem głęboki oddech by rozpocząć finisz. Kilka ostatnich szarpnięć nóg i już - była upragniona meta! Nie byłem w stanie cieszyć się z tego, że właśnie wydarłem nową życiówkę - 3h19m36s!!! 

Zrobiłem to, jest życiówka! (fot. Grzegorz Grabowski)

Poprawa, zaiste, wielka, o niecałe 20 sekund, jednak dla mnie było to tak samo cenne, jak gdybym złamał czas 3h. Wiedziałem ile mnie kosztowały ostatnie kilometry i że zasłużyłem na tę nagrodę!

Tu należą się wielkie podziękowania pani, która za metą pomagała w zdjęciu chipa ze sznurowadła. Obawiałem się o kolejny skurcz w przypadku schylania, więc okazało się to dla mnie zbawienne. Miałem tylko siłę by lekko się uśmiechnąć w podziękowaniu - pierwszy raz spotkałem się z tego typu pomocą wolontariusza. DZIĘKI!

Po wysiłku zasłużony posiłek regeneracyjny :-)

Zdaję sobie sprawę z błędów, które popełniłem - jak to często bywa przedobrzyłem, dałem się porwać nogom napędzanym "dopalaczami", które (przynajmniej w pierwszej połowie biegu) niepotrzebnie zawierały kofeinę.

Już po pierwszym ochłonięciu dopadła mnie jedna myśl: człowiek biegnie niemal 3,5 godziny, by pokonać swój osobisty rekord o kilkanaście sekund, więc wniosek jest jeden - w takich sytuacja jedna przerwa na siku może pozbawić upragnionego celu. Więc, biegaczu, sikaj z rozwagą i zegarkiem w ręku! ;-)

czwartek, 29 września 2016

130 pięter, czyli fajnie być 10. "góralem" wśród maratończyków :-)

Plan treningowy mający na celu odpowiednio przygotować się do październikowego Toruń Marathon w pełni. 8 z 12 tygodni zakończyliśmy w minioną niedzielę. Zamiast standardowego dłuższego wybiegania (ew. BNP na odcinku ponad 20 km) zdecydowaliśmy się wybrać do wielkopolskiego sierakowa, by wziąć udział w drugiej edycji Maratonu Puszczy Noteckiej. Był to jednocześnie mój debiut w maratonach przełajowych.

Taki tłok był tylko na pierwszych kilometrach (fot. Daniel Musiał)

Biegliśmy zupełnie bez presji wyniku, nie patrząc na tempo, nie szacując końcowego czasu. Mogliśmy więc skupić się na dobrej zabawie podczas pokonywania kolejnych kilometrów malowniczej trasy. Zazwyczaj nie zwracam uwagi na widoki towarzyszące biegowi, jednak tym razem nie można było nie zauważyć pięknego krajobrazu. Mniejsze lub większe zbiorniki wodne, wąskie pasy lądu między nimi, droga prowadząca środkiem lasu, wszechobecne wzniesienia terenu. To wszystko przy fenomenalnym i głośnym dopingu wolontariuszy, których mogło być nawet więcej niż biegaczy (bieg należy do kameralnych, z limitem 300 osób w półmaratonie i 300 osób w maratonie).

Perfekcyjna organizacja biegu była widoczna, dosłownie, na każdym kroku. Niemalże wszystkie korzenie i inne ewentualne "przeszkadzajki" pomalowano rzucającą się w oczy farbą, oznaczenie trasy nie pozwalało na zgubienie się w puszczy :-) Wspomniani wolontariusze już z dużej odległości widoczni byli na zakrętach lub w miejscach mogących budzić wątpliwość co do kierunku biegu.

W tak pięknych okolicznościach przyrody... (fot. Daniel Musiał)

Jednak rzeczą, która pozostanie w pamięci chyba najdłużej jest odcinek w okolicach 15. (a później 26. km - biegliśmy dwie pętle o długości półmaratonu). W pewnym momencie trasa wzdłuż drogi kończyła się, zablokowano ją taśmą i wozem strażackim. Z pewną konsternacją rozglądaliśmy się, gdzie podążać dalej i naszym oczom ukazała się uśmiechnięta dziewczynka z drożdżówką, którą częstowała biegaczy. Nie byłoby w tym nic szczególnie dziwnego, gdyby nie to, że stała ona przy otwartej bramie wjazdowej do swojego domu zapraszając tym samym do biegnięcia przez podwórko. Okazało się, że właśnie tak to zaplanowano - trasa prowadziła przez gospodarstwo! Witały nas tam pozostałe dzieci oraz sam właściciel, odświętnie ubrany, robiący pamiątkowe zdjęcia. Trochę zawodów mam na koncie, jednak to było coś zupełnie niespodziewanego. Nawet najbardziej zmęczona twarz musiała się w tym momencie uśmiechnąć :-)

Nie można pominąć elementu, który jest cechą charakterystyczną biegu przełajowego, czyli podbiegów. Tych było co niemiara, na jednym z nich wytyczono lotną premię. Na widok pagórka, na który należało wbiec jak najszybciej westchnąłem i po zachęcie Michała ruszyłem przed siebie. Zdziwiłem się, gdy na szczycie nie zauważyłem maty odczytującej chipy, a więc odnotowującej wynik odcinka, więc musiałem biec dalej. Po minięciu kolejnego zakrętu miałem ochotę zapłakać. Okazało się, że wspomniana premia kończy się ok. 200 metrów dalej, tyle że "dalej" oznaczało raczej "wyżej", gdyż wzniesienie było niemal pionowe ;-) Na drugim okrążeniu wiedzieliśmy już, że najlepiej pokonać ten fragment grzecznie i spokojnie wchodząc ;-)

W okolicach półmetka humory dopisywały... (fot. Daniel Musiał)

Miłą niespodzianką był fakt, że ostatecznie w klasyfikacji wspomnianej premii zająłem 18. miejsce w stawce wszystkich biegaczy i jednocześnie byłem wśród nich 10. maratończykiem. Opłacało się trochę poszaleć podczas "wspinaczki" :-)

Nasza 4-osobowa grupka toruńskich maratończyków ostatecznie nieco się rozdzieliła i każdy z nas dobiegł do mety indywidualnie. Piotr na ok. 35. kilometrze stwierdził, że go spowalniamy i poleciał w poszukiwaniu saren, w efekcie ukończył bieg z wynikiem 4h06m. Mi udało się stracić do niego tylko dwie minuty, dzięki czemu mój punkt odniesienia w przypadku ewentualnych startów w maratonie przełajowym to 4h08m17s. Zaraz po mnie zameldował się Michał, a po nim Paweł. W strefie biegacza był pełen "wypas" - leżaki, piwo, ciasto, lody, makaron, kawa, owoce - to wszystko bez limitu. Można też było skorzystać z masażu.

Zasłużony relaks (fot. Michał Sołecki)

Takie wyprawy na długo pozostają w pamięci. Uwielbiam kameralne biegi, zorganizowane z pasją, przygotowane perfekcyjnie (nawet biuro zawodów umieszczono w wyjątkowym miejscu - na ostatniej kondygnacji zamku, będącym jednocześnie lokalnym muzeum). Do tego ciężka, wymagająca trasa w przepięknej lokalizacji. Aż chce się mieć więcej takich "treningów".

Wracając do domu rzuciłem okiem na zegarek, by przeanalizować kilka statystyk przebytego dystansu. Jednym z sugerowanych dziennych celów (obok np. liczby kroków czy czasu intensywnego treningu) wskazywanych przez mojego Garmina jest liczba pokonanych pięter. Okazało się, że tego dnia założenia przekroczyłem dość istotnie - zamiast wspinać się 10 pięter, zaliczyłem ich przez te 4 godziny... 130!

Aż chce się wracać!

czwartek, 1 września 2016

Komfort biegania zaczyna się od stóp

Najważniejszym elementem ubioru biegacza są odpowiednio dobrane buty - z tego sprawę zdają sobie chyba wszyscy. Można pokusić się o trening "w bawełnie", czy nawet spodniach jeansowych (tak, widziałem kiedyś takiego "pacjenta"), w grubej bluzie z kapturem lub "nieoddychających" dresach, jednak bez dopasowanego obuwia daleko, nomen omen, nie zajdziemy.

Jednak nie należy zapominać, że równie ważne jest to, w co wkładamy stopy przed ubraniem butów. Zwykłe, domowe skarpety mogą nie tylko pozbawić nas przyjemności z biegania, ale też powodować duży dyskomfort lub nawet doprowadzić do obtarć czy odcisków.

Przy nierzadko sporym wydatku na upragnione Asicsy, Adidasy czy Mizuno, warto dołożyć stosunkowo niewielką kwotę, by zapewnić sobie odpowiedni komplet do swobodnego biegania. Nie muszą to być od razu skarpety kompresyjne znanych firm, których cena sięga czasem tej, którą wydaliśmy na "laczki". Już za ok. 30 zł możemy nabyć profesjonalne skarpety do biegania.

IQ GTX Race - wersja "niższa", do kostek

Przykładem mogą być IQ GTX Race, w ciekawych, żywych kolorach. Przy wydatku 25 zł otrzymujemy antybakteryjne włókno Coolmax, odprowadzające nadmiar wilgoci na zewnątrz i zapewniające wentylację stopy. Jego zalety odczujemy już po kilku kilometrach treningu. Dodatkowymi cechami są płaskie szwy oraz wzmocnienia w miejscach narażonych na podrażnienia. Warto zauważyć, że skarpety te dostępne są w dwóch wersjach: jako "stópki" oraz w wysokości zakrywającej kostki. 

Dla zwolenników zakrytych kostek IQ oferuje model GTX Team

W ofercie 360sklep.pl (zobacz więcej) można znaleźć niewiele droższe skarpety marki LIN. Oko szczególnie przykuwa model Traverse, z elastycznym mankietem. Żelowy materiał na pięcie i wzmocnienie palców mają na celu ochronę przed skręceniem i uszkodzeniami oraz pomagają zapobiegać otraciom. Tutaj również możemy liczyć na odpowiednią cyrkulację powietrza oraz odprowadzanie wilgoci dzięki siatkom wentylacyjnym, a zestaw ściągaczy dopasuje skarpety do fizjologicznego układu ruchu naszych stóp.

Jeszcze więcej wsparcia zapewniają LIN Traverse

Jak widać, nie trzeba wydać majątku, by zagwarantować naszym nogom komfort podczas biegania. Uczucie suchości i odpowiedniego ułożenia skarpety, zabezpieczenie przed niechcianymi kontuzjami czy otarciami - to rzeczy, dzięki którym nasze treningi mogą być lepsze i dłuższe.

Warto spojrzeć, co jeszcze można nabyć w sklepie (zobacz więcej), nie tylko wśród akcesoriów biegowych - ponosząc jeden koszt wysyłki możemy przy okazji zaopatrzyć się jeszcze w coś innego :-)

sobota, 20 sierpnia 2016

Nie lubię czwartków, czyli głupia głowa...

Jeśli jestem w trakcie planu treningowego, który od kilku lat realizuję przed maratonami, to zazwyczaj ze zniechęceniem patrzę na to, co czeka mnie w czwartki.

Teoretycznie wydaje się to nic wielkiego, po prostu ok. 18 kilometrów biegania, w tym zazwyczaj:
- 4 kilometry rozgrzewki,
- BC2 (bieg w drugim zakresie, czyli tempo 4:40 min/km na dystansie 10-12 km) lub odcinki WT (wytrzymałość tempowa, powtórzenia w kilku szybkich seriach ok. 4:20 min/km fragmentów 2-4 km),
- 2 kilometry schładzania.

Nie powinno być z tym problemu, jeśli wziąć pod uwagę, że tempo BC2 to tak naprawdę docelowe tempo startowe w maratonie, a 4:20 min/km podczas WT spokojnie osiągałem podczas wiosennych półmaratonów. Jeśli chcę się zbliżyć do wyniku 3h15m podczas startów na "królewskim dystansie", to takie założenia treningowe nie powinny ani trochę dziwić czy męczyć podczas realizacji.

Oczywiście praktyka jest zgoła odmienna. Podbiegi, interwały - nie ma problemu, karnie je wykonuję i nie narzekam. Jednak w czwartki nie mogę się przełamać, zawsze te treningi mnie wykańczają. To głowa ponownie udowadnia, że nie tylko nogi liczą się w walce o dobry wynik.

moje niepozornie wyglądające czwartki treningowe...

Podczas zawodów, w których chcę sobie coś udowodnić lub po prostu uzyskać przyzwoity czas, osiągane prędkości daleko odbiegają od tych "czwartkowych", jednak w czasie przygotowawczym nastawienie się na choćby zbliżone tempo nie jest takie łatwe. Mózg co chwilę sugeruje, że nie ma sensu się tak męczyć i blokuje odpowiednie rozpędzenie.

Bez rywalizacji (nie tylko z innymi biegaczami, ale z samym sobą i stoperem) nie ma szans na odpowiedni poziom motywacji. I nie ma siły, żeby przekonać swój wewnętrzny głos o tym, że skoro na zawodach można, to poproszę też na treningu. W efekcie tempo o kilkanaście czy wręcz kilkadziesiąt sekund słabsze niż w "biegu po medal" okupione jest wysiłkiem zbliżonym do tego, które dopada za metą.

A nogi oczywiście bolą przez kolejne dwa dni niczym po mocnym biegu w zawodach...

Nie pozostaje nic innego, jak tylko pogodzić się z tym, że głowa "rządzi", zacisnąć zęby i odliczać dni do kolejnego koszmarnego czwartku. Dobrze, że ten plan treningowy to dla mnie nie pierwszyzna, bo szybko bym się załamał faktem bezsilności w starciu z próbą utrzymania rozsądnego tempa na dłuższym dystansie.

Jeszcze tylko dziewięć czwartków i maraton! :-)

piątek, 29 lipca 2016

Muzyka podczas biegania chyba mnie nie opuści ;-)

Ostatnio opisywałem swoje (dość bolesne) rozstanie z mobilnym sprzętem grającym, który towarzyszył mi na zawodach oraz długich wybieganiach. Pogodziłem się ze stratą i czerpaniem radości ze słuchania odgłosów otoczenia, jednak komentarze znajomych dały mi trochę do myślenia i chyba znalazłem rozwiązanie banalne w swojej prostocie...

Nie mam zamiaru biegać ze smartfonem (ani to wygodne, ani praktyczne - pomijając gabaryty, ciągłe otrzymywanie powiadomień potrafi skutecznie wybić z rytmu...), ale nie chce mi się też kupować odtwarzacza. Zapomniałem jednak, że mogę przecież wykorzystać, to, co i tak zabieram ze sobą, czyli zwykły telefon, który opisywałem jakiś czas temu (kliknij tutaj). Pozostaje jedynie wybór słuchawek. Tylko i aż ;-)

Na początku spróbuję zabawę z przewodowym wariantem - w grę wchodzą jedynie słuchawki dokanałowe, które powinny stabilnie tkwić w uszach. W przypadku wypadania/wyszarpywania podczas biegu mogę wykorzystać opcje awaryjne w postaci pozostałości po jakichś innych modelach - plastikowe prowadnice mające na celu utrzymanie kabla za uchem, inne rozmiary wkładek lub klips przytrzymujący przewód przy ubraniu. Jak widać, jest czym kombinować :-)


plastikowe prowadnice na kabel mają na celu nadanie słuchawkom mniej więcej takiego efektu.

Jeśli moje testy nic sensownego nie wniosą, pozostanie mi szukać rozwiązania bezprzewodowego. Słuchawki bluetooth można spotkać w różnych rozmiarach i odmianach, najbardziej optymalne wydają się te z pałąkiem na szyję. Do tej pory ten patent kojarzył mi się jedynie z tanimi chińskimi produktami, jednak okazało się, że nawet moja ukochana marka Skullcandy ma takowe w swojej ofercie (kliknij tutaj). Szczególnie ciekawie wygląda model Inkd, dostępny w różnych kolorach.

Mój aktualny faworyt w kategorii "bezprzewodowe słuchawki sportowe"

Jako że niewielu sprzedawców ma je w swojej ofercie, stwierdziłem, że warto zagłębić się w to, co jeszcze proponuje swoim klientom 360sklep.pl (kliknij tutaj). Muszę przyznać, że kilka gadżetów sportowych (nie tylko do biegania) trafiło do mojej zakładki "ulubione"...

Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak przetestować różne możliwości i zdecydować się na jedną z nich - albo nadal biegać bez muzyki w uszach, co jednak nie wydaje się już tak atrakcyjne jak kilka dni temu. Czasu jest mało, bo od sierpnia zwykłe "klepanie km" zastąpię kolejnym 12-tygodniowym planem treningowym do maratonu, więc żarty szybko się skończą...


poniedziałek, 25 lipca 2016

Już Ciebie nie posłucham...

Uwielbiałem biegać słuchając jednocześnie muzyki. O ile w przypadku konkretnie określonych treningów (WT, RT, SB) wolałem skupiać się jedynie na ćwiczeniach, o tyle ulubione dźwięki w uszach były dla mnie idealnym partnerem (w przypadku braku towarzystwa innych biegaczy) na dłuższe wybiegania lub relaksacyjne "klepanie" kilometrów.

Jako zwolennik minimalizacji nie byłem fanem biegania ze smartfonem i traktowania go jako źródło muzyki. Żadne słuchawki, ani tradycyjne, ani łączące się za pomocą bluetooth nie zapewniały komfortu i braku krępowania ruchu, połączonych z gwarancją utrzymania się na miejscu.

Idealnym rozwiązaniem były dla mnie słuchawki z wbudowanym odtwarzaczem mp3. Niestety rynek jest ubogi w tego typu gadżety i tak naprawdę jedynie Sony oferuje cokolwiek w tym segmencie. Sprzęt tej firmy bazuje na rozwijanej od kilku lat serii walkmanów odpornych na wodę, charakterystycznie wyglądających - same douszne słuchawki są dość masywne i połączone sztywnym pałąkiem.

fot. materiały promocyjne producenta

Ergonomicznie wszystko dopracowane jest niemal idealnie. Za pomocą dołączonych różnych rozmiarów wkładek odtwarzacz można dopasować do własnych uszu i zapewnić stabilne ułożenie podczas ruchu. Jednak szkopuł tkwi w wytrzymałości...

Byłbym w stanie wybaczyć firmie jedną wadliwą sztukę, na którą natrafiłem kilka lat temu. Pod koniec okresu ochrony gwarancyjnej okazało się, że jedna słuchawka brzmi zauważalnie ciszej. Sony błyskawicznie zareagowało na reklamację, otrzymałem nowy model. Przymknąłem oko na to, że w innym kolorze (czarny, zamiast dotychczasowego przykuwającego oko niebieskiego), cieszyłem się, że mogłem ponownie cieszyć się muzyką na biegowych ścieżkach.

fot. materiały promocyjne producenta. Tak wyglądał pierwszy nabytek, który...

Ale to było dwa lata temu. W czerwcu br. okazało się, że otrzymany model ma dokładnie tę samą wadę! Po powrocie z treningu, na którym odkryłem usterkę, szybko przejrzałem moją teczkę z paragonami i fakturami trzymanymi w przypadku konieczności reklamacji. Miałem spore szczęście w nieszczęściu, gdyż 2 lata od zakupu mijały kilka dni później.

... w ramach reklamacji wymieniono mi na ten smutniejszy kolorystycznie wariant (fot. materiały promocyjne producenta)

Udało mi się skontaktować ze sklepem i zgłosić usterkę, która w ciągu przepisowych 2 tygodni została uznana i otrzymałem zwrot gotówki. Początkowo zastanawiałem się, w co zainwestować tym razem, ale nic godnego przetestowania poza użytkowanymi już Sony z serii NWZ nie zauważyłem. Po dwóch dotychczasowych przypadkach stwierdziłem, że nie chcę kupować czegoś, co niemal jak w zegarku ulegnie "dziwnym trafem" awarii po 2 latach niezbyt intensywnego korzystania.

I tak oto od ponad miesiąca nawet na długich wybieganiach nie towarzyszy mi muzyka. Nie było łatwo się przestawić ale obecnie nie żałuję - zobaczę, jak będzie mi upływał czas na maratonach ;-)

czwartek, 30 czerwca 2016

Studzenie zapału biegowego upałem

Czerwcowe występy w zawodach skutecznie wybiły mi ambitne cele w okresie letnim. Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem biegania podczas upalnych dni, jednak tegoroczne imprezy, w których brałem udział, były w pewien sposób ekstremalne, aż z tęsknotą wspominałem zimowe truchtanie w podwójnych skarpetach przy minus 15 stopniach.

Jeszcze tylko kilometr i do domu!!!

Pierwszym sprawdzianem możliwości podczas pełnego słońca była 17. Dycha Kowalewska. Iście plażowa pogoda mocno kontrastowała z tym, co prezentowała przez kilka wcześniejszych dni.

Podstawa to dobra mina do złej gry... (fot. Jan Chmielewski)

Po starcie zmuszony byłem szybko zmodyfikować swój cel, którym jeszcze tydzień wcześniej był atak na 40 minut. Po kilku km okazało się, że nic nie idzie tak, jak powinno, 3 km od mety zatrzymałem się i miałem dość - tak, podczas biegu na 10 km!!! Udało mi się zmuszać do spokojnego dreptania przez kilkaset metrów, po których ponownie dopadała mnie niemoc, i tak do końca. Sił wystarczyło jedynie na w miarę honorowe pokonanie ostatniego odcinka, z bieżnią kowalewskiego stadionu włącznie.

Z wyniku 44m15s nie mogę być w żaden sposób zadowolony, jednak najważniejsze, że dotarłem w całości i bez robienia sobie krzywdy, a trzeba przyznać, że służby ratownicze miały tego dnia sporo pracy.

Słoneczko świeci, cieszą się dzieci (fot. Jan Chmielewski)

Jakby było mi mało takich przygód, zapisałem się na bieg w Unisławiu, który co roku odbywa się w pierwszy weekend wakacji. Półmaraton (oraz towarzysząca mu Dziesiątka) charakteryzuje się tym, że ZAWSZE jest tam gorąco, duszno i CZĘSTO w powietrzu wisi burza, która zbawienny deszcz zsyła dopiero jakiś czas po zakończeniu imprezy.

Tym razem (wielkie dzięki, Michał, za namówienie!) wziąłem udział w biegu na krótszym dystansie (to był mój swoisty debiut, do tej pory zawsze wybierałem trasę półmaratońską), i do dziś niesamowicie się z tego powodu cieszę.

Zrelaksowani, nie wiedzą, co ich czeka... (fot. Jan Chmielewski)

Już od rana było wiadomo, że tradycji stanie się zadość i chmury na niebie będą towarem deficytowym. Tak więc cel mieliśmy jasny - przetrwać, nie walczyć o czas. Prawie to się udało, ale niepotrzebnie trzymałem się na pierwszych kilometrach blisko Piotra, który był nieco bardziej ambitny. Od połowy dystansu rozglądałem się, czy czasem nie widać gdzieś za mną Asi z Michałem, żeby mieć pretekst do zwolnienia i dobiegnięcia do mety razem z nimi. I stało się tak na 7. km - przyłączyłem się do ich wesołej, małej grupki, i w ten sposób pokonaliśmy pozostałą część biegu, myśląc (nomen omen) ciepło o tych, przed którymi zostało jeszcze kilkanaście km trasy półmaratonu.

Piotr, znowu dałem się porwać za Tobą... (fot. Zdzisław Wiśniewski)

Rezultat byłby w normalnych warunkach dość abstrakcyjny. Uwaga, uwaga: 47m02s!!! Takiego wyniku nie pamiętam w historii swoich startów, ale jeszcze ciekawsze jest to, że w gronie blisko dwustu biegaczy zająłem 37. miejsce. To wystarczy za wszelkie komentarze na temat panujących tego dnia warunków...

I tak sobie dotrwaliśmy do mety - ważne, że uśmiechnięci... (fot. Jan Chmielewski)

Te dwa starty ostudziły moje plany co do letnich, mocnych treningów i stwierdziłem, że lipiec będzie miesiącem "bezmyślnego" zaliczania kilometrów w tempie OWB1, bez jakichkolwiek mocniejszych akcentów. Niech nastąpi swego rodzaju drobny reset przed sierpniem, w którym będzie trzeba zmierzyć się z początkiem przygotowań do jesiennych maratonów.

Najlepsza nagroda po biegu... (fot. Zdzisław Wiśniewski)

wtorek, 14 czerwca 2016

Mój ulubiony producent butów biegowych

Nie Asics, nie Adidas czy inna Puma okazuje się "moją" marką butów biegowych, przynajmniej jeśli chodzi o zastosowanie treningowe. W przypadku startów na dystansach powyżej 15km od kilku lat jestem wierny Mizuno Wave Inspire ("dziewiątka" dopiero rok temu przeszła w stan uśpienia, by ustąpić miejsca "dziesiątce"), jednak do całorocznego "klepania" kilometrów niemal od początku mojej przygody z bieganiem jest firmy Joma.

Po pierwszym etapie, gdy biegałem w zwykłych trampkach i zacząłem rozglądać się za "tanimi dobrymi" butami do biegania znajomy polecił mi właśnie tego producenta.

Mimo 1500 km na liczniku Joma Fast od zewnętrznej strony stopy wygląda zadziwiająco dobrze

Obecnie nie pamiętam na jaki model się zdecydowałem, jednak nie zapłaciłem więcej niż 130 zł, co już wtedy było przynajmniej połową tego, co musiałbym wydać na najniższe modele obuwia innej marki. Po kilkunastu miesiącach treningów byłem zauroczony wytrzymałością podeszwy i amortyzacji. Siatka i materiał zaczynały się przecierać, jednak spód wyglądał niemal jak nowy, utrzymując swoje właściwości.

Potem przyszła pora na spróbowanie klasyki - dwie pary Asics (jedne z niższych modeli) towarzyszyły mi na treningach i zawodach, jednak później stwierdziłem, że warto rozróżnić dwa cele, które mają spełniać buty. Od tej pory na wyścigi zabieram wspomniane wyżej Mizuno, które jednak żal byłoby wykorzystywać na codzienne bieganie - są po prostu zbyt delikatne na orkę i te 200-300 km miesięcznie w różnych warunkach.

Od wewnętrznej części dużo gorzej - dzięki tej "wentylacji" miałem darmowy peeling pięt ;-)

Do tej ciężkiej pracy zatrudniałem kolejne modele Joma. Najpierw był Shark - ciężki, masywny i wolny but dla pronatorów ważących ponad 85 kg. Był to idealny wybór dla mnie (70-72 kg), gdyż mniejsza masa od zakładanej istotnie wydłużyła czas eksploatacji obuwia. "Sharki" zadeptałem ostatecznie po ok. 2000 km, co w odniesieniu do ceny poniżej 150 zł (za parę, nie za sztukę...) było rewelacyjnym wynikiem. 

Rok temu zakupiłem (także w atrakcyjnej cenie poniżej 200 zł) Joma Fast - firma zerwała z dość konserwatywnym doborem kolorów i po raz pierwszy miałem buty w rażącej pomarańczowej barwie z równie rzucającymi się w oczy dodatkami. Przebiegłem w nich treningi na łącznym dystansie ok. 1500 km i w zeszłym tygodniu na leśnej trasie poczułem w lewym bucie nieco więcej piasku niż zazwyczaj - okazało się, że wewnętrzny bok się poddał i materiał oderwał się od podeszwy na długości 5 cm.

Widziałem podeszwy w gorszym stanie, te jeszcze trzymały amortyzację

Nie było to jakoś szczególnie zaskakujące biorąc pod uwagę pokonane w nich kilometry, zdziwił mnie jedynie element, który zakończył karierę Joma Fast - zazwyczaj były to zewnętrzne części buta, szczególnie w zgięciu stopy. Przejrzałem różne strony w poszukiwaniu przyczyn i tutaj ukazała się największa wada tej firmy: praktycznie nie istnieje ona w internecie. Oficjalna witryna opisuje różne modele tak zdawkowo, jak tylko się da (w stylu "buty do biegania"), jakby różniły się jedynie kolorami. Do tego jedyne miarodajne zasoby z innych portali są w języku hiszpańskim. Z pomocą translatora doszedłem do wniosku, że zakupione buty były dla biegaczy neutralnych, a nie (jak wskazywało moje wcześniejsze źródło) dla pronatorów.

Na dole nowy, pachnący świeżością, model, Joma Carrera 

Dzięki tej informacji przekonałem się, że wina leżała bardziej w złym doborze, nie słabej jakości produktu. W związku z tym zacząłem szukać nowego obuwia treningowego wśród oferty Joma. Wybór nie był wielki - do mojego typu biegacza pasuje aktualnie chyba tylko Joma Carrera (podobnie jak niegdyś Joma Shark - przeznaczone dla cięższych biegaczy, powyżej 85 kg).

Jako że w polskich sklepach opisywana marka nie posiada oficjalnego kanału dystrybucji, musiałem szukać wśród ofert na Allegro. Jeden sprzedawca posiadał je w cenie 199zł, więc nie zastanawiałem się długo. Już po dwóch dniach mogłem wcisnąć na nogi nowe nabytki i ruszyć "na spacer".

Musiałem uwiecznić czystą podeszwę :-) To se ne vrati!

Pierwsze wrażenie, tuż po uczuciu wielkiej wygody (chodzi się w nich niczym w domowych kapciach), można wyrazić pytaniem "Czy takie >>kopyto<< zda egzamin podczas biegania?" Buty o jeszcze bardziej żywym ubarwieniu wydają się bardzo masywne, szczególnie w części amortyzującej pięty, i niezdatne do sensownego treningu. Jako że na ten dzień zaplanowałem interwały, był to idealny sprawdzian na to, czy nie wybiję zębów starając się przyspieszyć.

Wszelkie moje obawy okazały się niesłuszne. Buty nie dość, że idealnie trzymają się stopy, fajnie się przetaczają, mają dobre przyspieszenie. Wystarczy powiedzieć, że zamiast truchtu wyszedł mi trening BC2, a same odcinki interwałów pokonywałem w tempie 5-10 s/km szybszym niż dotychczas, w Joma Fast. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że część tego efektu to zasługa skoku dodatkowych endorfin z powodu "nowego gadżetu", jednak na pewno nie można stwierdzić, że w tych butach nie da się biec szybko. Oczywiście nie są to startówki na 5-10 km (do tego mam Joma Marathon, które paradoksalnie nie nadają się zupełnie na królewski dystans), ale na treningach można z nich wycisnąć dużo.

Czyż nie jest to piękny widok?!?

Innym sprawdzianem było niedzielne wybieganie na dystansie powyżej 20 km, w zróżnicowanym terenie (leśny trakt, kamieniste drogi, lekkie podbiegi, asfalt) i dopiero wtedy ukazały się najważniejsze cechy Joma Carrera.

Przede wszystkim, nie ma dla nich złego podłoża. Mniejsze czy większe kamienie, piasek, w którym można się zakopać, leśne ścieżki - to wszystko jest idealnie neutralizowane przez ten swoisty "walec" na nogach. Udawało się utrzymywać sensowne tempo, jednak po ok. 15 km zaczęła uwydatniać się waga obuwia. Nie oszukujmy się, do lekkich nie należy, co dawało się odczuwać, szczególnie na podbiegach. Dynamika spadała, ale po rozpędzeniu udawało się utrzymywać dobrą prędkość. Poza tym przyczepność jest rewelacyjna - nagłe zmiany kierunku biegu to teraz czysta przyjemność.

Zauważalny inny profil podeszwy, jednak mimo to Carrera też jest "fast"

Muszę to uczciwie przyznać. Firma Joma na swoje 50-lecie stworzyła but uszyty idealnie na moje potrzeby treningowe. Należy nadmienić też konstrukcję przodu butów. Zauważyłem tendencję do zwężania tych partii przez producentów, aby nadać im bardziej dynamiczny kształt, co zupełnie nie pasuje do moich stóp. Muszę mieć obuwie dość szerokie, i tu Joma Carrera jest świetnie skonstruowana. Dodatkowo nie odczuwam dyskomfortu w okolicy kostek, gdzie zazwyczaj wycięcia są niewystarczające i boleśnie ocierające nogę. Wkładka jest odpowiednio elastyczna, aby uniknąć nieprzyjemnego "wyrabiania" przez pierwsze 100-200 km biegania.

Jeśli szukacie solidnego, taniego obuwia do treningów biegowych, powinniście rozejrzeć się za produktami opisywanej marki. Problemem może być dobranie odpowiedniego modelu, bo naprawdę ciężko znaleźć rzetelne opisy (mi z pomocą przyszła strona http://www.runnea.com/zapatillas-running/modelos/joma/). Wg mnie w kategorii cena / jakość Joma jest bezkonkurencyjna!

Wszystkiego najlepszego, oby tak dalej!


P.S. To nie jest w żaden sposób artykuł sponsorowany, jedynie odczucia związane z marką, która służy mi od kilku lat. Chciałem wskazać, że za solidne buty nie trzeba płacić 300 zł i więcej.

piątek, 20 maja 2016

W życiu potrzebny jest luz - dotyczy to także sznurowadeł...

Zeszłotygodniowy pobyt nad morzem należy uznać za udany. Wbrew wszelkim prognozom pogoda dopisała i sobotni dzień, poprzedzający 2. PZU Gdańsk Maraton spędziliśmy na rodzinnym spacerze, podczas którego nastąpił pierwszy kontakt Młodej z dużą ilością piasku i jeszcze większą ilością wody :-)

Sobotni relaks

Po południu rozpoczęliśmy przygotowania do niedzielnego startu. Spokojnie udaliśmy się do hali Amber Expo, przy okazji znalazłem odpowiednie miejsce do parkowania, aby uniknąć zakorkowanych ulic w drodze powrotnej z maratonu do wynajmowanego mieszkania. Dużym zaskoczeniem był "rozmach", z jakim zorganizowano targi sportowe towarzyszące weekendowemu wydarzeniu. Cudzysłów jak najbardziej zamierzony - naliczyłem łącznie mniej niż 10 budek z wystawcami, z czego może 2-3 posiadały jakikolwiek asortyment sportowy, więc poszukiwanie nowych butów treningowych musiałem odłożyć, bo jedynie stoisko Decathlonu miało w ofercie jakiekolwiek obuwie... Smutny to był widok...

Taki numer... (fot. Aneta Janczarska)

Pakiet odebrany szybko i sprawnie, koszulka okazała się tak samo udana, jak to było prezentowane przez organizatora - jest ona chyba najładniejsza w kolekcji, którą uzbierałem przez kilka lat biegania w imprezach masowych.


Wieczór to rodzinne "pasta party" w zaciszu mieszkania i wybór odzieży na start. Oczywiście największy problem miałem z wytypowaniem odpowiedniej koszulki, i jak zwykle, nieoceniona okazała się małżonka, która zdecydowanym wskazaniem "ta!" ucięła wszelkie wątpliwości ;-)

Niedzielny poranek tuż przed moim jubileuszowym, piętnastym maratonem, był dość spokojny - moim głównym planem na wiosnę były życiówki w półmaratonie, "królewski dystans" pozostawiłem sobie niejako na deser. Jednak nie byłbym sobą, gdybym miał biec tak po prostu, bez jakichkolwiek wytycznych, zatem ambitnie ustawiłem sobie wirtualnego partnera na czas 3h17m, czyli wynik o 2 minuty lepszy od dotychczasowej życiówki :-)

Powoli do przodu... (fot. Henryk Witt)

Przez pierwszych 30 km biegłem bez żadnego napięcia, ze spokojem pochłaniałem dystans, robiąc "swoje", utrzymując tempo w okolicach 4:37 min/km, co dawałoby wynik lepszy od założeń. Niestety okazało się, że to nie był ten dzień. Nie mam zamiaru zrzucać winy na cokolwiek, po prostu głowa przestała nadawać pozytywne sygnały do nóg i ostatnie 10 km okazało się straszną męczarnią. Skumulowało się kilka rzeczy, których nie powinienem ignorować:

- możliwe przetrenowanie - przez półmaratońskie ambicje i chęć kontynuowania planu treningowego aż do maratonu miałem 18 tygodni planu treningowego (10 tygodni przygotowań do półmaratonów, kolejne 8 do maratonu);

- przejście z negative split na równe tempo przez cały dystans - stwierdziłem, że przy średnim tempie 4:40 min/km NS byłby zabójczy (zbyt szybkie ostatnie 14 km), jednak moje nogi chyba przyzwyczaiły się do wcześniejszej taktyki i początek był dla nich za mocny;

- szkolny błąd popełniony przed startem (którego nigdy wcześniej nie popełniłem!) - za mocno związane sznurowadła! Po 10 km stopy zaczęły lekko puchnąć i wówczas zrozumiałem, co zrobiłem źle. Pierwsza korekta wiązania na 15. km, druga 7 km później niewiele dały, szkoda została wyrządzona i do końca biegu (oraz przez kolejne dni) czułem pulsujący ból w miejscu otarć. Nie wspominając o wybiciu z rytmu na tych przymusowych postojach.

Moje pierwsze zdjęcie "w locie" (fot. Agnieszka Soboń)

Po 35 km wiedziałem, że życiówki nie będzie i siły mnie opuściły. Co kilkaset metrów przestawałem biegać, zmagając się ze zniechęceniem, jednak mimo wszystko parłem do mety. 

 Zmęczony, ale szczęśliwy - piętnasty maraton ukończony! (fot. Agata Masiulaniec)

W tej całej sytuacji najbardziej zaskakujący jest czas, z jakim ukończyłem bieg. 3h24m13s to mój trzeci historyczny wynik, jedynie o niecałe 5 minut gorszy od życiówki, więc w żaden sposób nie mogę uznać tego startu za porażkę. Solidnie przepracowana pierwsza część sezonu i dobre wyniki na dystansach o połowę krótszych dały podstawę do szybkiego biegu mimo przeciwności i przemęczenia. 
Cała dramaturgia jak na dłoni...


Dobrze gonić króliczka, nie można zawsze go łapać. Dajmy sobie trochę luzu - naszym sznurowadłom też! ;-)