wtorek, 2 grudnia 2014

Przegląd szafy z butami, cz.1

Wraz ze zmianą pogody i koniecznością zmiany stroju biegowego następuje u mnie sezonowy przegląd szafy. Krótkie koszulki, spodenki i inne letnie akcesoria muszą ustąpić miejsca bieliźnie termicznej, rękawiczkom i czapkom. To samo dotyczy butów do biegania. Zadziwiające dla mnie jest, że przez ostatnich kilka lat uzbierałem ciekawą kolekcję - część par wytrzymało próbę czasu, inne poległy na trasach, do tego kilka z nich jest wytypowanych do zadań specjalnych. Dlatego też, przy okazji robienia porządków stwierdziłem, że warto będzie opisać ten najważniejszy z elementów stroju biegacza.

Jak zapewne większość z nas, rozpoczynałem przygodę z bieganiem w zwykłych butach sportowych. Oczywiście o wielkim komforcie i przyjemności z takich treningów nie mogło być mowy, więc po kilku miesiącach, gdy wiedziałem, że ta forma rekreacji mi się nie znudzi, postanowiłem zaopatrzyć się w odpowiedni asortyment.

Pierwszym krokiem w stronę specjalistycznego obuwia był zakup najprostszego z modeli firmy Joma, Titanium. Zmiana jakościowa była dla mnie kolosalna, mimo że tak naprawdę buty nie miały w sobie wielu z tak często wymienianych przez producentów systemów, ulepszeń etc. Tak naprawdę porzuciłem je dopiero podczas ostatniego sprzątania w szafie. Co prawda trzymałem je głównie z sentymentu, jednak patrząc na ich stan, byłem szczerze zdziwiony, że tak tani but może tak dobrze wyglądać po wielu pokonanych kilometrach.

Podeszwa do samego końca była w bardzo dobrym stanie, większe "zmęczenie" tak naprawdę zauważyłem głównie na zgięciu stopy, gdzie rozpruła się siatka. Oczywiście amortyzacja też zniwelowała się podczas treningów, jednak przy porządnej eksploatacji (przez pierwszy rok był to mój jedyny komplet - zarówno na treningi, jak i zawody, na każdą porę roku) i tak muszę stwierdzić, że Joma spisała się wzorcowo.






Podjęcie próby startu w pierwszym maratonie zmusiło mnie do szukania czegoś z wyższej półki, czyli w domyśle - lepszego. Przypadkiem trafiłem na stronę sklepu Natural Born Runners, gdzie spotkałem się z niesamowicie pozytywnym i otwartym na klienta podejściem. Właściciel, Grzegorz, cierpliwie odpowiadał na moje maile, dzielił się radami i sugestiami (nie tylko w temacie obuwia biegowego) i ostatecznie polecił mi jeden z modeli Asics dla pronatorów - GEL-1150. Przez kolejny sezon były to moje podstawowe buty, w których pokonałem kilka życiówek. Prawdą jest jednak, że po zbliżonym przebiegu do wcześniej wspomnianego obuwia Joma, wyglądają dużo gorzej. Po ok. 2000km (cykl życia i tak przyzwoity) nie nadawały się do niczego, nawet lekkich przebieżek. Niestety nie dotrwały one do sesji zdjęciowej.

Nie żałowałem jednak tego zakupu, z butów byłem bardzo zadowolony. Dlatego też zmieniłem je na nowszy model, Gel-1160. Wielkich różnic w użytkowaniu nie odczułem, ale też niczego takiego nie oczekiwałem, bo poprzednio byłem bardzo zadowolony. Tak więc kolejny sezon minął na zdzieraniu nowej pary Asicsów ;-)









Jednak tym razem chciałem być nieco oszczędniejszy i zakupiłem tańsze obuwie do celów treningowych (na krótsze wybiegania z podbiegami lub interwałami) i zachowywać nowe "żelki"  na ważniejsze okazje. Spróbowałem czegoś z oferty Lidla - 60zł to naprawdę nie jest majątek, a byłem przede wszystkim ciekawy, co z sobą prezentują buty z logo Crivit. Amortyzacja była dość słaba, podbicie twarde, jednak ogólnie nie było źle. Jeden okres letnio-jesienny w nich pobiegałem, szczególnie dobrze spisywały się na interwałach, gdy szybsze odcinki wymagały dobrej przyczepności. Podeszwa dość szybko się ścierała, jednak te kilka miesięcy udało się w miarę komfortowo trenować. Nie płakałem, gdy musiałem się ich pozbyć z powodu totalnego zużycia.








Na pewno wyciągnąłem z tej lekcji naukę, która zaprocentowała przy dokonywaniu ostatnich moich zakupów - Joma Shark.

Za cenę dwukrotnie wyższą niż buty z dyskontu, czyli i tak patrząc na metki w sklepach biegowych, śmieszną (ok. 120zł) nabyłem wspaniały but treningowy. Po raz kolejny Joma przekonała mnie, że jest liderem w kategorii jakość / cena. Nie ma porównania do "renomowanych" marek, tego nie da się ukryć, jednak są to bardzo solidne, wytrzymałem i po prostu komfortowe buty. Przez ostatnich kilka miesięcy są one dla mnie podstawowym modelem na wszelkich treningach (od interwałów po długie wybiegania). Przez pierwsze dni byłem trochę zawiedziony sztywnością podczas biegu i ciężarem butów, jednak po ok. 100km obuwie idealnie się dopasowało do mojej stopy a do wagi się przyzwyczaiłem. Od tej pory nie mogę sobie wyobrazić lepszej pary do żmudnej pracy przygotowawczej przed zawodami. Sharki są bez polotu i finezji, jednak nie znam od nich solidniejszego zawodnika. Może biega się mi w nich tak dobrze, bo przewidziano je dla pronatorów z wagą powyżej 80kg i w związku z tym przy moich 73kg jest duży zapas amortyzacji?






To by było na tyle, jeśli chodzi o historię moich butów, powiedzmy, podstawowych, rzemieślniczych. Za kilka dni postaram się opisać to, co jeszcze w szafie zostało, czyli obuwie do zadań specjalnych. Są to trzy pary: startowe na krótsze dystanse, zimowe oraz te, które przeznaczam na udział w maratonach i półmaratonach.

piątek, 7 listopada 2014

Miesiąc zdrowia po miesiącu maratonów

Szybko zregenerowałem się po ostatnich 3 maratonach, które przebiegłem w przeciągu jednego miesiąca - powoli szykuję się do końca kolejnego sezonu. Stwierdziłem, że dobrym posunięciem z tej okazji będzie kompleksowe zdiagnozowanie stanu zdrowia, szczególnie że już kilka lat minęło od czasu, gdy zbadałem próbki krwi i moczu.

Tym razem zdecydowałem się na rozszerzony pakiet. Po wizycie u internisty, który skierował mnie na 16 testów dla oddanych próbek (łącznie 6 fiolek krwi) swoje kroki skierowałem do kardiologa (tym bardziej, że okazał się to ten sam lekarz). EKG wypadło dobrze, ponadto przez jeden dzień przymocowany do mnie był holter (więc bieganie i intensywne ćwiczenia niestety musiałem sobie odpuścić w obawie przed odklejeniem się czujników). W listopadzie jeszcze czeka mnie echo serca i próba wysiłkowa.

Podkreślam, że wykonuję te wszystkie testy profilaktycznie, nie czuję, żeby mi coś dolegało. Wyniki mają uspokoić nie tylko mnie, ale i tę część rodziny, która twierdzi, że "się przemęczam i to szkodzi zdrowiu" (pozdrowienia dla ukochanej babci!).

Dodatkowo, niejako przy okazji, wybrałem się na rtg klatki piersiowej - tutaj też nie było nic niepokojącego. 

A, zapomniałbym o niedawnej wizycie u stomatologa - usunąłem sobie kamień nazębny ;-)

Dziś jest pierwszy dzień w tym tygodniu, kiedy to nie odwiedzałem żadnej placówki medycznej i czuję się z tym nieco nieswojo, jakbym o czymś zapomniał :-)

P.S. A już za miesiąc Półmaraton Św. Mikołajów - jestem pełen obaw po kontrowersyjnym Maratonie Toruńskim (wystarczy spojrzeć na forum pewnego portalu biegowego...), organizowanym przez te same osoby... Powinna to być jednak dla mnie przede wszystkim zabawa, z nagrodą w postaci uśmiechu siostrzenicy, która ma się pojawić w okolicy mety i towarzyszyć mi na ostatnich metrach biegu (oczywiście z zachowaniem wszelkich zasad bezpieczeństwa dla niej i innych zawodników...).

piątek, 17 października 2014

Biodro wytrzymało, czyli spacerkiem po Koronę...

Uff... Trzeci maraton w przeciągu miesiąca stał się faktem.

W ostatni weekend wystartowałem w 15. Poznań Maraton, który to bieg był wieńczącym cykl Korony Maratonów Polskich. Cel jaki sobie postawiliśmy z Michałem i Waldkiem to 3:55 przebyte sprawdzoną w Berlinie metodą Marco. Pierwotnie zakładałem nieco mocniejsze tempo i czas zbliżony do niedawno zdobytej życiówki, jednak już pierwszy trening dwa tygodnie temu zrewidował to postanowienie - podczas podbiegu naciągnąłem sobie mięsień w biodrze i z lekkim dyskomfortem biegam do tej pory, więc zbytnie przyspieszenie byłoby szaleństwem.


Lans na dzielni w drodze na kolację ;-)

Toruńska Banda Łowców Koron - niestety nie w komplecie... 

Przyłapany w drodze do tymczasowej samotni...

Nieco zmodyfikowana trasa (przebiegnięcie przez stadion piłkarski, pominięcie niesławnego podbiegu po 30. km) nie dawała się specjalnie we znaki, kilometry mijały szybko i w miłej atmosferze - był czas na ucinanie sobie pogawędek czy dzielenie się wrażeniami z ostatnich biegów czy treningów.



Na ostatnich 5 kilometrach założyłem na głowę specjalnie na tę okazję przygotowaną koronę, żeby uczcić ukończenie najważniejszych maratonów w naszym kraju. Tuż przed samą metą wypatrzyłem w tłumie kibiców żonę, więc zwróciłem się w jej kierunku, żeby przekazać jej królewskiego buziaka ;-)

O, tu jest żonka! 

Metę przekroczyłem z czasem netto 3:56:15, dzięki czemu zrealizowałem swoje postanowienie, czyli każdy z maratonów ukończony poniżej 4 godzin.

Nieco ostrzejszy finisz niż dotychczasowe spacerowe tempo

Przydałoby się małe podsumowanie mojej Korony Maratonów Polskich: 

- Maraton Warszawski - 3:43:52 (ówczesna życiówka, pierwszy raz maraton poniżej 3:45)
- Dębno Maraton - 3:41:52 (ówczesna życiówka, próba atakowania 3:40)
- Cracovia Maraton - 3:41:19 (ówczesna życiówka, próba atakowania 3:40)
- Wrocław Maraton - 3:53:02 (spokojne wybieganie przed Berlin Marathon, celem było 4:00)
- Poznań Maraton - 3:56:15 (spokojne wybieganie na zakończenie sezonu, celem było 3:55)

Kochane dzieci, pamiętajcie o jedzeniu owoców...

... i innych rzeczy też ;-)

Nie są to może jakieś wybitne wyniki, jednak dla mnie jak najbardziej satysfakcjonujące. Jeśli dołożyć do tego niedawną życiówkę w Berlinie (3:30:50), ten sezon pod względem występów w maratonach był dla mnie rekordowy (5 startów, 3 życiówki). Przy okazji w Poznaniu przypadł mały jubileusz - był to mój dziesiąty start na królewskim dystansie.



Do końca roku pozostały już tylko spokojne treningi, wybiegania i Półmaraton Św. Mikołajów. W przyszłym roku z Michałem nastawiamy się bardziej na półmaratony (będziemy próbowali zbliżyć się do czasu 1:30), jednakże kilka maratonów też przebiegnę (na pewno Praga, prawdopodobnie Łódź i jeszcze jeden lub dwa jesienią).


poniedziałek, 6 października 2014

Berlin zdobyty, dotychczasowa życiówka zmiażdżona!

Już po tytule wiadomo, że podróż do naszych zachodnich sąsiadów była dla mnie bardzo udana. Ale po kolei...

Wyjazd z domu w piątek skoro świt, przybycie do Berlina przed południem i od razu kurs na stare lotnisko Tempelhof w celu odebrania pakietu startowego. Chociaż słowo "pakiet" dla osób przyzwyczajonych do biegów w polskich warunkach to zbyt wiele powiedziane. Po weryfikacji otrzymałem:
- numer startowy,
- chip (za który była pobierana dodatkowa opłata przy rejestracji),
- agrafki (jeśli zebrało się je z pudełka na blacie),
- opaskę na nadgarstek, z którą nie mogłem rozstawać się aż do końca biegu,
- worek do depozytu (wraz z ulotkami i próbką żelu).

Dobro materialne dodatkowo płatne ;-)

I to wszystko. Narzekający na to, że organizatorzy tegorocznego Maratonu Warszawskiego zapewnili uczestnikom jedynie koszulki bawełniane, mieliby używanie. Jeśli ktoś życzył sobie coś z oficjalnej, limitowanej serii Adidasa, proszę bardzo: koszulka techniczna 36EUR, finisher 30EUR, zapinana bluza 60EUR. Miejsca dla chętnych do zakupów było sporo - można było spokojnie wybierać w kolorach i wariantach, przymierzać, kasy czekały na końcu hali.



A propos miejsca - towarzyszące imprezie expo było po prostu przepotężne. Liczba stoisk niezliczona, zajmująca wewnętrzną i zewnętrzną część lotniska, naprawdę niewiele brakowało, żeby się zgubić lub przypadkowo rozstać z osobą towarzyszącą. Naprawdę byłem przytłoczony ilością wystawców i asortymentów możliwych do nabycia.

Wraz z falą ludzi wypływam z lotniska (przy wyjściu skusiłem się jeszcze na okazjonalny pokal na piwo) i ruszam w stronę mieszkania, które wynająłem na czas pobytu w Berlinie. Oczywiście korzystam z rozbudowanej sieci linii metra, samochód stał na parkingu aż do czasu powrotu do domu. Widok na Alexanderplatz zapierający dech w piersiach, zarówno w dzień, jak i w nocy. Do tego wszechobecni rowerzyści i całe miasto praktycznie tętniące życiem przez całą dobę.

Berlin nocą widziany z wynajętego mieszkania

W sobotę decyduję się na poranny, ostatni przed maratonem trening. Planowo miało to być 5-6km przebieżki z kilkoma interwałami, jednak nie mogłem oprzeć się pokusie i ruszyłem truchtem w stronę Bramy Brandenburskiej. Tym samym sprawdziłem legendarny ostatni odcinek trasy i w spokoju ruszyłem do domu na zasłużone śniadanie. Ostatecznie trening (w towarzystwie wielu innych uczestników niedzielnego biegu) wyniósł 9km.

Podczas popołudniowego spaceru w tej samej okolicy, gdy zauważyłem ostatnie przygotowania przed startem rolkarzy, pojawił się pierwszy raz przyjemny stres związany ze zbliżającym się niedzielnym biegiem. Cel miałem jasny - 3:30, jednak nie byłem przekonany, czy plan treningowy spełnił swoje zadanie, i w związku z tym nogi (i głowa) są przygotowane o pobicie życiówki o ponad 10 minut. Kołatały się wątpliwości spowodowane tym, że w ciągu 8 dotychczasowych maratonów swój najlepszy czas udało mi się poprawić jedynie o 6 minut (od 3:47 w debiucie do 3:41 w tegorocznym Cracovia Maraton). Ech, postawiłem przed sobą poważne zadanie...

Chwila na rozmyślania na dachu Bundestagu

Z niedzielnego poranka niewiele pamiętam - szybkie, lekkie śniadanie, ubranie się we wcześniej przygotowany strój, spakowanie worka na depozyt, przejazd metrem, dołączenie do gęstniejącego tłumu biegaczy... Potem podążanie do strefy startowej i próba ogarnięcia wzrokiem niesamowitego tłumu - a więc to tak wygląda maraton z 40 tysiącami uczestników!

Którędy na start tego "maratonu na 42,2 km"?

Ostatnie minuty przed startem, zamknięcie oczu i próba skupienia przez kilkanaście sekund. W ostatniej chwili spostrzegłem się, że mój Garmin przeszedł w tryb czuwania, przez co zgubiłem połączenie z satelitami - parszywe uzależnienie od technologii wzbudziło tylko niepotrzebny stres. Ponowne włączenie urządzenia, śledzenie paska postępu łączenia z GPS. W końcu, po nienaturalnie długich 2-3 minutach połączenie zostało przywrócone - uff...

Ja tu jeszcze wrócę... za kilka godzin ;-)

Obawiałem się, że w takim tłumie pierwsze kilometry będą istną katorgą i nie uda mi się odpowiednio rozpędzić. Nic bardziej mylnego, już po kilkudziesięciu metrach miałem odpowiednią ilość miejsca wokół siebie i pełen komfort biegu.

Teraz czas na pilnowanie tempa. Na ten bieg zastosowałem negative split, jednak bardziej spłaszczony, czyli zgodny z metodą Marco. Wg niego powinienem przez pierwsze 3km utrzymać 5:08 min/km, by potem przyspieszać stopniowo, do: 5:03 min/km, 4:59 min/km, a na ostatnie kilkanaście kilometrów zaplanowano 4:54 min/km. Biegło się naprawdę swobodnie, w nogach czułem świeżość i pewność, optymalny rytm złapałem w okolicach 15 km. Wiedziałem, że jest dobrze, i o ile nie stanie się nic niezapowiedzianego, to cel jest do osiągnięcia! Lekki dreszcz ekscytacji połączony ze wspaniałym dopingiem kibiców (coś niesamowitego, przez niemal cały dystans nie było chwili, żeby biegacze pozbawieni byli wsparcia osób "zza barierek") dodawały skrzydeł - naprawdę musiałem się powstrzymywać przed mimowolnym przyspieszaniem, żeby sił starczyło do końca. Pomagał też widok polskich flag w niektórych miejscach i dodające sił okrzyki rodaków - jak widać, charakterystyczny orzeł na koszulce był zauważalny ;-)

 Ostatnie metry w drodze po życiówkę...

... i po upragnione 3:30!

Po 35 kilometrach, gdy nie pojawiła się żadna "ściana" wiedziałem, że życiówka będzie pokonana, kwestią otwartą pozostawało to, jaki czas osiągnę, czy nie osłabnę na końcu na tyle, że ukończę z rezultatem 3:35 lub 3:38... 40 kilometr, spojrzenie na zegarek i niemal podskoczyłem z radości - jeśli utrzymam swoje tempo, będzie 3:30! Na przyspieszenie nie mogłem się już zdobyć, nawet Brama Brandenburska nie miała tej siły przyciągania, jednak jej widok dziwnie uspokajał. Tuż przed przebiegnięciem pod nią wyciągam kciuki i uśmiecham się do fotografa (na szczęście odnalazłem w internecie to zdjęcie!) i wiem, że nikt ani nic nie pozbawi mnie na ostatnich metrach mojego wymarzonego czasu 3 godzin i 30 minut w maratonie!

Dowód, że tam byłem ;-) (jeszcze ze znakiem wodnym...)

Tak też się stało, ostateczny czas to 3:30:50 i to do niego będę teraz porównywać moje kolejne starty!

W strefie biegacza chwila na złapanie oddechu, prysznic, przebranie się w świeże rzeczy i można już sobie pozwolić na bezalkoholowe piwo od organizatora - już dawno nic tak mi nie smakowało! Ostatnią nagrodą, jaką sobie pozostawiłem po maratonie to zakup koszulki - finishera :-)

To co, że bezalkoholowe, smakuje świetnie z taką zagryzką!

Teraz, po kilku dniach, gdy pierwszy entuzjazm opadł i nabrałem większej pewności co do moich możliwości biegowych, czuję, że gdybym postawił sobie wówczas np. cel 3:27, byłbym w stanie to zrobić. Wiem, że byłem bardzo dobrze przygotowany i nie mogę już twierdzić, że plany treningowe nie są dla mnie. Doceniam każde słowo przekleństwa po męczących treningach, gdy 300km miesięcznie w nogach odbierało radość z biegania, wiem, że było to konieczne.

Na lenistwo nie mogę sobie pozwolić, za kilka dni start w Poznań Maraton (dla mnie to będzie jubileuszowy, dziesiąty start na "królewskim dystansie) i tym samym zdobycie Korony Maratonów Polskich. Do tej pory zakładałem, że będzie to "bieg przyjaźni" z Michałem i Waldkiem, z planowanym przybyciem na metę po 4 godzinach, jednak po Berlinie pojawiła się pokusa. Czułem, że jestem "w gazie", jeśli udałoby mi się zregenerować chciałem ponownie zaatakować magiczne 3:30, a może jeszcze urwać z minutkę...

Odpoczynku przed Poznań Maraton wiele nie zostało

Jednak wygrał zdrowy rozsądek, wspierany naturą. Podczas pierwszego treningu po rekordowym maratonie, w trakcie podbiegów, naciągnąłem sobie jakiś mięsień w biodrze i do końca tygodnia odpuściłem sobie przebieżki, skupiając się jedynie na wzmacnianiu ćwiczeniami w domu. W związku z tym spadek formy jest nieunikniony, mogę skupić się na spokojnym przebiegnięciu trasy w Poznaniu, bez gdybania i atakowania życiówki. 

W sumie dobrze, że ten mini uraz dopadł mnie teraz, nie dwa tygodnie temu, gdyż czekałaby mnie niepotrzebna nerwówka przed wyjazdem do Niemiec.

A sam Maraton Berliński? To wręcz wymarzona okazja na debiut w zagranicznych biegach - perfekcyjna organizacja, niesamowity entuzjazm kibiców, szybka, ocieniona trasa i uczucie, że bierze się udział w historycznym wydarzeniu (w tym roku ponownie pobity rekord świata i zejście poniżej granicy 2:03!). A że na każdym kroku widać kwitnący biznes i wyciąganie ręki po dodatkowe EUR - no cóż, tanio nie jest, nie ma co się oszukiwać...



Złapałem bakcyla, teraz przynajmniej raz w roku, o ile siły i finanse pozwolą, będę starał się biec w zagranicznym maratonie. Przyszłoroczna Praga już opłacona, ale marzy się start ponownie w Berlinie - kto wie? A może Londyn, kolejny z "wielkich"?

Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy nieskutecznie atakowałem 3:40, zacząłem tłumić swoje marzenia o zbliżeniu się do magii "dwoch trójek z przodu". Jak widać, niepotrzebnie... 

Leniwy Biegacz mówi teraz sam do siebie: "Do roboty! Dasz radę!"