czwartek, 18 lutego 2016

Lutowy falstart biegowy

Taki początek sezonu biegowego na długo pozostanie w mojej głowie. I daje do myślenia...

W miniony weekend odbyły się zawody, które dla wielu biegaczy są początkiem całorocznych zmagań na trasach biegowych. Mowa oczywiście o Zimowym Biegu Trzech Jezior w Trzemesznie - Gołąbkach. Tym razem była to już XIV edycja, a dla mnie drugi występ w tym miejscu. 

Rok temu był to świetny sprawdzian postępu budowania formy przed późniejszymi biegami z postawionymi sobie "życiówkami" do pobicia. Teraz wszystko poszło nie tak, jak powinno. Od kilku dni walczyłem z przeziębieniem, które skutecznie wykluczyło mnie z kilku treningów. Wydawało mi się, że odpoczynek od biegania sprawi, że mimo wszystko zregeneruję siły i dam radę wytrzymać tempo w okolicach 4:30 min/km, co było naszym wspólnym założeniem z Michałem.

Pierwsze kilometry nie zapowiadały katastrofy...

Do 5-6 km byłem w stanie dotrzymywać mu kroku, mimo że nie czułem się optymalnie. Potem coś pękło i odcięło mnie od świata. Zabrakło nawet siły na krzyknięcie "leć swoje, ja nie dam rady...", po prostu momentalnie poczułem, jakby moje nogi były z waty. Zacząłem istotnie zwalniać, dawałem się wyprzedzać kolejnym osobom, naiwnie licząc, że to chwilowa "zadyszka" i zaraz się odbuduję. 

Nic bardziej mylnego. Po pewnym czasie nie byłem w stanie przebiec równym, wolnym tempem nawet 400-500 metrów. Po każdym takim odcinku następował minutowy marsz. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski zrezygnowania z udziału w zawodach. Ostatkami rozsądku motywowałem się do ruszania, żeby utrzymać temperaturę ciała i nie nabawić się zapalenia płuc.

Tak wygląda facet po przejściach... ;-)

Do tego zupełnie zapomniałem o specyfice trasy w Trzemesznie i zaufałem organizatorom zapewniającym, że 90% prowadzi przez leśne trakty. Po tej informacji zabrałem terenowe buty Asics Lahar, czego zacząłem żałować już w połowie dystansu. Co prawda trasa prowadzi przez las, jednak w większości i tak jest tam wylany asfalt, co boleśnie odczuły moje stopy.

Ostatecznie udało mi się dotruchtać do mety z czasem 1h13m, po czym szybko udałem się do samochodu - przebrać się, wrócić do domu, zapomnieć - takie były moje założenia na najbliższą przyszłość ;-)

Drogie dzieci, oby Wasz wykres z zawodów nigdy tak nie wyglądał...

W niedzielę nie było zaplanowanego biegania, więc miałem chwilę czasu na wykurowanie się i wraz z poniedziałkiem rozpocząłem kolejny tydzień planu treningowego. Nie byłem jeszcze w pełni sił, przebiegłem założone ok. 15km z BC2 w czasie zbliżonym do sobotnich zawodów, jednak samopoczucie i dyspozycja były dużo lepsze. Do wtorku podchodziłem z pewnymi obawami, bo nie wiedziałem, czy dam sobie radę z ZB, jednak na szczęście udało mi się utrzymywać tempo 3:50 min/km na 2-minutowych odcinkach.

Przede mną kilka tygodni na powrót do formy, po czym kolejny sprawdzian, też na dystansie 15km, tym razem podczas biegu w Dąbrowie. A potem już ostatnia prosta przed PZU Gdynia Półmaraton!

wtorek, 2 lutego 2016

Mój nowy, telefoniczny, partner biegowy

Nie biegam ze smartfonem, bo po prostu nie lubię ;-) Do śledzenia trasy i treningu mam Garmina, ew. muzyki słucham ze słuchawek z wbudowanym odtwarzaczem. Poza tym w przypadku biegania sprawdzają się chyba jakieś prawa Murphy'ego - zaraz po wyjściu zaczynają się powiadomienia o mailach, komunikatach, nieodebranych połączeniach, błędach systemowych a na końcu i tak się telefon zawiesi. Doskwiera mi też brak klawiatury, szczególnie zimą - jeśli chcę coś szybko zrobić, muszę zdjąć rękawiczki i czekać na opóźnioną (z powodu temperatury) reakcję ekranu (lub samodzielne szaleństwa tegoż w przypadku deszczu).


Ale telefon jako taki uważam za przydatny gadżet podczas wypadu w trasę. Zawsze może przytrafić się okazja na ciekawe zdjęcie z biegu, przydatna jest latarka w przypadku braku czołówki i konieczności doświetlenia czegoś, czy po prostu (choć obecnie w telefonach to już nie najbardziej oczywista funkcjonalność) - zadzwonienia lub bycia w kontakcie z konkretnymi osobami. 


Za takimi założeniami rozpocząłem poszukiwania małego, taniego telefonu. Będąc zagorzałym zwolennikiem Nokii w tym segmencie, skupiłem się właśnie na tej marce. Szybko na polu potyczek pozostały jedynie dwa modele: 215 oraz bliźniaczy 222. Różniły się tak naprawdę możliwymi wariantami kolorystycznymi oraz tym, że 222 posiada lepszy aparat (2MP w porównaniu do jedynie VGA, czyli 0,3MP). Dlatego też stwierdziłem, że mogę się poświęcić i dopłacić ok. 30 PLN różnicy (130 PLN vs 160 PLN), bo jednak aparat VGA nie nadaje się nawet do wysłania MMS'a ;-)


Telefon posiada wszystko to, o czym wspomniałem wcześniej. Jest nawet przeglądarka internetowa, która może być nieoceniona w wyjątkowej sytuacji. Niestety oprogramowanie to już nie stara, poczciwa Nokia z dość dużą możliwością personalizacji - tu nawet nie można zmienić przypisań do klawiszy kierunkowych czy zmienić kolejności ikon. Ale można to wybaczyć, patrząc na cel, jaki mi przyświecał - ma to być bardziej sprzęt awaryjny, na świętego "w razie czego"...


Do tego musiałem zaopatrzyć się w nową kartę sim, żeby nie przekładać dotychczasowej między aparatami za każdym razem, gdybym wychodził pobiegać. Okazało się, że jeden z operatorów posiada niezwykle ciekawą ofertę pre-paid: co miesiąc (za darmo) odnawialny pakiet minut, smsów i internetowy, a konto ważne przez rok po minimalnym doładowaniu :-)


Chyba lepiej wybrać nie mogłem - lekki telefon z klawiaturą, banalny w obsłudze, z niezłym aparatem (jak na zakładany cel używania), latarką. Do tego darmowe usługi w wystarczającym zakresie i w końcu nie muszę ze sobą dźwigać "cegły", żeby mieć w razie potrzeby kontakt ze światem...